Cywilizacja lęku. “Choroba jest najczęstszą przyczyną bankructwa”

Gdyby nasi przodkowie mieli mentalność współczesnego człowieka, nigdy nie zeszliby z drzew ani nie wyszli z jaskini. Choć żyjemy w najbezpieczniejszych czasach w historii, czujemy się straszliwie zagrożeni – mówi  dr Mariusz Wirga, psychiatra.
Cywilizacja lęku. “Choroba jest najczęstszą przyczyną bankructwa”

Marcin Fabjański:  Mówisz  o sobie: „jestem psychiatrą, ale specjalizuję się w ludziach normalnych”. Co normalnemu człowiekowi po psychiatrze?

Mariusz Wirga:  To trochę żart. Mówię, że zajmuję się ludźmi normalnymi w nienormalnych sytuacjach. To uogólnienie, ale kryje się za nim moje przekonanie, że my wszyscy, choć nie mamy nierównowagi chemicznej w mózgu, doświadczamy ekstremalnych stanów, tkwi w nas element cierpienia. Pracując głównie z ludźmi z nowotworami złośliwymi, nauczyłem się, że umysł umożliwia nam uwolnienie się od tego cierpienia. I staram się wykorzystywać te możliwości umysłu w pracy z pacjentami, bez używania farmakologii.   

Ciężka choroba to przede wszystkim wyzwanie dla psychiki?

– W Stanach Zjednoczonych, gdzie pracuję, choroba jest najczęstszą przyczyną bankructwa. Nie ma zabezpieczeń socjalnych jak w Europie. Ludzie ubezpieczają się na własną rękę albo ubezpiecza ich pracodawca. Ale jeśli u kogoś raz zdiagnozowano przewlekłą chorobę, przy następnej zmianie pracy schorzenie jest traktowane jako pre-existing condition i firmy ubezpieczeniowe mogą odmówić ubezpieczeń. Choroba może mieć katastrofalne skutki nawet dla ludzi zamożnych. Doprowadza do ruiny całe rodziny.

Ci ludzie cierpią, boją się o siebie i bliskich. Ich świat się wali. Co im mówisz?

– Że cierpienie jest nieuniknione. Ale bierze się ono przede wszystkich z tego, jak widzimy świat. W Talmudzie jest napisane: „nie widzimy rzeczy takimi jakie są, a siebie takimi jacy jesteśmy”. Perspektywa terapii poznawczo-behawioralnej, wywodzącej się z filozofii stoickiej, znalazła nagle potwierdzenie w badaniach mózgu. Emocje są wpisane w nasz mózg.

Ludzie wyrażają złość tak samo bez względu na kulturę czy wychowanie. Patrzymy na Japończyka i nie musimy rozumieć jego języka, żeby wiedzieć, że odczuwa lęk albo radość. Nie możemy zmienić emocji. Są uwalniane poprzez ciało migdałowate, stację przesyłową emocji. Strach może wywołać dowolny bodziec, na przykład gdy ktoś dotknie nas nagle z tyłu. Ale kiedy odwrócimy się i zobaczymy, że to dziecko, ciało migdałowate zadba o  to, żebyśmy w ułamku sekundy przestali się bać.

Skany mózgu pokazały, że rację miał dwadzieścia wieków temu Epiktet, mówiąc: „Tym, co trwoży ludzi, nie jest to, co im się przydarza, ale znaczenie, jakie temu przypisują”.

– To fascynujące obserwować na ekranie, jak zapalają się części mózgu, które są czynne metabolicznie. Kiedy dowiadujemy się, że mamy chorobę nowotworową, uaktywniają się wszelkie kulturowe przekonania, jakie mamy na temat raka, jego leczenia, szans przeżycia. Nie możemy się uwolnić od nowotworu, ale możemy zmienić sposób, w jaki o nim myślimy. Nie mam na  myśli myślenia pozytywnego, tylko zdrowe – oparte na faktach. Myślenie pozytywne często ignoruje fakty.

 

Co takiego nasza kultura każe nam myśleć o raku, co nie byłoby prawdą?

– Na przykład że rak nas zżera od wewnątrz. Nigdy nie udokumentowano, żeby komórka nowotworowa, choć ugryzła zdrową. To komórki odpornościowe, zdrowe, nazywamy naturalnymi zabójcami. Pacjent słyszy od lekarza: masz pół roku życia. Nie wie, że lekarze mylą się w takich przewidywaniach w 70 proc. Statystyka odnosi się do populacji, a nie konkretnej jednostki. Carl Simonton, twórca psychoonkologii, pokazał, że dzięki pracy z bólem i stresem jego pacjenci żyli dwukrotnie dłużej niż pacjenci leczeni tradycyjnie, a niektórzy z nich wielokrotnie dłużej. Poprawiła się też jakość ich życia. Od tego czasu potwierdziły to cztery badania kliniczne prowadzone według najwyższych standardów.

