Ludzkość była o włos od atomowej katastrofy. „On chce odpalać! Co robić?!”

W październiku 1962 r. i w USA, i w ZSRR wydano rozkazy wystrzelenia pocisków jądrowych. W bazie na Okinawie i na okręcie B-59 rozegrały się wydarzenia rodem z thrillera

Kapitan William Bassett, dowódca amerykańskiej wyrzutni rakiet na japońskiej Okinawie, nie mógł otrząsnąć się z szoku. Rozkaz, który przyszedł nagle w nocy z centrum dowodzenia, brzmiał jasno: zaatakować Związek Radziecki i inne państwa komunistyczne. Czy to ostatnie minuty przed światową katastrofą?!

Wbrew regulaminowi zdruzgotany oficer odwlekał moment odpalenia pocisków, chwytał się nadziei, że zaszła koszmarna pomyłka. Drżącym głosem polecił połączyć się z centrum operacyjnym. „Proszę o powtórne przesłanie ostatniego szyfru” – powiedział. Major z centrum zaczął odczytywać kod. Bassetta zmroziło: był taki sam jak poprzedni. Wojna! Nagle zadzwonił drugi telefon. Porucznik dowodzący inną wyrzutnią na Okinawie nie zamierzał dłużej czekać i zdecydował wystrzelić pociski. Jego zastępca próbował go powstrzymać, ale na darmo; chwycił więc za słuchawkę i połączył się z Bassettem. „On chce odpalać! Co robić?!” – pytał rozpaczliwie. Kapitanowi zrobiło się ciemno przed oczami. Poczuł, że nie da już rady powstrzymać tragedii. Za chwilę z sąsiedniej wyrzutni wystrzeli pierwsza rakieta…

Kubańska histeria

W 1961 r. uzbrojeni przez Amerykanów emigranci z Kuby przeprowadzili desant na wyspie, by obalić promoskiewski rząd Fidela Castro. Akcja zakończyła się kompletną porażką. Kubański przywódca obawiał się jednak powtórek. Poprosił radzieckich towarzyszy o przysłanie mu pocisków jądrowych w celu odstraszenia Jankesów. Radziecki przywódca Nikita Chruszczow uznał to za dobry pomysł. Amerykanie rozmieścili niedawno rakiety w Turcji i we Włoszech zdolne sięgnąć Moskwy i Kreml był bardzo rozdrażniony.

Gdy w październiku 1962 r. samoloty zwiadowcze USA odkryły, że Rosjanie zaczynają instalować na Kubie wyrzutnie, rozpętała się afera na światową skalę. Gorącą wyspę dzieli od Florydy zaledwie 145 km,  Amerykanie mieliby więc pociski SS-4 tuż pod nosem. Prezydent John F. Kennedy ogłosił morską blokadę Kuby i w morze natychmiast wypłynęły okręty USA.

W ostatniej dekadzie października napięcie sięgnęło szczytu. Na wodach wokół wyspy roiło się od okrętów obu stron, w powietrzu krążyły samoloty. W bazach NATO i Układu Warszawskiego na całym świecie zatankowano i uzbrojono bombowce strategiczne. Na niektórych lotniskach piloci siedzieli non stop w kabinach, by móc wystartować natychmiast, gdy wybuchnie wojna. Kryzys relacjonowały media na całym świecie. Polskę Ludową ogarnęła prawdziwa panika wojenna. Masowo wykupywano w sklepach mąkę, kaszę, cukier. Na szczęście stojący w kolejkach nie mieli pojęcia, co dzieje się w amerykańskich i rosyjskich bazach atomowych. Gdyby wiedzieli, doszłoby pewnie do fali ataków serca i samobójstw.Wojskowi wydali bowiem przynajmniej dwa razy polecenia… rozpoczęcia wojny jądrowej.

