Cała prawda o gangach północnej Warszawy

W procesie dziewięciu gangsterów, który od 2008 roku toczy się w warszawskim Sądzie Okręgowym, co i rusz wraca wspomnienie spalonego mężczyzny. Orzech, wysoki, szczupły, z kwadratowym jeżem na podłużnej czaszce, najgroźniejszy cyngiel w „młodym Żoliborzu”, polujący wytrwale na konkurentów od Księdza, został sam upolowany na skraju Puszczy Kampinoskiej i spalony. „Każdy głąb latał potem po Żoliborzu i śmiał się, że Orzech spalił się ze wstydu w swoim czerwonym mitsubishi” – zeznał chroniony przez policjanta świadek Snikers.

Żoliborz – i sąsiadujące z nim Bielany – to spokojna zielona inteligencka dzielnica Warszawy. Tak się przynajmniej kojarzy. Ale rejony te przez lata były areną krwawych walk między rywalizującymi gangami, należącymi do najgroźniejszych w Polsce

Siłownia, strzelnica i wywiad

Tylko Bąku i Śmigacz są obecnie dowożeni przez policję z więzienia, gdzie odsiadują wyroki z innych procesów. Na początku przywożono czterech – trzech w czerwonych kombinezonach niebezpiecznych, w kajdanach i łańcuchach na nogach. Obecnie siedmiu odpowiada już z wolnej stopy po wpłaceniu poręczenia majątkowego. Wszyscy ogoleni na łyso, z wyjątkiem najstarszego szpakowatego Łilego, który do sądu przyjeżdża wcześniej i samotnie przegląda na korytarzu gazetę, dystansując się od reszty. Do akt sprawy dołączył pismo Żoliborskiego Stowarzyszenia Pomocy Seniora, zaniepokojonego „możliwością niekorzystnego wyroku dla niezastąpionego społecznika, człowieka wielkiego serca”.

Wszystkim podsądnym wyskakują mięśnie spod koszulek, także tym odsiadującym kary. Nawet ci o delikatniejszej budowie, jak główny oskarżony Marek z Marek, były antyterrorysta z Okęcia, muszą ostro ćwiczyć na siłowni. W tym zawodzie to standard.

Słynny Jeremiasz Barański, ps. Baranina, przykazywał z Wiednia swoim żołnierzom w kraju, by ćwiczyli na siłowniach, trenowali strzelanie i uczyli się rozpoznawania trybu życia przeciwników przeznaczonych do odstrzału. I zapomnieli o uczuciach oraz skrupułach.

Sześciu urodziło się w latach 70. Przestępstwa popełniali od 1998 r., gdy przystali do Księdza, czyli Stefana Kolasińskiego. Ledwie przekroczyli wtedy dwudziestkę. Najostrzejszy z nich, Bąku (wyrok do 2018 r. za zabójstwo porywacza tirów Sensora), miał dokładnie dwadzieścia lat. Ksiądz grupował wokół siebie niewykształconych, źle ubranych fanatyków z rodzin alkoholików – zeznał Snikers, z dumą podkreślający swoje menedżerskie studia. Podobno wyróżniającego się z tego tałatajstwa Kolasińskiego mianował wodzem Rympałek, jeden z najgłośniejszych warszawskich gangsterów.

Młodsi wchodzili do gangu przez kolegów. Mieszkali w okolicach Wrzeciona na północnym Żoliborzu, w pobliżu znanego bazaru Wolumen, gdzie od lat szukało się potrzebnej elektroniki. Goły: „Znałem Bąka z podwórka”. Inni: „Byliśmy sąsiadami… chodziliśmy do tej samej podstawówki”. „Znałem Stefana od urodzenia – opowiadał Marcinek – przystałem do niego, jak wyszedł z więzienia, bo wcześniej mi pomagał. Pokazywałem się w grupie, aby zaistnieć na Żoliborzu”. Prymitywni chłopcy bez zawodu i oparcia w rodzinach uznawali to za awans życiowy i materialny. Tacy jak Dżapan – zdaniem Genadija, byłego żołnierza z Afganistanu –„do 1995 r. zbierający butelki”.

Starsi werbowali się wzajemnie w siłowniach – Snikers pracował jako instruktor, a Marek z Marek przychodził na treningi – albo na spotkaniach towarzyskich lub nawet uroczystościach rodzinnych. „Na weselu kolegi Uszaty poznał mnie z Gołym” – zeznał Jarosław Cz. ps. Długi, następca Księdza.

Proces Marka z Marek i jego kompanów jest jednym z pomniejszych spośród kilku toczących się aktualnie przeciwko gangowi żoliborskiemu.

