Cierpienie pozwala zadawać pytania. Rozmowa z reżyserką Hanną Polak

Gdy czuję się niewygodnie w napuszonym świecie, głową wracam na wysypisko, do ludzi wypisanych z pościgu za sukcesem. To zmienia perspektywę tego, co w życiu naprawdę ważne – mówi reżyserka Hanna Polak.
Cierpienie pozwala zadawać pytania. Rozmowa z reżyserką Hanną Polak

Robert Rient: Jak się czułaś, gdy wyrzucili cię z wymarzonej szkoły aktorskiej?

HANNA POLAK: Byłam zrozpaczona. Na jednym z pierwszych zajęć usłyszeliśmy, że może połowa z nas skończy szkołę. Atmosfera lęku była obecna od samego początku. Szkoła aktorska jest elitarna, mnóstwo osób na jedno miejsce, łatwo można młodym ludziom złamać kark. Dobrze zdałam egzaminy wstępne, Jan Englert szedł korytarzem i mówił, że jestem niesamowita.

R.R.: I co się stało?

H.P.: Na początku dawałam sobie radę, a nawet się wyróżniałam. Poszło o problem ze strunami głosowymi, nabyty zresztą na skutek piłowania głosu na zajęciach wokalnych podczas studiów. To był pierwszy minus. Jeden z pedagogów miał wątpliwości, czy z takim problemem poradzę sobie w przyszłości. Później rozpoczęła się nagonka, a ja wpadłam w błędne koło tremy, lęku, straciłam pewność siebie. Już wcześniej grałam w Teatrze Rozrywki, występowałam na deskach teatrów, w balecie. Marzyłam o aktorstwie, chciałam być profesjonalna. Miałam w planach pójść na reżyserię.

Wyrzucili cię po pierwszym roku?

– A razem ze mną sporo zdolnych ludzi. W przypadku szkoły teatralnej zazwyczaj żyje się razem, dzień za dniem, wspólne posiłki, trenowanie scen, akademik. W sumie rodzina. Niektórzy z mojego roku zapraszali mnie później na swoje egzaminy, chciałam przychodzić, ale te wizyty były okupione bólem. Zrezygnowałam i straciłam kilka bliskich relacji. Prześladowały mnie sceny z Dostojewskiego, Geneta, konieczność zagrania ich.

Chodziłam na spacery, chowałam się w lesie i wypowiadałam monologi, miałam ogromną potrzebę ekspresji, wyrzucenia z siebie postaci, które grałam. Ja naprawdę żyłam aktorstwem. Faktem jest, że egzamin semestralny poszedł mi fatalnie. Byłam tak zaszczuta, zdenerwowana, że nie udźwignęłam sytuacji. W szkole teatralnej naturalne było polowanie na konkretne osoby, zastraszanie, tak by znaleźć ofiary. Oczywiście padały argumenty, że skoro ktoś ulega tej nagonce, to powinien odejść ze szkoły, bo nie poradzi sobie w profesjonalnym filmowym brutalnym świecie. To bzdura. Myślę, że człowiek jest silny, kiedy zna swój talent, kiedy ma warsztat, kiedy rozwinął skrzydła i zna swoje mocne strony. Na poziomie szkoły powinno mu się pozwolić popełniać błędy.

Zanim wróciłaś do branży filmowej, zajęłaś się pomocą bezdomnym. Dlaczego?

– Prawie nikt nie wstawił się za mną, gdy podjęto decyzję o wyrzuceniu mnie ze szkoły. Zrozumiałam, że nie chciałabym się z tymi osobami spotkać w tym profesjonalnym świecie. Zawiodłam się wtedy na ludziach, zostałam złamana i zdziwiona, że można zawalić jeden egzamin i odwracają sięod ciebie prawie wszyscy. Chciałam, by dostrzeżono moją pilność, staranie, obecność, to, że graliśmy piękne sceny. A tu jeden egzamin przekreśla wszystko. Zaczęłam mieć coraz więcej pytań, zwróciłam się w stronę jogi.

Podstawowe pytanie dotyczyło tego, dlaczego nie potrafię kontrolować pewnych rzeczy, siebie, swojego ciała, myśli. Podczas egzaminu byłam niewyspana, zastraszona,  zdenerwowana, ale dlaczego nie potrafiłam siebie skontrolować? To pytanie wracało na głębszym, egzystencjalnym poziomie. To przecież uniwersalne, wyrzucają nas z różnych miejsc, czasami ponosimy klęski. Zaczęłam medytować, interesować się filozofią jogi. To pomogło mi uporządkować moje życie. Zwrócenie się ku innym, będącym w znacznie gorszej sytuacji niż ja, było naturalną konsekwencją życia.