Podwodny drapieżnik ucieka

W głębinach Morza Karaibskiego krążył radziecki okręt podwodny B-59 z torpedą jądrową na pokładzie. Jego zadaniem była osłona militarnych konwojów ZSRR na Kubę. W pewnym momencie B-59 został wykryty przez eskadrę okrętów USA składającą się z lotniskowca i niszczycieli. Radziecka jednostka znajdowała się na wodach międzynarodowych, ale Amerykanie postanowili zmusić ją do wynurzenia. Okręty USA ruszyły w stronę wroga. Przez kilka ostatnich dni B-59 płynął na bardzo dużej głębokości i utracił kontakt radiowy z Moskwą. Załoga nie miała pojęcia, co dzieje się na powierzchni. Wiedzieli tyle, że gdy schodzili w mroczne głębiny, świat był na krawędzi III wojny światowej. Radzieckie dowództwo nie mogło poinformować dowódcy okrętu Walentina Sawickiego o ostatniej zapowiedzi Amerykanów. Jankesi ogłosili, że będą używać małych i niegroźnych „bomb sygnałowych”, by zmuszać obce okręty podwodne do wynurzania się.

27 października Sawicki zorientował się, że wataha amerykańskich okrętów jest coraz bliżej. Zaczął podejrzewać, że doszło już do najgorszego. Teoretycznie można było podjąć próbę sprawdzenia, co się dzieje, wychodząc z dużego zanurzenia i próbując złapać sygnał jakiejś cywilnej stacji radiowej z Ameryki. Rosjanin żywił jednak obawę, że wystawi się wtedy na cios tropiącego go przeciwnika. Dowódca amerykańskiej eskadry nie miał pojęcia o kompletnym braku orientacji kapitana B-59. Nie wiedział też, że ścigany przez niego wróg posiada na pokładzie broń atomową. Amerykanie osaczyli jednostkę Sawickiego i wystrzelili bomby sygnałowe. Niegroźne dla okrętu podwodnego ładunki eksplodowały nad obłym kadłubem B-59. Rosyjska załoga struchlała: bomby głębinowe! Atakują nas! Okręt zaczął kluczyć i wykonywać gwałtowne manewry, próbując wymknąć się obławie.

Sawicki nie miał wątpliwości: na górze toczy się wojna jądrowa. Moskwa i Leningrad pewnie leżą już w gruzach. „Odpalamy!” – zadecydował.

Piekło na pokładzie

Załoga jednostki ponuro wykonywała czynności niezbędne do wystrzelenia atomowej torpedy. Wystarczyło trafić jeden okręt, a fala uderzeniowa zmiotłaby całą resztę amerykańskiej eskadry. Sawicki był coraz bardziej rozgorączkowany. „Zaraz ich rozwalimy! Zginiemy, ale ich wszystkich zabierzemy ze sobą” – zapowiadał podnieconym głosem. Zgodnie z regulaminem radzieckiej floty pociski atomowe można było wystrzelić po akceptacji oficera politycznego. Iwan Maslennikow, politruk na B-59, zgodził się z kapitanem. Pojawił się jednak pewien szkopuł. Okręt Sawickiego był wyjątkowy, bo przebywał na nim dowódca flotylli podwodnej Wasilij Archipow. Choć na B-59 pełnił tylko funkcję zastępcy kapitana i podlegał Sawickiemu, regulamin stanowił, że decyzję użycia broni jądrowej powinien „przyklepać” również on. 

Sawicki myślał, że Archipow bez problemu potwierdzi jego decyzję. Nieoczekiwanie usłyszał jednak odmowę. Doszło do sprzeczki. Kapitan i politruk przekonywali, że sytuacja jest jasna: wybuchła wojna, okręt jest atakowany, należy wykonać instrukcję. Szef flotylli oponował: od wielu dni jesteśmy odcięci od świata, nie wiemy, co się dzieje. Co jeśli atak Amerykanów to efekt jakiejś ich pomyłki? Sawicki krzyczał, trząsł się, wykonywał gwałtowne ruchy. Sprawiał wrażenie popadającego w paranoję. Archipow zachował tymczasem zimną krew, spokojnie i rzeczowo tłumaczył, że ich pochopna decyzja może wywołać tragedię. Na jego korzyść dodatkowo działało poważanie, którym cieszył się we flocie. W poprzednim roku jako zastępca dowódcy okrętu K-19 wykazał się opanowaniem i odwagą, gdy jednostka doznała awarii systemu chłodzenia reaktora. Załodze udało się zapobiec katastrofie, choć wszyscy zostali ciężko napromieniowani i umierali jeden po drugim.

