Absolutum dominium i upadek I Rzeczypospolitej

Obsesyjnie broniąc swych swobód, szlachta nie chciała dopuścić do wzmocnienia władzy królewskiej.

Sarmacka myśl polityczna krąży uparcie wokół dwóch kwestii. Z jednej strony szlachta wychwala ustrój Rzeczypospolitej, podkreślając równy udział wszystkich członków swego stanu we władzy i prawach obywatelskich. Z drugiej w sejmowych mowach i politycznych traktatach systematycznie powraca upiór spędzający sen z powiek sarmackim demagogom: zagrożenie absolutum dominium. Polacy z niechęcią i obawą spoglądają na zachód kontynentu, gdzie od wieku XVI rozwija się absolutyzm, a pozycja arystokracji zostaje osłabiana na rzecz wzmocnienia władzy królewskiej sprawowanej poprzez aparat biurokratycznej administracji.

Zanim postmodernistyczni antropologowie uczynili relatywizm kulturowy osią swojej refleksji, wiele wieków polscy pisarze polityczni odwoływali się do niego, aby uzasadnić słuszność sarmackiego ustroju. W pochodzącym z 1562 roku traktacie „Rozmowa albo dyjalog wokół egzekucyjnej Polskiej Korony” Stanisław Orzechowski pisał: „Ten wielki majestat, acz podobno dobry i przystojny jest wysokiemu stolcowi cesarskiemu i zacnemu rakuskiemu narodowi, a wszakoż nie jest rzecz słuszna nam Polakom przykłady obcych Panów chwalić, czym by się skłonność królów naszych przeciwko nam nieznośną hardość podnieść mogła. Dobrzeć to, że my z swym królem mówimy wolnie jako z człowiekiem, że radom koronnym wolno króla u nas ganić, wolno też tak jemu mówić: Nie będzie to, królu; w tym cię słuchać nie będziemy; musi to być inaczej”.

Przez dwa kolejne wieki w braku silnej centralnej władzy Sarmaci nieodmiennie upatrują źródło potęgi i trwania Rzeczypospolitej. W 1756 roku Wacław Rzewuski pisze: „U nas lubo wojsko nieliczne, rady sejmowe niesforne, skarb niebogaty, ale że Bóg na nas łaskawy, a król o nas starowny, dlatego my tylko sami niby szczęścia jedynacy, swobodni, spokojni, ocaleni, bezpieczni w pośrzodku burzących się wzajem narodów zostaliśmy”.

Rzewuskiemu pogratulować można dobrego samopoczucia, trudno jednak podziwiać jego przenikliwość – w momencie gdy Rzeczpospolita jest już zupełnie zależna od Rosji, i zaledwie półtorej dekady przed rozbiorami, powtarza on opinie, które nie mogłyby być bardziej odklejone od rzeczywistości. Błąd jego i jemu podobnych jest podwójny: po pierwsze widzą w braku władzy absolutystycznej źródło potęgi Rzeczypospolitej, gdy stanowiło to raczej jeden z powodów jej upadku. Trudno więc mówić o wyższości sarmackiej Polski nad resztą Europy. Bliższy prawdy był Kołłątaj, gdy w 1788 roku pisał, że „takowy kraj nie może się zwać rzeczą- pospolitą, jest to nie doformowana dzicz, która jeszcze nie wie, co dla niej dobrego, a co złego, która nie tylko nikomu, ale sobie samej ufać nie umie”.

Drugi błąd sarmackich wrogów absolutum dominium polegał na nietrafnej ocenie zagrożenia, jakie stanowić mógłby król, bo tyrady ostrzegające przed niebezpieczeństwem królewskiego despotyzmu nie miały w ówczesnej Rzeczypospolitej żadnego sensu ani uzasadnienia. Już artykuły henrykowskie odebrały królowi znaczną część prerogatyw pozwalających skutecznie rządzić krajem oraz prowadzić suwerenną politykę zagraniczną (np. ustalały maksymalną liczebność wojska pod królewską kontrolą na poziomie 3 tys.; w wieku XVIII ościenni władcy mieli nawet do 200 tys.). Dalsze ograniczenia władzy królewskiej wprowadzały pacta conventa. W wieku XVII polski monarcha stał się już bodajże najsłabszym władcą ówczesnej Europy i trudno było się go obawiać – przydomek „mocny” Augusta II odnosił się tylko i wyłącznie do jego fizycznej krzepy objawiającej się w łamaniu podków i płodzeniu dzieci.

Chociaż obsesyjne tyrady przeciw absolutum dominium nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, pełniły jednak funkcję polityczną: były straszakiem, przy którego pomocy Sarmaci skutecznie utrącali dążenia do reform i tym samym zapewniali sobie utrzymanie uprzywilejowanej pozycji. Gdy pojawiały się głosy, że należałoby wzmocnić władzę króla, dać mu do dyspozycji liczniejsze wojsko lub ograniczyć samowolę magnatów, zaraz gorliwy obrońca złotej wolności wstępował na mównicę i roztaczał paranoidalną wizję królewskiej tyranii. Działało to świetnie, reform zaniechano. Historia dokonała jednak ironicznego zwrotu – brak silnej władzy centralnej walnie przyczynił się do upadku Rzeczypospolitej, a wraz z nią na dno poszły jej tradycje ustrojowe. Szlachta otępiona słodkim samozadowoleniem nie przewidziała jednej możliwości: straszak był nabity i palnęła z niego prosto w swój sarmacki czerep.