CK maruderzy

Kazimierz Duch (1890–1954) był jedną ze znaczących postaci II Rzeczypospolitej. Jako bezpartyjny fachowiec nie mógł liczyć na eksponowane stanowisko, więc zadowalał się tymi, które określa się przedrostkiem wice- (był m.in. wicewojewodą krakowskim, wiceprezydentem Miasta Krakowa oraz wiceministrem Opieki Społecznej). Ponadto posłował na sejm, układał plany mobilizacyjne oraz opracował nową ordynację wyborczą.

Słowem, powierzano mu ważne, choć niedające rozgłosu zadania. W pozostawionych przez niego pamiętnikach, których niepublikowany dotychczas fragment drukujemy poniżej, uwagę przykuwają opisy I wojny światowe. Brał w niej udział jako żołnierz armii austriackiej. Bił się pod Gorlicami, gdzie dostał się do niewoli, potem został wywieziony w głąb Rosji, skąd po roku uciekł i przez Finlandię powrócił do Austrii. Skierowany na front włoski, był świadkiem ofensywy, która w zamierzeniach austriackiego sztabu generalnego miała przełamać włoskie umocnienia nad rzeką Piave. Operacja załamała się wskutek bojkotu Polaków, zniechęconych do Państw Centralnych po wiadomościach o pokoju brzeskim i przyznaniu ziemi chełmskiej Ukrainie. Potem Duch brał jeszcze udział w wyzwalaniu Tarnowa, w wojnie polsko-bolszewickiej, by na koniec poświęcić się pracy w sztabie generalnym i administracji armii. W czasie przewrotu majowego pełnił funkcję zastępcy Komendanta Miasta (patrz „Focus Historia” nr 2/2007), a po ukończeniu walk przeszedł do służby cywilnej.

“Wyjechaliśmy z Tarnowa 12 stycznia 1917 r., tym razem cicho, bez parady. Do chwili ruszenia pociągu bałem się, aby mnie w ostatniej chwili znów nie odwołano. Przyczepiono nasze wagony do jakiegoś pociągu towarowego, który wlókł się bardzo powoli. Gdy minęliśmy Wiedeń, postoje były coraz częstsze.

Ordynans mój wybiegł na stację i stamtąd przyniósł mi za jedną koronę duże ilości jabłek tyrolskich. Ofiarował się, że może kupić tanio dobre gatunki papierosów, ale nie paliłem. Pomyślałem sobie, jaka tu zasobność, gdyż żołnierze moi wciąż czymś napychali sobie gęby i mieli miny bardzo zadowolone. W Marburgu, gdzie staliśmy około 50 godzin, słyszę przez okno mojego wagonu, jak z sąsiedniego wagonu żołnierskiego jakiś żołnierz wyrzuca dwie paczki, klnąc »psiakrew, drożdże«. Teraz dopiero zorientował on się, iż podczas długich postojów na różnych stacjach żołnierze moi rozłazili się po różnych pociągach towarowych i tam wykradali, co było dobrego do zjedzenia. Że tak było istotnie, dowiedziałem się, gdy zbliżali się do granicznej stacji Cervignano. Zgłosił się do mnie podoficer służbowy i pyta, co mają żołnierze robić wobec rewizji, jaka czeka przy przekraczaniu granicy, gdyż podczas podróży pluton zdołał zrabować 2 miliony papierosów, 3 paczki sucharków karlsbadzkich, 2 beczki marmolady, 3 worki jabłek, coś tam czekolady itp. Odpowiedziałem mu: nie pytaliście się mnie czy wolno, gdy kradliście, teraz radźcie sobie beze mnie. Odpowiedział: rozkaz! i wyszedł. Żołnierze kradli z wrodzonej chciwości, która potęguje się podczas bałaganu wojennego. Z aprowizacją krzywda nie działa im się. Na każdej stacji była możliwość zaopatrzenia się. Nieraz w ciągu dnia pobierałem kilkakrotnie zaopatrzenie dzienne na cały pluton. W zaopatrzeniu tym było na żołnierza pół litra rumu lub wina.