Nikt nie jest w nim oskarżony o morderstwo. Łącznie postawiono 41 zarzutów, co wcale nie jest rekordem (Goły w swoim procesie ma ich 68). Najcięższymi (poza udziałem w gangu) są porwanie dla okupu i oblanie twarzy kobiety zasadą sodową. Reszta to wymuszanie haraczy, pobicia i rozboje, podpalenia samochodów i pubów, dilerka narkotykowa. Oskarżeni nie przyznają się do niczego, z wyjątkiem Dżapana, który uznał, że zebrano zbyt wiele dowodów na jego hurtowy handel narkotykami. Wszyscy odmówili składania wyjaśnień.

 

 

Jak Ksiądz z Łańcuchem

Wejście do grupy nie wiązało się z żadnym ceremoniałem. Wprowadzający poświadczał przydatność i lojalność nowego, a po rozmowie z szefem mówił: „Jesteś z nami”. Ksiądz po wyjściu z więzienia w 1997 r. (wyrok za wymuszenia do grupy, aby „odzyskać Żoliborz”.

Po zmianie ustroju w 1989 r. Stefan Kolasiński, elektryk z Huty Warszawa, zorientował się, że rozmontowane organy ścigania zwolniły przestrzeń dla takich jak on, żądnych łatwych pieniędzy, umiejących wymusić posłuszeństwo i pozbawionych moralności. Grupę przestępczą wzorowaną na zachodnich gangach zmontował w pierwszych latach 90. ubiegłego wieku, ale już w 1996 roku właśni żołnierze porwali go, wywieźli do lasu, pobili, a na szefa wybrali młodszego Piotra W., Łańcucha. Nazwani „młodym Żoliborzem” przejęli punkty na Żoliborzu, skąd zbierali haracze: agencje towarzyskie, komisy i parkingi samochodowe, „laweciarzy”, puby oraz dilerów narkotykowych.

Aby je odzyskać, Ksiądz organizował pokazy siły. Pod agencję podjeżdżało kilkanaście samochodów z kilkudziesięcioma mężczyznami i szef „przekonywał”, że teraz należy się opłacać jemu. Jednego dnia obskoczyli w ten sposób 30–40 punktów. Zdarzało się jednak, że czekała na nich policja zawiadomiona wcześniej przez właściciela.

W pierwszym okresie Ksiądz wypłacał żołnierzom 200–300 zł miesięcznie ze wspólnej kasy, więc na własną rękę szukali dochodów. Uszaty miał własną firmę, toteż zrezygnował z pierwszej wypłaty na rzecz Gołego, który po „połamaniu” przez „Łańcuchowych” nawet na rehabilitację nie miał forsy.

Koniu prowadził dyskotekę w Łomiankach, Dżapan ze wspólnikiem salon tatuażu i fryzjerstwa. „Premie” pochodziły z udziału w skokach lub w zdobyciu nowych „punktów” do ściągania haraczy.

Spotykali się w określonych miejscach: przed pralnią niedaleko Wrzeciona, w autokomisie Marka z Marek przy Kolskiej, w pubie Techno należącym do Księdza i Łilego (podobno założył go ten drugi z żoną, a Ksiądz sam uznał się za wspólnika), w pubie Ekstaza, gdzie odbywały się nawet „wigilie” i „śledziki”. Omawiali sprawy grupy, proponowali interesy. Ksiądz godził się lub nie, wyznaczał zadania i wykonawców, przydzielał grupową broń z magazynu Łilego: kałasznikowa, skorpiona, glocka, CZ 100, berettę czy VIS-a 35. Łili przygotowywał także ładunki wybuchowe. Puszki po dezodorancie podłożyli pod bmw kierowcy Łańcucha pod pubem Yellowstone na Marymonckiej – jego właściciel przyjaźnił się z Łańcuchem.

Broń kupowali też indywidualnie, od Marka, który tym się trudnił, i od Gołego, czasem na targu staroci na Kole. Długi miał glauberyta i TT, Goły skorpiona z tłumikiem i CZ 75, Bąku, ochroniarz Księdza, nawet w upały chodził w długiej skórzanej kurtce, spod której wyciągał pistolet i chwalił się kolegom. Skryty Miałczek, osobisty kierowca Księdza, podjeżdżał rano z CZ 100. To on zawiózł postrzelonego szefa pod izbę przyjęć Szpitala Bielańskiego, gdzie Stefan Kolasiński dokonał żywota. Broń naprawiał pracownik Okęcia, który podobno na służbie sprowadzał samoloty na ziemię.

Za przekręty w grupie groziły „naliczenia” (kary pieniężne), „połamanie” (pobicie z połamaniem kończyn włącznie), wyrzucenie; za zdradę – śmierć. Diler narkotykowy z uzasadnionych przyczyn mógł się schronić pod opiekę innego gangu, ale musiał uzyskać zgodę szefa i zapłacić „wykupkę”.

