Ayahuasca: kolorowe wzory i białe robaczki. Relacja naszego reportera

Podczas ceremonii odprawianej przez peruwiańskich szamanów spożywa się substancje, która w innych częściach świata jest zakazana albo uznana za niebezpieczna. Działanie świętego napoju amazońskich Indian przetestował na sobie nasz reporter.

Rozgniatając w drewnianym moździerzu przypominającą twarda lianę roślinę o nazwie ayahuasca (czyt: ajałaska), Bruce, młody curandero (uzdrowiciel), dmucha na nią dymem z tytoniowego skręta – Indianie wierzą, że zapewnia to ochronę przed nieprzyjaznymi siłami. Potem – wraz z zawierającymi halucynogenna substancje DMT liśćmi chacruny – ayahuasca trafia do ogromnego kotła z wodą. Po długim gotowaniu z 400 kg składników powstaje około sześciu litrów gęstego ciemnego wywaru. Przygotowywanie ayahuaski obserwuje w znajdującym się w głębi peruwiańskiej dżungli ośrodku, prowadzonym przez szanowanego curandero – Juana Floresa. Przyjeżdżają tu ludzie z różnych stron świata, którzy wydaja niemało pieniędzy (100 dolarów za dzień), aby odbyć lecznicza kuracje i przejść na dietę oparta na amazońskich roślinach.

„Tu ayahuasca darzona jest należną jej czcią – mówi Juan Flores. – Osoby, które przybywają do dżungli w poszukiwaniu zabawy i odlotu, nie maja tu wstępu. Nasze drzwi są otwarte dla tych, którzy szukają pomocy i pragną się leczyć”. Jest tu grupa osób wychodzących z uzależnienia od narkotyków, jest kobieta tocząca batalie z nowotworem, z wizytą wpadł tez katolicki ksiądz. Jestem jedyna osoba, która zdecydowała się odwiedzić to miejsce jedynie z czystej ciekawości.

Droga do sanktuarium

W języku keczua ayahuasca oznacza „pnącze duszy”. Ten świety napój, pity przez Indian z Amazonii, jest mieszanka dwóch roślin, których składniki – powodującą zmiany percepcyjne i wizję psychoaktywna substancja DMT (Dimetylotryptamina) oraz powstrzymujący metabolizm tego związku inhibitor MAO zapewniają silne metafizyczne przeżycie oraz możliwość kontaktu z duchami. „Ayahuasca zapewnia kompleksowe leczenie, dlatego nazywana jest »medycyna«. Jej zadaniem nie jest leczenie jakiegoś wyodrębnionego, zmienionego chorobowo obszaru, ale »uzdrowienie« całości czyli ciała, psychiki i duszy. W myśl filozofii holistycznej te trzy elementy pozostają bowiem w swojego rodzaju chwiejnej równowadze” – tłumaczy dyrektor Instytutu Psychologii Mitu w Warszawie Zygfryd Klaus.

 

Używanie ayahuaski w celach leczniczych budzi jednak pewne kontrowersje. „Uważam, że jeśli ktoś jest tak zmotywowany, że jedzie do Peru i szuka ratunku w terapii, w która wierzy, to szansa na sukces jest. Istnieje jednak pewnie ryzyko dalszego brania tego typu substancji po zakończeniu terapii” – dodaje dr Jacek Moskalewicz, kierownik Zakładu Badan nad Alkoholizmem i Toksykomanami w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

Ponad 30 lat temu w rytualnym spożywaniu ayahuaski wzięła udział Magdalena Śniadecka-Kotarska, wówczas studentka, a dziś ceniona profesor antropologii, specjalizująca się w tematyce kultur latynoamerykańskich. „Tego typu ceremonie są integralna częścią tamtejszej tradycji. Próba naukowego wytłumaczenia mechanizmów stojących za skutecznością tych kuracji dowodzi jedynie kulturowej przepaści pomiędzy racjonalnymi, analitycznymi i eurocentrycznie nastawionymi przedstawicielami tzw. cywilizacji Zachodu a mocno wierzącymi w siły natury i magię ludami zamieszkującymi tereny Amazonii” – twierdzi prof. Śniadecka-Kotarska. Stawiam wszystko na jedna kartę i mimo że dziś już można wziąć udział w ayahuascowej ceremonii również w Polsce (nielegalnie), decyduje się zrobić to w kraju, w którym rytuały te odprawiane są od setek lat.

Po wylądowaniu w Limie przesiadam się w autobus do Pucallpy – miasta położonego na brzegu rzeki Ukajali. Po 19 godzinach katuszy ze ściśniętymi pod brodą kolanami docieram na miejsce. „Witamy w dżungli” – wita mnie peruwiański curandero Mirko „Wódz” Fernandez – przyjaciel należący do organizacji promującej idee powrotu do naturalnych sposobów leczenia. O czwartej rano następnego dnia pakujemy plecaki i upchnięci do rozlatującego się opla wyruszamy na spotkanie z legendarnym Juanem Floresem. W Honorii – malutkiej wsi położonej przy jednej z odnóg Ukajali – czeka na nas rzeczna taksówka (tu pomiędzy wsiami trzeba poruszać się podłużnymi łodziami motorowymi). Płyniemy wśród watah małp i kolorowych ptaszysk, a po dotarciu do brzegu ruszamy lądem, zapadając się po kostki w błocie.

W połowie drogi, na rozłożystej polanie spotykamy mistrza Juana Floresa. Ku mojemu zdziwieniu nie jest to uduchowiony, ubrany w rytualne szaty mędrzec, ale sympatyczny mężczyzna, który dorabia jako leśny strażnik.