Autorytet człowieka, który „poznał atom na własnej skórze”, w końcu zaczął przeważać. Politruk Maslennikow przeszedł na stronę Archipowa, wycofując swą zgodę na atak. Wyczerpany psychicznie Sawicki musiał dać za wygraną.

Na pokładzie robiło się tymczasem nie do wytrzymania. Akumulatory ledwo pracowały, wysiadła wentylacja, marynarze siedzieli w półmroku zlani potem. Od wielu dni pływali w głębinach, przekonani, że w górze toczy się wojna jądrowa, mieli zszargane nerwy. Dowódcy zastanawiali się, co dalej robić, a sytuacja z godziny na godzinę ulegała pogorszeniu. Temperatura wzrosła do 60 stopni, ludzie zaczęli się dusić. Wybuch zbiorowego szaleństwa był o krok. Archipow i Maslennikow stwierdzili, że należy wypłynąć na powierzchnię. Nawet się poddać – pal licho! Sawickiemu było już wszystko jedno. Machnął ręką i wyraził zgodę. B-59 powoli się wynurzył. Wszędzie wokół pływały amerykańskie okręty. Ale nie atakowały.

Cyferki zagłady

W tym samym czasie po drugiej stronie kuli ziemskiej rozpoczynał służbę John Bordne, żołnierz w amerykańskiej bazie atomowej na Okinawie. Atmosfera była bardzo napięta, wśród personelu panowało przygnębienie. Niedawno ogłoszono drugi stopień gotowości bojowej i wszyscy oczekiwali przejścia do stopnia pierwszego: DEFCON1.

Oznaczał pełną gotowość do wystrzelenia pocisków w ciągu minuty. Na japońskiej wyspie znajdowały się wówczas wyrzutnie 32 rakiet pod nadzorem ośmiu załóg. Bordne służył w jednej z nich pod dowództwem kapitana Williama Bassetta będącego jednocześnie przełożonym wszystkich ekip. Każdorazowa zmiana składała się z siedmiu osób. Na rozkaz mieli odpalić rakiety Mace B z głowicami nuklearnymi o sile przewyższającej 70 razy moc bomby zrzuconej na Hiroszimę. Pociski o zasięgu 2250 km mogły dosięgnąć m.in. radzieckiego centrum militarnego wokół Władywostoku, a także trzech stolic komunistycznych: Pekinu, Phenianu i Hanoi. Załogi nie wiedziały jednak, co będzie celem ataku; miały się o tym dowiadywać dopiero tuż przed wystrzeleniem pocisków.

28 października przez pierwszych kilka godzin zmiany nic się nie działo i atmosfera nieco się rozluźniła. Co jakiś czas z siedziby dowództwa na Okinawie odczytywano załogom drogą radiową specjalny kod składający się z ciągu cyfr. Jeśli kod nie pokrywał się z wzorcem posiadanym przez ekipę, znaczyło to, że panuje spokój. Powtarzające się zestawy cyferek z informacją „nic się nie dzieje” wpływały na Bordne’a i innych żołnierzy uspokajająco. Nagle jednak żołnierz rejestrujący sygnały nerwowo się poruszył. Pierwsza część szyfru pokrywała się ze wzorcem. Zaczęto podawać drugą – to samo. A więc alarm!

Kapitan Bassett błyskawicznie odpieczętował specjalną teczkę i wyszarpnął z niej kartkę z trzecią, tajną częścią kodu. To była ostatnia deska ratunku. Jeśli ciąg cyfr z teczki będzie się zgadzał z trzecią częścią szyfru nadaną z dowództwa, będą musieli odpalić rakiety. Bassett porównał kody. Nie mógł uwierzyć własnym oczom: rzędy cyferek dokładnie się pokrywały.

Co zrobili Ruscy?