Na jednej stacji spotkałem pewnego oficera prowiantowego, Czecha, któremu zwierzyłem się, że mój pluton pobrał już w dniu dzisiejszym żywność, ale pragnę im poprawić byt i pobrać ponownie. Na to on mi odpowiedział: to nic nie szkodzi, za lat 17 odkryje to Najwyższa Izba Kontroli. Tymczasem podpiszcie mi »cedulku« i bierzcie, co wam potrzeba. Wobec tego podpisywałem cedulki i karmiłem moich żołnierzy. Nie spodziewałem się, iż te moje łajdaki jeszcze dokradały, mimo iż stale byli nażarci i napojeni rumem.

Po 10-dniowej podróży przybyliśmy pod Udine. Dowództwo armii utworzyło w rejonie etapowym grupę wyszkoleniową, aby podciągnąć trochę oddziały mające zasilić pułki na froncie. Była to zatem okazja do przedłużenia obijania się kadrowego. Gdy zameldowałem się w dowództwie grupy, jakiś pułkownik zapytał mnie, czy oddział jest dostatecznie wyszkolony bojowo. Odpowiedziałem, że może w każdej chwili być wcielony do pułku na froncie.

Wytrzeszczył oczy, pokiwał głową i oświadczył mi, że jestem pierwszym oficerem, który prowadzi na front oddział kompletnie wyszkolony bojowo. Jest to zrozumiałe, gdyż każdy oddział, pragnąc jak najdłużej zostać w tyle, starał się w jak najczarniejszych barwach przedstawić stan wyszkolenia bojowego.

Tego samego dnia wyruszyliśmy na front. Następnego dnia zameldowałem się w Ceralto w dowództwie pułku, którym dowodził płk Richter. W Ceralto znajdowało się również dowództwo 12. dywizji, do której 20. pp. (pułk piechoty) należał. Dowodził nią b. dowódca Legionów Polskich gen. Stanisław Puchalski, bardzo przyzwoity i odważny oficer. Zostałem rozkazem pułkowym przydzielony do 3. kompanii por. Kazimierza Radwańskiego, który stanął na pozycjach w St. Dona di Piave. Po drugiej stronie rzeki szerokiej na około 90 metrów stali Włosi. Pluton mój ręcznych karabinów maszynowych, które świeżo zostały wprowadzone na froncie austriackim, przedstawiał się bardzo dobrze. Żołnierze byli doświadczeni i bardzo karni na froncie.

Wywoływało to zazdrość w innych plutonach. Żołnierze tych plutonów nazywali mój pluton »powstańcami «, co miało oznaczać ich czysto polski charakter i ducha bojowego tego oddziału. Byli oni z tego przezwiska bardzo dumni. W kompanii 3. zabawiłem nie dłużej jak dwa lub trzy tygodnie. Zdarzyło się tak, iż opróżniło się dowództwo 2. kompanii karabinów maszynowych po poruczniku Stanisławie Kawczaku. Rozkazem dowództwa pułku zostałem mianowany jego dowódcą. Z żalem pożegnałem się ze swoim plutonem i dowódcą kompanii kpt. Radwańskim. Żołnierze mojego plutonu pamiętali jednak o mnie: jeszcze około dwa tygodnie otrzymywałem suchary karlsbadzkie pochodzące ze skrzyń zrabowanych w Marburgu.

Gdy w związku z pokojem brzeskim w kraju został proklamowany strajk generalny, w pułku na froncie zapanowało duże podniecenie. Na odcinku 2. batalionu powstał zamiar otworzenia frontu. Nocą 7 lutego cały pułk został wycofany do rezerwy do Pozsy. Dowodca pułku płk Richter urządził ogólną odprawę oficerską, na której ubolewał nad tym, co dzieje się w poszczególnych kompaniach, grożąc sądem wojennym. Austriacy dość późno zorientowali się, jakie niebezpieczeństwo groziło dywizji z powodu przydzielenia do niej legionistów. Z końcem marca z wielkim pośpiechem wydzielono ich wszystkich i odesłano najpierw do 48. węgierskiego pułku piechoty, a potem odesłano ich do kadr w kraju.