Ten przedstawiciel grupy etnicznej Ashaninka od wczesnego dzieciństwa podpatrywał, jak magiczne rośliny przygotowuje jego ojciec. Do swej roli był tez latami przygotowywany przez plemiennego szamana.

 

Kolorowe wzory i białe robaczki

Dwa dni po przybyciu do ośrodka znajdującego się w pobliżu termalnych źródeł gospodarz zaprasza nas do wzięcia udziału w rytuale. Pomocnicy curandero rozkładają na tarasie materace, koce i wiadra na wymioty dla każdego z uczestników ceremonii. Po kilku minutach niepokojącej ciszy ubrany w długą biała szatę Juan Flores wyciąga z torby plastikową butelkę wypełnioną brunatnym płynem. Stawia ja przed sobą i zapala skręta z aromatycznym tytoniem. Przez chwilę cicho się modli, a następnie wdmuchuje potężną ilość dymu do butelki z cieczą.

Nalewa „medycynę” do małego drewnianego kielicha i powoli ja wypija. Po ponownym napełnieniu naczynie przekazywane jest każdej osobie biorącej udział w ceremonii. Kiedy przychodzi moja kolej, wzdragam się z obrzydzeniem – juz samo przełkniecie tego świństwa uważam za osobisty sukces. Gaśnie światło. Słychać tylko odgłosy puszczy i szum rzeki. Po chwili rozbrzmiewa pieśń zaintonowana przez głównego curandero. To „icaro” – modlitwa wyśpiewywana do duchów puszczy, wraz z którą maja nadejść wizje. „Dzięki niej curandero odbudowuje energetyczna otoczkę” – szepcze do mnie Mirko. Mija pół godziny, a ja zaczynam irytować się brakiem  jakiegokolwiek efektu. W końcu przestaje się martwic i wsłuchuje się w melodyjne icaros. Mój spokój zakłócają jednak dwie osoby, które wałęsają się wśród zebranych i stają za moimi plecami. Zirytowany odwracam się, ale ku mojemu przerażeniu nikogo nie widzę. Kolejna pieśń Juana Floresa z siłą młota uderza we mnie wizją kolorowych, układających się przed oczami symetrycznych linii. Resztkami świadomości zaczynam rozumieć sens charakterystycznych wzorów, typowych dla tutejszych kultur. Każde następne icaro przynosi głębsze i zupełnie inne od poprzedniego doświadczenie. Czuję potężną energię i wiedzę, wpływającą wprost przez czubek głowy.

 

Podchodzi do mnie jeden z uczniów curandero i dmucha dymem dokładnie w to miejsce. Odlatuję. Moje ciało leży na materacu, a ja bogatszy o nieznany mi wcześniej zmysł, eksploruję inny wymiar. Nie bronię się i coraz odważniej oddalam od mojej fizycznej powłoki. „Dalej lepiej nie idź! Tam nikt cię już nie będzie chronił” – mówi do mnie tajemnicza istota, która od tej chwili towarzyszy mi przez większość „podróży”. Dla pewności co jakiś czas wracam do ciała i uświadamiam sobie, że leżę bezwładny niczym worek. Mój oddech jest płytki, na twarzy maluje się idiotyczny uśmiech, a z oczu płyną łzy. Patrzę na swoje ręce. Nie przeraża mnie, że pełzają po nich białe robaki. Po chwili jestem już na tyle przytomny, ale mogę przy odrobinie wysiłku wyjść a zewnątrz. Jest pełnia, a światło księżyca rysuje na buchającej z gorącego źródła parze poruszające się kształty i figury.

Rytualna atrakcja turystyczna

Następnego dnia decyduje się wziąć udział w_ rytuale oczyszczającym, podczas którego należy przyjąć ekstrakt  z tytoniu. Wypijam więc płyn, który wygląda i smakuje jak wrzucona do sokowirówki zawartość popielniczki. Następnie zgodnie z zaleceniem curandero plemienia Shipibo-Conibo. Ta od razu widzi we mnie potencjalnego klienta i… usiłuje sprzedać butelkę ayahuaski. Napływ cudzoziemców pragnących wziąć udział w tradycyjnej ceremonii spowodował wykwit „wyspecjalizowanych” curanderos, którzy brak swojej wiedzy nadrabiają kolorowymi, dyndającymi przy warkoczach piórkami, a także dorzucaniem do wywaru chemicznych narkotyków. „Dla chrześcijańskich kolonizatorów Ayahuasca była niczym diabelski eliksir. Próbowali ją wyplenić, podobnie jak wszelkie inne rdzenne obyczaje. Dziś, bez względu na groźbę zniekształcenia i desakralizacji tej ceremonii, to paradoksalnie właśnie turyści przyczyniają się do jej odrodzenia” – twierdzi Klaus. Pewne zagrożenie dostrzega jednak Mirko.

Twierdzi, że istnieje typ „cywilizowanego” turysty, który ze swoimi przyziemnymi intencjami i ignorancją jest właśnie największym zagrożeniem dla tej tradycji. „W jego mniemaniu ayahuasca jest narkotykiem, a ludzie ją stosujący to »dzikusy«” – komentuje. Wszystko wskazuje na to, ze zmiany są nieuniknione. W niedalekiej przyszłości magiczny napój, który od tysięcy lat stanowi część amazońskiej kultury, może zamienić się w pustą atrakcję dla mas. Fakt, że w większości krajów świata stosowanie ayahuaski, nawet w charakterze ceremonialnym, jest zakazane, może sprawić, że Pucallpa stanie się albo uznanym centrum medycyny naturalnej, albo kolejnym obowiązkowym punktem na mapie spragnionych psychodelicznych wrażeń turystów.