Żołnierzom wydawało się, że to nie może dziać się naprawdę. Tymczasem Bassett wyciągnął z teczki kopertę z informacją o celu ataku i kluczem do odpalenia rakiet. Bordne widział jednak, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę. Nagle Bassett nie wytrzymał. Rozkazał łączyć się z dowódcami innych podległych mu załóg. „Nie było podniesienia stopnia gotowości do DEFCON1! – powiedział głośno, gdy uzyskał połączenie. – To jest nieprzepisowe, musimy się zachowywać ostrożnie. To wszystko może dziać się naprawdę albo może to być największa pieprzona pomyłka w naszym życiu” – perorował drżącym głosem. Teoretycznie kapitan mógł od razu zadzwonić do centrum dowodzenia. Bał się jednak tego zrobić. Był przeszkolony, by postępować ściśle według procedur i o nic nie pytać. Co jeśli wojna rzeczywiście wybuchła, a on zatelefonuje i powie, że ma wątpliwości i nie odpalił rakiet? Narazi się na sąd wojenny i rozstrzelanie! Przecież w wymianie ciosów jądrowych liczy się każda sekunda. Podwładni Bassetta zaczęli żywo dyskutować. Rzeczywiście, to bardzo dziwne, że rozkaz ataku nadszedł przy stopniu DEFCON2. O co tu chodzi? „A może Ruskim udało się zakłócić przesłanie DEFCON1?!” – rzucił nagle któryś z żołnierzy. To było prawdopodobne. Przez cały czas otrzymywali informacje dowództwa – rutynowe kody, prognozy pogody, szyfr z rozkazem ataku. Nie można było jednak wykluczyć, że akurat DEFCON1 jako jedyny został skutecznie zakłócony.

Do wymiany zdań włączył się sam Bassett, który skończył właśnie rozmowę z innymi dowódcami. Jeden z nich twierdził, że Rosjanie mogli zaatakować znienacka i dowództwo USA rozkazało odpalić pociski bez przechodzenia na pierwszy stopień gotowości. Padł jednak mocny kontrargument ze strony jakiegoś żołnierza: gdyby Sowieci uderzyli pierwsi, posłaliby rakiety również na Okinawę. I już byśmy o tym wiedzieli, o ile bylibyśmy jeszcze żywi.

“Powstrzymać go albo zabić!”

Bassett miał coraz więcej wątpliwości. Trzy spośród czterech celów, które umieszczono na jego liście, nie leżały na obszarze Rosji. Skoro kubański konflikt rozgrywał się pomiędzy USA i ZSRR, dlaczego Amerykanie mieliby atakować inne, azjatyckie państwa? Były to co prawda kraje komunistyczne, ale aktualnie nie mieszały się do sporu o Kubę i nie zagrażały USA. Gdyby cele znajdowały się tylko w Rosji, rozkaz ataku byłby bardziej zrozumiały: konflikt na Karaibach przerodził się w wojnę atomową ZSRR–USA. Uderzanie w de facto skonfliktowane z Moskwą Chiny czy Koreę Północną wydawało się jednak co najmniej podejrzane. Najwyraźniej zestaw pocisków pod pieczą Bassetta był przygotowany na wypadek konfliktu „z całym obozem komunistycznym”, a tymczasem sytuacja była inna. Kapitan rozkazał rozsunąć pokrywę silosu rakiety wymierzonej w cel w ZSRR. Uzyskawszy potwierdzenie, że wojna się zaczęła, mógłby dzięki temu błyskawicznie odpalić pocisk. Pozostałe trzy silosy pozostawiono zamknięte.

Wziąwszy głęboki oddech, Bassett zadzwonił wreszcie do centrum dowodzenia. Poprosił o powtórne podanie kodu, oszukując, że mieli zakłócenia na łączach. Ku zgrozie kapitana nowy szyfr był dokładnie taki sam jak poprzedni. Jeden z pozostałych dowódców wyrzutni w randze porucznika złamał się. Miał na liście cele wyłącznie w ZSRR; powtórka szyfru ostatecznie przekonała go, że rzeczywiście wybuchła wojna. Wydał rozkaz przygotowania rakiet do odpalenia. Zszokowany zastępca owego porucznika chwycił za telefon i zaalarmował Bassetta. „Wyślij do niego dwóch ludzi z bronią! – wrzasnął kapitan w słuchawkę. – Jeśli spróbuje odpalić bez mojej zgody albo bez DEFCON1, zastrzelić go!”.