Stoicy mówili, że filozofia jest leczeniem duszy, tak jak medycyna leczeniem ciała. Budda mówił o cierpieniu jako nieodłącznym składniku życia, który bierze się ze sposobu, w  jaki postrzegamy świat. uczył też technik mentalnych, które wyciągają ludzi z cierpienia. zdaje się, że starożytni znali prawdy, do których współcześni lekarze dopiero dochodzą. Co takiego stało się w naszej kulturze, że zatraciliśmy tę intuicję?

– Budda powiedział, że przez nasze myśli tworzymy świat. W racjonalnej terapii zachowania (RTZ), którą stosuję, też mówimy o zdrowym myśleniu, które pomaga nam zdrowo żyć. To część naszej zachodniej tradycji – kiedy Hipokrates mówił, żeby przede wszystkim nie szkodzić, opierał się na tym, że mamy naturalną tendencję do zdrowienia. I że o jakości doświadczenia decyduje umysł. Każdy z nas tworzy własne cierpienie, ale jednocześnie każdy z nas wie, jak je przeżyć albo jak z niego wyjść. Zatraciliśmy tę intuicję wieki temu, dychotomia duszy i ciała pojawiła się w filozofii zachodniej bardzo wcześnie. Wpadliśmy w dogmatyzm, straciliśmy pewną elastyczność. Wschód tego nie znał.

Racjonalna terapia zachowania przywraca nam tę intuicję w pełni?

– W codziennej pracy nie wdajemy się w dyskusje o przekonaniach duchowych czy filozoficznych. Ale stosujemy RTZ także w tych obszarach. Uznajemy cztery zasady zdrowego myślenia, na których ta metoda się opiera. Nie stosujemy zasady, że zdrowe myślenie jest oparte na faktach, bo nie wiemy, co jest faktem. Wszelkie systemy religijne i duchowe są dobre i sprzyjają zdrowieniu, jeśli spełniają przynajmniej trzy z czterech zasad: chronią nasze życie i zdrowie, pomagają osiągać cele, pokonywać przeszkody i czuć się tak, jak chcemy się czuć.

Wydaje się, że świat, przynajmniej anglosaski, oszalał na punkcie terapii poznawczych, do których należy RTZ. są skuteczne, co pokazują badania, tanie i ożywcze duchowo. Jaka jest ich przyszłość? Czy ich popularność to tylko chwilowa moda?

– Na pewno nie moda. Na razie tylko garstka lekarzy stosuje takie podejście w psychoterapii. Czy będzie to głęboka zmiana? Myślę, że tak. Nasza kultura – osądzająca, surowa, zaczyna się od tych cech uwalniać. Doświadczamy potężnego kryzysu wartości. Zgodnie z teorią chaosu może to doprowadzić do samozorganizowania kultury na wyższym poziomie. Na przykład terapie poznawcze wzbogaciliśmy o mindfulness, uważność. Myślę, że następnym etapem jest to, co robimy w tej chwili – niedwoistość i medycyna niedwoista.

 

Co to jest niedwoistość?

– To sposób pojmowania rzeczywistości, w którym patrzymy na nią jak na jedno. Nie ma rozdzielenia między podmiotem a przedmiotem.

Co z tego bierze pacjent albo klient w trudnej sytuacji? Na przykład przy diagnozie: „zostało panu sześć miesięcy”.

– Taka osoba rozumie, że to, co się nie dzieje teraz, nie dzieje się w ogóle. Żyje w tej chwili. Mój stan, nawet tuż po diagnozie o sześciu miesiącach życia, nie wyklucza tego, że mogę się dobrze czuć. Dwoistość uczy pewnej dekonstrukcji. Dekonstruujemy nasz umysł, nasze doświadczenie, naszą historię. Pozbywamy się niepotrzebnego bagażu. Kiedy czujemy się w pełni częścią wszechświata, jest nam dużo łatwiej.

Dzięki warsztatom z  praktyki stoickiej, które prowadzę, wiem, jak trudno jest nam myśleć w poprzek utrwalonych nawyków. 