Wyrzucenie ze szkoły zamieniło się w lekcję?

– Z pewnością to doświadczenie uczyniło mnie bogatszą, pomogło dotrzeć do miejsca, w którym jestem teraz, ale nie uważam, by było ono potrzebne, by było warunkiem mojej transformacji. Ból i brutalność nie jest wymogiem zmiany. Przychodzą takie momenty, w których rozumiem, że wszystko jest w pewnym sensie perfekcyjne. Nie mówię, że cierpienie jest dobre, tylko że ono pozwala zadawać pytania. W tym sensie nieperfekcyjny świat jest perfekcyjnie zaplanowany. Pozwala człowiekowi, oczywiście jeśli jest na to gotowy, zobaczyć czy też doświadczyć wymiaru transcendentalnego.

 

Jesteś wierząca?

– Polegam raczej na doświadczeniu. Oczywiście nie da się żyć bez wiary, każdy w coś wierzy. Jednak to jest tak jak z prądem – możesz wierzyć, lub nie, że on jest, ale kiedy włożysz wtyczkę do gniazdka, to doświadczasz, że prąd jest. Nie widzisz go, ale doświadczasz jego działania. W jodze jest podobnie. Podczas medytacji zdarzają się realne doświadczenia, na przykład poczucie oczyszczenia umysłu. To odczuwalne, namacalne doznanie. Ci, którzy praktykują, wiedzą, co mam na myśli, a niepraktykujących zachęcam do spróbowania.

Spróbowania czego?

– Słyszałeś kiedyś o wiedźmach Bhukti i Mukti?

Nie.

– Ale z pewnością je spotkałeś, jak wszyscy. Nie mówię o systemie wierzeń, potraktuj tę opowieść metaforycznie. Wiedźma Bhukti to zadowalanie zmysłów, wiara, że materialne rzeczy mnie usatysfakcjonują. Większość świata kręci się wokół tego. Druga wiedźma nazywa się Mukti. Gdy ktoś traci apetyt na dobra materialne i widzi bezsens w gromadzeniu, często wpada w jej sidła. Mukti to jest pęd do wyzwolenia. To jest trochę tak, że materialne doświadczenie miało cię usatysfakcjonować, ale tego nie zrobiło, może nawet doprowadziło do cierpienia i masz dość. W świecie materialnym ludzie często miotają się między Bhukti i Mukti. Masz na coś apetyt, zjesz to, a później chcesz uwolnić się od tego balastu, od zbędnych kilogramów. To jest właśnie przykład Bhukti i Mukti. Chcesz relacji z drugim człowiekiem, ale kiedy ona sprawia ci ból, próbujesz zapomnieć.

Skrajna forma chęci wyzwolenia to samobójstwo, czyli wyzwolenie się z własnego ciała. Mniej radykalne formy polegają na podejmowaniu prób, by odciąć się za pomocą narkotyków, alkoholu. Często odbywa się to za pomocą religii, chodzi o to, by osiągnąć zbawienie, wyzwolenie. Z jednej strony jest dążenie do materialnego bogactwa, z drugiej – do wyzwolenia z cierpienia, które z tym przychodzi. Różne grupy wyznaniowe, sekty, religie mają w tym zakresie szeroką ofertę. Zamiana zniewolenia materialnego na pozorną wolność duchową może być taką samą lub większą pułapką.

Nie ma trzeciej wiedźmy?

– Nie, ale jest trzecia ścieżka, czyli bezwarunkowa miłość.

Co to znaczy?

– Wtedy „ja” nie jest w centrum zainteresowania. Przypomina to trochę zachowanie matek kochających swoje dzieci. Miłość zwycięża nad własnymi zachciankami, chęcią na wolny wieczór, pizzę z przyjaciółkami, wyspanie się. Nie ma urlopu od opieki, odpowiedzialności. Taka miłość nie jest egoistyczna, nie oznacza też stałego poświęcania się, ale gotowość do poświęcenia siebie na rzecz potrzebujących, służenie innym, dawanie. Pytanie, czy potrafimy dawać – i oczywiście brać. To jest trudne, bo zobowiązuje i wywołuje lęk. Żyjemy w czasach, w których króluje pośpiech i bycie zamkniętym, skoncentrowanym na osiąganiu własnych celów.