Prości żołnierze stanowili obstawę dla szefostwa w ważnych rozmowach, np. w „rozkminkach”, czyli spotkaniach negocjacyjnych zwaśnionych grup, i nie uważali się za pokrzywdzonych. Znali mores, choć ambitny i układny wobec sądu Dżapan (tak, Wysoki Sądzie, nie, Wysoki Sądzie) po śmierci Stefana przez krótki czas podawał się za szefa. Ale spotkanie grupy w restauracji Baron jednoznacznie wyznaczyło na przywódcę Długiego. Marek z Marek należał do pierwszego szeregu dowódców. Za nim szedł Goły, w pewnym okresie dowodzący swoim oddziałem z pensją 5 tys. zł, oraz nadal Łili, przedstawiany wcześniej przez Stefana jako zaufany strategiczny wspólnik, nieuczestniczący w akcjach zbrojnych.

 

 

Robota jak to w korporacji

Stałe dochody pochodziły z haraczy. Miałczek, Bąku i Śmigacz chodzili po punktach, zbierali po 400 zł miesięcznie i przekazywali je szefostwu. Jeden z „holowników” – płacący również po 400 zł od lawety – zdecydował się w śledztwie zeznawać: podał nazwiska, pseudonimy i zdarzenia, ale gdy spaliły się trzy jego samochody, na sali sądowej zapomniał wszystkiego. O bazar na Wolumenie toczyły się rozgrywki między grupami i grupkami, bo „na Wolumenie nikt nie ma prawa handlować bez zezwolenia”, czyli bez haraczu dla gangu. Poza „Łańcuchowymi” do Żoliborza pretendowali „Bandziorkowi” (od Piotra M. pseudo Bandziorek), „Nowodworscy”, „Markowscy” oraz silna grupa „Szakatułowych”, dowodzonych przez aresztowanego niedawno Rafała S.

Już w 1999 r. gang Księdza zdobywał znaczące kwoty. Napad na Hindusa, wystawionego przez prostytutkę, przyniósł 100 tys. Dolarów pochodzących od hurtowników przemycających jedwab z Indii.

W grudniu 1999 r. dwaj radomiacy poprosili warszawiaków o pomoc w rozpracowaniu małżeństwa złotników, których doskonale zabezpieczonego mieszkania radomski gang nie mógł sforsować od 9 lat. Żoliborzanom udało się przy pomocy Gienadija obrabować złotników metodą „na policjanta”. Zabrali 32 kg złota oraz 300 tys. zł, podzielili między siebie i odpalili dolę szefowi. Skoków na własną rękę z nikim nie rozliczali. Nie wahali się więc jechać kilkaset kilometrów do „wystawionego” rzeźnika i obrabować go z gotówki przechowywanej w domu. Po większych skokach kupowali sobie samochody.

Znaczące dochody przynosiła „spółdzielnia narkotykowa”, założona przez gang jeszcze za życia Księdza. Dżapan zdobywał towar dla kilkunastu dilerów, którzy przekazywali mu potem zarobki, a on wpłacał je do kasy spółdzielni. Z kasy szły pieniądze na pensje i pomoc uwięzionym (paczki, adwokatów, pomoc dla rodzin), które potem musieli jednak spłacić, na zakup broni i inne wydatki, jak opłacanie skorumpowanych urzędników czy policjantów w żoliborskiej komendzie. Policjant „Cyryl” „zlikwidował” zatrzymanie Gołego za 5 tys. dolarów, które przekazała mu urzędniczka „Elka”. Ona załatwiała też bandytom mieszkania komunalne. Gdy kumple przyłapali Dżapana, że dorabiał na boku z narkotyków, wywieźli go do lasu – Długi złamał kij na jego głowie – i „naliczyli” 20 tys. zł, które karnie spłacił.

Zwolnionego z więzienia gangstera odbierał ktoś z grupy. Zapoznawał go z sytuacją na mieście i odbierał oświadczenie, czy chce nadal pracować. Chciał, bo gdzie tak łatwo mógł zdobyć pieniądze.

 

 

Egzekucja we własnym klubie

Ksiądz grał ze swoimi na automatach we własnym klubie, gdy weszło kilku mężczyzn w kominiarkach. „Pepek wal!” – rozległ się donośny głos. Pepek został zatrzymany 7 lat później i osądzony, ale z zarzutu zabójstwa uniewinniony. Nie znalazł się żaden świadek oskarżenia, nawet córka Stefana Magda, zresztą żona gangstera.

