Andriej Tupolewi B-4

21 maja 1947 roku był pięknym dniem. Promienie słoneczne odbijały się w stalowym poszyciu wielkiego, czterosilnikowego samolotu. Oficjele z zaciekawieniem obserwowali, jak piloci odpalają silniki, maszyna rozpędza się i odrywa od ziemi, jakby była lekkim szybowcem, a nie ważyła setki ton. Andriej Tupolew uśmiechnął się do Władimira Miasiszczewa. Oto Związek Sowiecki miał swój pierwszy bombowiec dalekiego zasięgu

Stalin wpadł w panikę, gdy latem 1945 roku nad japońskimi miastami rozkwitły grzyby bomb atomowych. Oznaczało to, że Amerykanie wyprzedzili go, i to znacznie, w wyścigu zbrojeń. Bomba to jedno, a samolot zdolny do jej przenoszenia – drugie. Sowieci pracowali co prawda nad maszyną dalekiego zasięgu, prototyp ten był określony symbolem „64”, jednak prace utknęły, brakowało bowiem systemów nawigacyjnych, łącznościowych oraz automatycznego sterowania uzbrojeniem. Inżynierowie Stalina mieli dostęp do prac amerykańskich kolegów (chociażby do maszyn B-17, B-24 i B-25), ale nikt nie palił się, aby ujawnić im szczegóły konstrukcyjne superfortecy, cudu techniki tamtych czasów.

Czasy wymagały jednak niekonwencjonalnych zachowań. Gdy jeszcze trwały walki na japońskim niebie, uszkodzone B-29 zmuszone zostały do awaryjnego lądowania. Piloci mieli do wyboru: Chiny albo ZSRR i wybrali Sowiety, uważając zapewne, że przymusowy postój u sojusznika to bezpieczniejszy wariant. Tym sposobem pięć maszyn znalazło się na lotniskach w pobliżu Władywostoku. Amerykanom udało się odzyskać dwie z nich. Trzy superfortece przetrasportowano pod Moskwę. Protesty sojuszników na niewiele się zdały.

Nie wiadomo, kto wpadł na ten pomysł. Jedni twierdzili, że był to sam Tupolew, inni – że jego podwładny Miasiszczew. „A gdyby tak, Andrieju Nikołajewiczu, rozebrać tę maszynę, wymierzyć, sfotografować, i złożyć… Już po naszemu” – powiedział konstruktor Centralnego Biura Aerohydrodynamicznego. Tupolew podrapał sie po łysiejącej głowie, ściągnął okulary i przetarł zmęczone oczy. Po czym zgodził się. Choć jego zdaniem skopiowanie 105 tys. części i zbudowanie na tej podstawie nowego samolotu zajęłoby ze trzy lata. Stalin nie chciał o tym słyszeć. Dał konstruktorom dwa lata i zadeklarował, że mogą liczyć na wszelką pomoc.

Jedna z superfortec została rozmontowana, na drugiej trenowali sowieccy piloci, co miało znacznie skrócić czas wdrożenia do służby, trzeci egzemplarz – jako awaryjny – stał sobie spokojnie w moskiewskim hangarze. Każdą z części sfotografowano, zmierzono i włączono do ewidencji. Najważniejszy był silnik. Sowieci zabrali się za kopiowanie turbosprężarki, iskrowników i łożysk szybkoobrotowych. Tym sposobem powstał ASZ-73TK, nowy „wytwór” myśli radzieckich inżynierów. Ale to był tylko jeden z problemów. Trzeba było stworzyć nową instalację paliwową, smary, oleje… Mimo że przy projekcie pracowało aż 900 podwykonawców, to i tak nie wszystko udało się odtworzyć. Dochodziło więc do tak kuriozalnych sytuacji, że niektóre z komponentów trzeba było zamawiać… w Ameryce, sowieccy konstruktorzy nie poradzili sobie bowiem ze wszystkim.

Tak powstał B-4. Nie do końca było wiadomo, skąd wzięła się nazwa. Jedni twierdzili, że Tupolew nie chciał promować swoim nazwiskiem plagiatu, inni – że był to skrót od „bombowca czterosilnikowego”, jeszcze inni uważali, iż był to po prostu czwarty samolot, po trzech dwudziestkachdziewiątkach, które już mieli Sowieci.

Kiedy jesienią 1946 roku niemieckie pismo podało, że w ZSRR inżynierowie pracują nad kopią amerykańskiej superfortecy, niewielu chciało w to wierzyć. 3 sierpnia 1947 roku informacje te jednak potwierdziły się, gdy podczas Święta Lotnictwa nad Moskwą przeleciały trzy prototypowe B-4. Pod koniec roku Stalin miał już 20 takich maszyn. Teraz brakowało mu tylko bomby atomowej, ale nad tym pracowali już jego szpiedzy. Dwa lata później i w tej dziedzinie Sowieci doścignęli Amerykanów. Wyścig zbrojeń mógł wejść w nową fazę.