Gorliwy porucznik ujrzał nagle wycelowane w swoją głowę lufy pistoletów dwóch żołnierzy. Załoga wyrzutni przerwała przygotowania do wysłania paruset tysięcy ludzi na tamten świat. A kiedy zastępca gorliwego porucznika ponownie zadzwonił do Bassetta, wszystko już się wyjaśniało.

Trybiki w machinie destrukcji

Załoga Bassetta była już stuprocentowo pewna, że nastąpiła bezprzykładna pomyłka. Od pierwszego alarmu minęło sporo czasu, a huku eksplozji radzieckich rakiet na Okinawie jakoś nie było słychać. Kapitan zadzwonił ponownie do centrum dowodzenia. Oznajmił majorowi dyżurnemu, że w związku z kodem, który otrzymał, żąda jednej z dwóch rzeczy: albo natychmiastowego podniesienia gotowości do DEFCON1, albo wyraźnego rozkazu niewystrzeliwania pocisków. Osłupiały major na chwilę stracił mowę. Potem przez jakiś czas coś sprawdzał; w słuchawce panowała cisza. Bassett i jego ludzie czekali cierpliwie, pewni już swego.

Po chwili major chrząknął i zapowiedział przekazanie nowego kodu. Brzmienie jego głosu wyraźnie wskazywało, że jest mocno zestresowany. Zaczął czytać: cyferki nie pokrywały się w najmniejszym stopniu z kodem Bassetta. Więc nie było zagrożenia! Żołnierze odetchnęli. Bassett miał prawo czuć się bohaterem. Gdyby nie jego zdecydowana postawa, rakiety leciałyby już na cele we wschodnim ZSRR. Ulga i radość mieszały się jednak z szokiem: amerykański system dowodzenia był narażony na pomyłki mogące doprowadzić do katastrofy! Kapitan i jego podwładni zastanawiali się, gdzie tkwił zasadniczy błąd w systemie. Byli jednak tylko trybikami w wielkiej machinie zniszczenia i nie ogarniali jej całości. Bordne zwrócił uwagę, że major odczytywał kod z rozkazem ataku zupełnie beznamiętnym, a nawet znudzonym głosem. Wskazywało to, że nie znał prawdziwego znaczenia ciągu cyfr, które przekazuje. Błąd mógł popełnić major, ale równie dobrze mógł powstać na jakimś wyższym szczeblu. Gdzie, w jaki sposób i w którym momencie, tego ani Bassett, ani żaden z jego ludzi nie wiedzieli. Przepływ najważniejszego rozkazu w armii Stanów Zjednoczonych był najściślej strzeżoną ze wszystkich tajemnic.

Porozumienia jawne i tajne

Gdy u wybrzeży Kuby i na Okinawie rozgrywały się dramatyczne boje o powstrzymanie katastrofy, dyplomaci USA i ZSRR byli już bliscy zakończenia sporu. Negocjacje prowadzone od początku kryzysu przyniosły efekt: ugodę opartą na obopólnych ustępstwach. Nie jest wykluczone, że kapitan Sawicki i nieznany z nazwiska amerykański porucznik chcieli nacisnąć guziki już po tym, jak Waszyngton i Moskwa zawarły wstępny kompromis. Chruszczow ogłosił oficjalnie swoje ustępstwa 28 października o godz. 9 czasu moskiewskiego. Rosjanie zobowiązali się do zdemontowania wyrzutni na Kubie i odesłania rakiet do ZSRR pod nadzorem ONZ. W odpowiedzi Amerykanie zadeklarowali publicznie, że nigdy nie dokonają inwazji Kuby bez bezpośredniej prowokacji z jej strony.