Gangi polowały na siebie, odkąd Ksiądz odtworzył swoją grupę. Był obowiązek meldowania o każdym zauważonym przeciwniku.

W ten sposób doszło do strzelaniny pod kinem „Wisła” przy pl. Wilsona, gdzie zaczajono się na Orzecha. Orzech z kolei ostrzelał pod agencją towarzyską (oprócz haraczu gangsterzy dostawali tam karty VIP z darmowymi alkoholami, a dziewczyny świadczyły usługi w naturze) Dżapana, Gołego i Uszatego, później postrzelił w rękę Marka. Śmigacz strzelał do Łańcucha z pistoletu maszynowego Sten. dopadli w samochodzie pod jego domem, gdzie oczekiwał na klientów. Został pobity i pocięty nożem, ale zeznając w sądzie, „nic nie pamiętał”, nawet czy był mocno ranny. Listek, porwany i pocięty przez Orzecha, został zmuszony do wydzwonienia Pela, hurtownika narkotykowego, ale temu udało się uciec. Listka natomiast wystawił porwany wcześniej Szymek.

„Gonitwy”, czyli wzajemne polowanie na siebie, kończyły się krwawo w czasie, gdy dowodził Marek z Marek. To on był winien wysadzenia pubu EB w Nowym Dworze, gdzie zginęło czterech niewinnych ludzi.

Po śmierci Księdza uzyskał zgodę Długiego na przejęcie magazynu broni, aby „kontynuować sprawy honorowe i oczyścić Żoliborz”. Długiego nie bawiły bowiem gonitwy, nie zamierzał osobiście ścigać konkurentów, jemu chodziło o duże pieniądze. Już je miał z legalnych i półlegalnych firm. Do swojej hurtowni zwoził z Niemiec nowe i używane opony oraz części samochodowe, miał dwa warsztaty samochodowe Wulgumex, gdzie czasowo zatrudniał kompanów, dwie restauracje, stajnię koni, kilka domów (podobno jeden w Niemczech), wiele samochodów, dzierżawił ośrodek wypoczynkowy w Białym Borze, a żona prowadziła własną firmę Multiserwis. Wiedział jednak, że wartki strumień pieniędzy płynie z narkotyków, więc stworzył, jak zeznali świadkowie, wytwórnię amfetaminy, a do opracowania technologii ściągnął chemika o ksywie Gwiazda. Produkcja szła głównie na eksport.

Jednym z dilerów był jego osobisty kierowca Uszaty. Przyłapany na przemycie 6,5 kg amfetaminy został w Szwecji skazany na 4 lata więzienia i tam przemyślał wszystkie „za i przeciw”, a po przekazaniu Polsce zdecydował się na współpracę z prokuraturą. W grudniu 2006 r. Mariuszowi K. przyznano status świadka koronnego. Na rozprawy jest przywożony przez funkcjonariuszy CBŚ (sąd nie zna miejsca jego pobytu).

Sam Długi, w więzieniu od roku 2006, w jednym procesie już został skazany, drugi trwa, a w dwóch innych sam jest oskarżycielem posiłkowym. Wysoki, zwalisty, w okularach, dowieziony z więzienia przez policję oświadczył, że chce zeznawać, ponieważ walczy o swoje dobre imię: „Od 25 lat uczciwie i ciężko pracowałem, od kilkunastu latz żoną, aby zapewnić dzieciom wykształcenie (ma ich czworo), a rodzinie odpowiedni poziom życia. Moi rodzice to wykształceni ludzie, podobnie brat i siostra, ja jestem technikiem elektromechanikiem. Rodzice pomagali mi na starcie, po śmierci dziadków sprzedali ich domy i przekazali mi pieniądze na rozkręcenie biznesu. Teraz zostałem pomówiony o ciężkie przestępstwa przez Uszatego, który zamierzał przejąć moje interesy, a ponadto zadurzył się w mojej żonie, oraz przez Gołego, który w ten sposób walczy o niższy wyrok dla siebie. Wcześniej siedmiokrotnie nasyłali na mnie zabójców”.

Markowi z Marek i jego ludziom kumple przypisują zabójstwo 7–8 gangsterów. Żoliborz uspokoił się, ale czy nie toczą się tam walki podskórne, niewidoczne dla postronnych? Elwira Brzostowska, oficer prasowy żoliborskiej komendy policji, twierdzi, że w ostatnich miesiącach nie zaobserwowano żadnych incydentów, jak podpalenia czy strzelaniny, które by wskazywały na odradzanie się gangów. Czy rzeczywiście? Kilka miesięcy temu Bielanami, czyli terenem żoliborskich, wstrząsnęła seria podpaleń lokali usługowych. Czyżby koszmar zaczynał powracać?