Ciągle brać to też pułapka.

– Jasne. Naturalne jest dla nas dawanie, ale okazuje się, że przyjmowanie od innych to także sztuka. Brzmi banalnie, ale tym, czego każdy z nas potrzebuje, jest miłość.

I jak wejść na tę ścieżkę?

– Nie chodzi o recepty i rady, którymi wypełnione są kolorowe magazyny. Jestem przekonana, że gdy uczeń jest gotowy – pojawia się nauczyciel. Znalazłam swoją osobistą ścieżkę i wierzę, że każdy potrafi znaleźć w odpowiednim czasie to, co jest mu potrzebne, swoich nauczycieli.

Mówisz tak, bo masz zaufanie do życia?

– Może zaufanie do tego, że rzeczy dzieją się w swoim czasie. Nic w tym magicznego. Nie mówię tutaj o zorganizowanej strukturze, religii, ale osobistym wysiłku w poszukiwaniu miejsca, w którym znajdę szczęście, w poszukiwaniu Absolutu.

Gdzie znalazłaś nauczycieli?

– Na wysypisku śmieci, na „swałce” pod Moskwą, znalazłam przyjaźń, serdeczność, akceptację. Może nie nauczycieli, ale z pewnością odebrałam tam cenne lekcje. Na wysypisku spędziłam praktycznie 14 lat, najpierw przyjeżdżałam pomagać, z ciuchami, lekarstwami, czasami wyciągałam kamerę. Z tych wszystkich lat powstało ponad 400 godzin materiału, które zostały zmontowane w 1,5-godzinny film „Nadejdą lepsze czasy”. Ten obraz również powstał po to, by dotknąć serca odbiorcy, właśnie po to, by odsłonić tę trzecią drogę, o której mówiłam.

Jak to się stało, że wróciłaś do świata filmowego?

– Lata temu pomagałam bezdomnym dzieciom w Moskwie. Przynosiłam jedzenie, organizowałam miejsca w domach dziecka, szpitalach, zbierałam ubrania, alarmowałam bliskich i obcych ludzi o problemie tych dzieciaków. Szukałam telewizji, które chciałyby zrobić reportaż, by nagłośnić problem bezdomności. W końcu, rozczarowana słabym odzewem, sama wzięłam kamerę do ręki. Wtedy te dzieci powiedziały mi, że na dworcu pojawia się reżyser telewizyjny Denis Shabaev, który robi reportaż i może dobrym pomysłem jest, żebym poszła się uczyć. Pytałeś o nauczycieli. Bezdomne dzieciaki umówiły mnie na spotkanie reżyserem, który zabrał mnie do dwóch szkół w Moskwie, w których studiował.

 

Tak trafiłam na VGIK, Uniwersytet Kinematografii im. S.A. Gierasimowaw Moskwie, gdzie usłyszałam,  że Wadim Iwanowicz Jusow, operator Tarkowskiego, przyjmuje na rok. Został moim mistrzem operatorki. Traktował mnie jak uczennicę, koleżankę, partnerkę w pracy. Interesował go profesjonalizm, nie szukał ludzi do odsiania, szukał ludzi, którzy jak najlepiej wykonują swoją pracę, którzy chcą robić kino. Wcześniej, w szkole teatralnej, coś zostało mi zabrane, boleśnie ode mnie oderwane, a potem coś zostało mi podarowane, wręczone.

I myślisz, że zostało ci dane, bo zaangażowałaś się w pomaganie bezdomnym dzieciom?

– Łączę te dwa fakty. Pomaganie innym, droga miłości, przynosi zawsze niezwykłe niespodzianki.

Za film „Dzieci z Leningradzkiego” zostałaś nominowana do Oscara.