Opinii publicznej nie poinformowano jednak o sekretnej części porozumienia. Waszyngton zobowiązał się w niej do zdemontowania wyrzutni rakiet Jupiter we Włoszech oraz w Turcji. Kubańska hucpa okazała się więc w sumie opłacalna dla Chruszczowa. Postraszył Amerykanów i zmusił ich do usunięcia instalacji, które budziły wielki niepokój władz w Moskwie. Obie strony wypełniły swe zobowiązania. Stosunki pomiędzy mocarstwami ociepliły się. Ustanowiono gorącą linię telefoniczną Kreml–Biały Dom, która miała w przyszłości zapobiegać podobnym konfrontacjom. Dowództwa armii obu potęg analizowały tymczasem przebieg kryzysu. Jedni i drudzy zdali sobie sprawę, że ich procedury użycia broni nuklearnej są w szokujący sposób zawodne. Pomimo wszelkich zabezpieczeń po obu stronach powstały sytuacje, w których oficerowie niższego szczebla chcieli dokonać ataku jądrowego na przeciwnika. Przeciętni Amerykanie i Rosjanie oczywiście niczego o tym nie wiedzieli. I nie mieli się dowiedzieć jeszcze przez prawie pół wieku.

“Powinniście pójść na dno”

Czynu Archipowa nie uważano w radzieckiej flocie za bohaterski. Skupiono się na tym, że B-59 wypłynął na powierzchnię, oddając się de facto na łaskę Amerykanów. „Lepiej by było, gdybyście poszli na dno razem z okrętem” – powiedział dowództwu B-59 jeden z rosyjskich admirałów. Szefostwo marynarki dobrze jednak wiedziało, ile zawdzięcza Archipowowi. Oficer kontynuował więc karierę, a wokół wydarzeń u kubańskich wybrzeży zapanowała zmowa milczenia. W 1975 r. Archipow został szefem Morskiej Akademii Kirowa, a sześć lat później uzyskał stopień wiceadmirała. Przez całe dekady cichy bohater cierpiał z powodu choroby popromiennej, której nabawił się podczas wypadku na K-19. Zmarł w roku 1998, nie doczekawszy się upublicznienia informacji o dramacie z czasów kryzysu kubańskiego. Dopiero kilka lat później prawda zaczęła wychodzić na jaw. „Facet o nazwisku Wasilij Archipow ocalił świat” – oznajmił w 2002 r. Thomas Blanton, szef amerykańskiego Krajowego Archiwum Bezpieczeństwa.

Również Amerykanie przez pół wieku nie puścili pary z ust o tym, co zdarzyło się na Okinawie. Po zakończeniu incydentu kapitan Bassett nakazał swym podwładnym bezwzględne milczenie. „Nikt z nas nie będzie opowiadał o niczym, co się zdarzyło tej nocy” – zapowiedział. Raport na temat feralnych wydarzeń złożył swoim przełożonym. Zostało wszczęte śledztwo. Przed sądem wojskowym stanął major z centrum dowódczego, który przekazywał rozkazy. Czy był rzeczywiście winny, czy też posłużył za kozła ofiarnego, tego nie wiadomo. Bassett i jego żołnierze zeznawali na jego procesie w charakterze świadków. Major został pozbawiony stanowiska i przymusowo odesłany na wcześniejszą emeryturę (której osiągnięcia był już zresztą bliski). Dość łagodna kara za postawienie świata na krawędzi wojny jądrowej wskazywała, że nie był on jedynym odpowiedzialnym za to, co się stało. Na przeszło pięćdziesiąt lat nad całą sprawą zapadła zasłona milczenia. Dopiero w 2011 r., gdy zmarł kapitan Bassett, jego były podwładny John Bordne uznał się za zwolnionego z przyrzeczenia dochowania tajemnicy. Starszy pan, przykuty do wózka inwalidzkiego, opowiedział o dramacie ze swoim udziałem w wywiadzie dla agencji Kyodo. Japońscy dziennikarze odnaleźli potem innego byłego żołnierza, uczestnika tamtych wydarzeń. Potwierdził słowa Bordne’a, pragnąc jednak zachować anonimowość