Kompania techniczna z por. Stanisławem Bergmanem, która stanowiła gniazdo buntowniczej myśli, została odkomenderowana do dowództwa armii dla wykonywania robót fortyfikacyjnych, mnie zaś z moją 2. kkm odesłano do osłony balonu na uwięzi nr 14. Mój pobyt w osłonie balonu był bardzo przyjemny dla mnie, jak i mojej kompanii. Nikt nam nie siedział na karku, wypoczywaliśmy swobodnie. Parę godzin dziennie spędzałem razem z obserwatorem w balonie i przez lornetkę obserwowałem front. Raz jednak zdarzyła mi się przygoda. Gdy wznieśliśmy się na normalną wysokość 800 m, zerwał się wiatr ponad 22 m/sek. Towarzysz mój zatelefonował na dół, aby nas ściągnąć. Okazało się jednak, iż na razie jest to niemożliwe, gdyż przewróciła się dźwigarka utrzymująca balon. Zaledwie otrzymaliśmy tę wiadomość, obserwator stwierdza, iż wali wprost na nas lotnik włoski. Zatelefonowałem do kompanii, aby otworzono ogień na niego. Ja miałem wyskoczyć pierwszy. Brakło mi jednak odwagi.

Gdy tak certoliłem się z obserwatorem, lotnik nieprzyjacielski nagle zawrócił i zaczął obniżać lot, i wylądował na stronie włoskiej. Okazało się, iż moi maszyniści dowiedziawszy się, że nie można nas ściągnąć, kropili tak zawzięcie w obronie swojego dowódcy kompanii, iż odpędzili lotnika nieprzyjacielskiego. Z końcem marca wróciliśmy do pułku i aż do rozpoczęcia ofensywy czerwcowej pełniliśmy służbę na wałach rzeki Piave. W dniach wolnych wychodziliśmy do San Dona di Piave. Domy były zniszczone,a te, które ocalały, były zrabowane na wyekwipowanie okopów. Przed nami w mieście byli tu Madziarzy, którzy w klinice wypili nawet taki spirytus, w którym były przechowywane różne noworodki. Jeden taki golas długi czas siedział na stole marmurowym, gdzie go posadzono, gdy wypito spirytus.

W piwnicach domów San Dona każda kompania miała zarezerwowaną dla siebie kadź czerwonego wina. Z niej codziennie załoga otrzymywała fasunek. Najdłużej przetrwała kadź 6. kompanii, którą gospodarował rozsądny jej dowódca por. Stanisław Dobrowolski, z zawodu agronom i zamiłowany hreczkosiej. Gdy dopili ją do dna, znaleźli na spodzie zakonserwowanego dobrze Węgra, który widocznie spił się zanadto, czerpiąc wprost z beczki, i utonął w niej, obciążony ładownicą z amunicją.

Służba w okopach była całkiem znośna. Mieszkaliśmy w dużym komforcie, mimo iż byliśmy w okopach. Moja ziemianka miała wygodne łóżko sprężynowe pokryte wkładami z wełny, był stolik, stołki, szafa i lustro. W kącie był aparat telefoniczny. Od czasu do czasu w ciągu dnia Włosi bombardowali minami lub artylerią: granatami albo szrapnelami – wtedy chowaliśmy się do schronów. Najsilniejsze bombardowania urządzali Włosi wtedy, gdy granatami ręcznymi lub miotaczami min rozrzucali ulotki do Polaków. Gdy żołnierze rozeszli się, by zbierać je, zaczynali bombardować naprawdę, i zawsze zranili paru ludzi. Dziwna to była życzliwość dla Polaków, których wzywali odezwami do rzucenia broni. W ciągu dnia wychodziliśmy w tył odwiedzać rezerwę naszego batalionu. Okolica wyglądała ślicznie. Wszędzie widać było róże i inne piękne kwiaty. Miasto San Dona przedstawiało obraz ruiny. W ogrodach opanowanych willi żołnierze wykopywali często butelki ze wspaniałym winem. Do oficerów docierały te butelki również. Poza tym do naszej żywności otrzymywaliśmy wino z intendentury. Ja nie wypijałem go, lecz gromadziłem liczne baterie flaszek pod moim łóżkiem do częstowania gorliwych w służbie podoficerów lub gości.”

Kazimierz Duch

Więcej:duchyWłochy