– Zabawna sytuacja, prawda? W oscarową noc koleżanki i koledzy z dawnych studiów urządzili pokaz filmu połączony ze zbiórką pieniędzy dla śląskich dzieci. Dowiedziałam się, że mój kolega, znany aktor, powiedział wtedy: „My skończyliśmy studia, a Hani nie było to dane, teraz ona jest w Kalifornii, nominowana do Oscara, a my jesteśmy tutaj i wznosimy za nią toasty, śpiewamy dla nominowanej”. Odrobinę zabawne i ironiczne. Dostałam możliwość, by wrócić do świata filmowego, ale innymi drzwiami, ze spokojem, bez ciśnienia i walki. Stałam się niezależna od środowiska. Można uznać, że w tym zawodzie trzeba mieć twardą głowę i łokcie, a z drugiej strony wrażliwość, gotowość do zdzierania z siebie emocjonalnej skóry. Ale to się zazwyczaj nie łączy. Mogę zrozumieć, że w szkołach teatralnych, filmowych niektórzy chcą hartować młodych ludzi – to po prostu nie jest moja droga, tak osobiście, jak i zawodowo.

Zostałaś przy pracy społecznej i tworzeniu filmów. Twój dokument – jak sama mówisz – to współczesna historia o Kopciuszku. Bohaterką jest wychowywana na wysypisku śmieci Julka, która mówi: „W moim życiu nie było żadnej historii”.

– Po latach zapytałam ją o to zdanie. Powiedziała, że ono cały czas jest aktualne, że jej jedyną historią jest ta o wysypisku śmieci. Dlatego tak bardzo kuszące było uczynić z Julki główną bohaterkę, pokazać kilkanaście lat jej życia w jednym zamkniętym obrazie. Ona twierdzi, że w jej życiu nic się nie wydarzyło, ale ja i widzowie widzimy niesamowitą dramatyczną historię.

Jak wtedy, gdy 16-letnia Julka zostaje mamą i zostawia dziecko w szpitalu.

– Jula bardzo to przeżywała, płakała, nie wiedziała, co zrobić. To graniczne wydarzenie, które ją złamało, ale też zmusiło do zmian. Również jej mamę, która występuje w filmie. Julka została przejechana przez emocjonalny buldożer tego wysypiska, zmiażdżona jako człowiek, kobieta. Postawiona przed dylematem, podjęciem dramatycznej decyzji, jej zdaniem, najlepszej dla dziecka.

Jak myślisz o sobie i Julce, to która z was jest bardziej wytrwała?

– Myślę, że ona. Też jestem wytrwała, uparta, potrafię zrezygnować ze swojej wygody, ze snu, domu, rodziny, by zrealizować zamysł. Ale będąc w jej sytuacji, nie wiem, czy nie byłabym po stronie tych, którzy się poddali.

I umarli?

– Tak. Niektórzy świadomie wybierali śmierć.

Co jej dawało siłę?

– Zakochała się w chłopaku, to przez chwilę było paliwem. Moment uświadomienia sobie, że naprawdę nie ma dokąd pójść w tak krytycznej sytuacji, moment podjęcia decyzji o oddaniu dziecka, zmusił ją do dojrzałości w życiu, odstawienia alkoholu. Julka bardzo wcześnie zrozumiała, że niczego w życiu nie dostanie, porzuciła świat fantazji, roszczeniowego czekania, w którym tkwi większość z nas. Nie mając domu, pieniędzy, wsparcia, została postawiona przed życiem w całej jego brutalności i poradziła sobie. Zaczęła dokonywać dobrych wyborów, chociażby takich, by wybrać faceta, który nie pił, a na wysypisku większość piła.

Jesteście z Julą w czymś podobne do siebie?

– Tak. Łączy nas determinacja, różnie się przejawiająca, ale właśnie determinacja. Tania, mama Julii, też ma tę cechę – wali ludziom prosto oczy to, co myśli. Jest w tym prostota, uczciwość, szczerość.

Co zabrałaś z tych 14 lat na wysypisku do swojego życia?

– Moje relacje z ludźmi stały się bogatsze, tak czuję. W nieoczekiwany i przedziwny sposób czułam się tam lepiej niż w wielu miejscach naszej planety. Mam na myśli biurowce, szkołę filmową czy medialny świat pozorów. Dowiedziałam się – albo raczej doświadczyłam – niespotykanej akceptacji, serdeczności od tych, którzy żyją na marginesie tego świata. Zabrałam zatem solidną dawkę miłości, nikt mi tego nie odbierze. Gdy czuję się niewygodnie w napuszonym świecie, głową wracam na wysypisko, do tych wykluczonych, wypisanych z kariery, pościgu za sukcesem. To zmienia perspektywę tego, co w życiu naprawdę ważne.