– Jesteśmy uwarunkowani, ale mamy dostęp do stanu naturalnej doskonałości. Dziecko nigdy nie nauczyłoby się chodzić, gdyby nie miało w sobie ufności i  na przykład ustalało: „Dzisiaj po południu spróbuję chodzić trzy razy. Jak mi się nie uda, dam sobie spokój ”.

Powiedziałeś, że jedną z przyczyn, dla których nasza kultura jest taka neurogenna, jest lęk wynikający z oderwania od natury. rozumiem, że nie chodzi tylko o to, że żyjemy w miastach, więc boimy się przyrody…

– Gdyby nasi przodkowie mieli mentalność współczesnego człowieka, nigdy nie zeszliby z drzew ani nie wyszli z jaskini. To żart, ale chcę pokazać, że choć żyjemy w najbezpieczniejszych czasach w historii, czujemy się straszliwie zagrożeni. Bierze się to stąd, że oderwaliśmy się od cyklu życia, którego częścią jest śmierć. Śmierć i cierpienie stały się naszymi wrogami. Nasza kultura uznała, że śmierć nie powinna się zdarzać. Nasi przodkowie nie mieli szansy na uniknięcie śmierci. Wychodziłeś na polowanie i było jasne, że któryś z twoich towarzyszy, może twoje dziecko, może ty sam, nie wrócicie. A nam się wydaje, że śmierć dziecka jest czymś nienaturalnym. To nieprawda. Wymagamy od wszechświata rzeczy niemożliwych. Ale nie jesteśmy idiotami i wiemy, że możemy umrzeć. Patrzymy na rozgwieżdżone niebo i mamy przebłysk naszej kruchości.

 

Ogrom wszechświata odbiera neurozę naszemu malutkiemu ego?

– Mój ulubiony zespół Here II Here śpiewa piosenkę pod tytułem „Plankton”. Śpiewają: „you are nothing, pretending to be something”. Nauczyliśmy się udawać, że jesteśmy czymś. To coś może się szybko rozpaść. Jednym z moich pacjentów jest 38-letni neurochirurg, którego kariera wspaniale się rozwija. Młoda rodzina, żona, dwójka małych dzieci. Nagle dowiaduje się, że ma ostrą białaczkę szpikową. W tym wieku dostaje całkiem niezłe rokowanie. Przechodzi leczenie, ma remisję. Rokowanie nie jest już takie dobre. Największe szanse daje mu przeszczep szpiku – operacja z prawdopodobieństwem śmierci. Przechodzi ją i leży w szpitalu. Stracił już kontrolę nad zdrowiem, pracą i finansami, teraz też nad funkcjami fizjologicznymi.

Młoda lekarka kładzie stetoskop na jego stoliku, gdzie stoją zdjęcia rodziny. Pacjent wkurza się i wyrzuca ją z grupy, która go leczy. Cały zespół, w którym jest też psycholog, uznaje, że lekarka popełniła wielki błąd. Naskakują na nią. Zostawiając stetoskop w przestrzeni pacjenta, na jego rodzinnym ołtarzyku, pozbawiła go resztek kontroli. A powinien dostać jej jak najwięcej. Nagle następuje zwrot sytuacji. Pacjent uświadamia sobie, że jego reakcja była nieadekwatna. Stetoskop na szafce okazuje się błogosławieństwem dla jego psychiki. Dopiero całkowite pozbawienie kontroli pozwala mu się pozbyć potrzeby kontroli.

Czy umieranie ze świadomością niedualną różni się jakoś od zwykłej śmierci?

– Śmierć to świetny moment dla niedualności, bo sama niedualność jest ostateczną dekonstrukcją: naszych związków, planów, rzeczy, które posiadamy, naszej historii. Im bardziej się od tych rzeczy uwolnimy, tym bliżsi jesteśmy naszej istoty. Miałem pacjentkę, która dokonała wolty niedualnej tuż przed śmiercią. Wcześniej zdrowo żyła, nie miała ubezpieczenia, gdy nagle poczuła bóle brzucha i badania pokazały, że ma przerzutowy nowotwór. Tak rozległy, że nie wiedzieliśmy nawet, skąd się wziął. Bała się śmierci. Spytałem, czy kiedyś miała okres w życiu, gdy się nie bała. Miała, jako nastolatka – gdy chodziła do kościoła z koleżanką. Bo tam nauczano, że jesteśmy dziećmi Boga, który chce, żebyśmy się z nim połączyli. Nauczano, że Bóg może nas zawołać, kiedy chce. To była czysta niedualność. Umierała z uśmiechem na ustach. Jej ostatnie słowa brzmiały – „Ostatecznie wszyscy będziemy OK”.