Dieta odchudzająca. Strata czasu czy pieniędzy, a nierzadko też osobista tragedia

Na rynku nie brakuje „cudownych” recept na zrzucenie zbędnych kilogramów, ale rzetelnych badań nad ich skutecznością jest bardzo mało. Wręcz przeciwnie. Naukowcy udowodnili, że nie ma skutecznej diety.

Wiosna to tradycyjnie czas odchudzania się: patrzymy na wagę i stwierdzamy, że przez długie jesienno-zimowe miesiące udało nam się „wyhodować” kilka niekoniecznie potrzebnych kilogramów. Kupujemy więc jakąś książkę albo zaglądamy do Internetu i próbujemy kolejnej diety-cud. Próbujemy, próbujemy… i z reguły na tym się kończy. Nawet jeśli trochę schudniemy, organizm szybko nadrabia zaległości. I nic dziwnego. Z badań naukowych wynika bowiem, że wszystkie diety odchudzające są równie skuteczne. A właściwie – równie nieskuteczne.
 

ZYSKOWNE PORAŻKI

Na rynku nie brakuje „cudownych” recept na zrzucenie zbędnych kilogramów, ale rzetelnych badań nad ich skutecznością jest bardzo mało. Gdy dr Thomas Wadden z University of Pennsylvania przeanalizował 1,5 tys. prac naukowych o dietach, tylko w 10 z nich znalazł wiarygodne dane. Nie były one zresztą specjalnie pocieszające – najlepsza w rankingu dieta Weight Watchers (Strażników Wagi) pozwalała schudnąć średnio o 2,3 proc. w ciągu dwóch lat. Tymczasem z naukowego punktu widzenia efektywne odchudzanie to spadek wagi ciała o 10 proc. w ciągu pół roku i utrzymanie tego rezultatu bez efektu „jo-jo” przez kolejne miesiące.

Udaje się to w najlepszym razie co dziesiątej osobie stosującej dietę, natomiast aż 65 proc. odchudzających się ponosi klęskę, niezależnie od tego, jaki program żywieniowy wybrało. Jest to dla nich nie tylko strata czasu czy pieniędzy, ale nierzadko też osobista tragedia. Otyli często czują się niedowartościowani, łatwiej popadają w depresję i uzależnienia. Sięgają też po coraz bardziej dziwaczne i nierzadko drogie metody odchudzania, które mogą wręcz być groźne dla zdrowia, tak jak zażywanie dużych ilości środków przeczyszczających.

Szeroko rozumiana branża dietetyczna to ogromny biznes w każdym kraju rozwiniętym. Gdyby dostępne na rynku metody były naprawdę skuteczne, nie dałoby się na nich tak zarobić. Ale naukowcy podkreślają, że nie można obarczać winą konkretnych diet. Sama koncepcja odchudzania przez „jedzenie mniej” jest po prostu sprzeczna z biologią naszego organizmu.

 

W GĄSZCZU HORMONÓW

Apetyt tylko pozornie jest zjawiskiem, które możemy świadomie kontrolować. W rzeczywistości zależy on od wielu czynników genetycznych, hormonalnych i środowiskowych. Okazuje się przykładowo, że część z nas ma genetyczną predyspozycję do wyraźnego odczuwania gorzkich smaków. Osoby takie od najmłodszych lat nie lubią jeść warzyw, które są dla nich niesmaczne, za to przepadają za słodyczami – łatwo się domyślić, jakie są tego konsekwencje.

Otyłość coraz częściej jest uważana nie za skutek słabej woli czy niezdyscyplinowania pacjenta, lecz za złożoną chorobę o podłożu hormonalnym. Kluczową rolę w jej rozwoju może odgrywać nadmierne spożycie łatwo przyswajalnych węglodowodanów – sacharozy czy skrobi. Pokarmy, które mają wysoki tzw. indeks glikemiczny, po zjedzeniu zmuszają trzustkę do produkcji wielkich ilości insuliny. To z kolei sprawia, że zwiększa się ilość tłuszczu w organizmie, spada natomiast aktywność fizyczna. Jeśli regularnie dręczymy naszą trzustkę w ten sposób, doprowadzimy do jej uszkodzenia i w konsekwencji do cukrzycy.

W grę wchodzi jednak nie tylko insulina, ale i hormony produkowane w układzie pokarmowym: grelina, wydzielana przez „pusty” żołądek, i peptyd PYY3-36, uwalniany przez „najedzone” jelita. Wspólnie regulują one nasz apetyt, ale jeśli równowaga między nimi zostanie zachwiana, zaczynają się kłopoty. Wiadomo np. że w organizmach osób otyłych nawet po obfitym posiłku powstaje mało hormonu sytości PYY3-36. Dlatego substancja ta może w przyszłości być stosowana jako lek na przejadanie się.

 

ŻARŁOCZNY UMYSŁ

Jeszcze dalej idą naukowcy zajmujący się mechanizmami neurologicznymi. „U osób otyłych dochodzi do trwałego przeprogramowania mózgu” – uważa prof. Jonathan Seckl z University of Edinburgh. Kluczową rolę odgrywa tu podwzgórze i znajdujące się w nim skupiska neuronów zwane jądrami łukowatymi – ośrodek regulujący nasz apetyt. W normalnych warunkach pilnuje on, byśmy nie głodowali, a zarazem nie przejadali się. U osób otyłych często jest rozregulowany i przestaje być wrażliwy na hormony sytości, takie jak leptyna czy PYY3-36. Wskutek tego mózg stale otrzymuje komunikat „jeść!” i wpływa nie tylko na nasze zachowanie, ale i – za pośrednictwem hormonów i impulsów nerwowych – na metabolizm tkanki tłuszczowej w całym organizmie. Osoba cierpiąca na otyłość jest wręcz zmuszana do przejadania się i gromadzenia większej ilości tłuszczu.

Nic dziwnego, że od jedzenia można się uzależnić – uczeni twierdzą wręcz, że bardzo smaczne pokarmy i intensywne doznania erotyczne oddziałują na mózg z taką siłą jak narkotyki. Wszystkie te czynniki powodują zwiększone wydzielanie dopaminy, czyli neuroprzekaźnika odpowiedzialnego za uczucie zadowolenia. Oznacza to, że z patologiczną otyłością będzie można wygrać dopiero wtedy, gdy opracowane zostaną skuteczne i pozbawione poważnych skutków ubocznych leki „oduczające” mózg zgubnych nawyków. Niestety, takich preparatów nadal nie ma na rynku.

 

 

SIŁA UROZMAICEŃ

Czy oznacza to więc, że diety nie mają żadnego sensu? Skądże znowu – mówią uczeni. Odpowiednio dobrany jadłospis – bazujący z reguły na diecie śródziemnomorskiej – obniża ryzyko zachorowania na wiele chorób i pomaga utrzymać wysoką sprawność intelektualną. Nawet jeśli stosujemy jakiś system żywienia tylko doraźnie, może on pozytywnie zmienić nasze nawyki – np. oduczyć objadania się białym pieczywem czy ziemniakami. Dlatego lekarze polecają stosowanie takich diet jak strefowa (Zone) czy South Beach. Nie należy tylko oczekiwać, że dzięki nim uda nam się na stałe pozbyć nadmiaru „kochanego ciała”.
 

TWÓJ PRZYJACIEL TŁUSZCZ

Przywykliśmy do myślenia o tkance tłuszczowej przede wszystkim jako o wielkim magazynie energii. Zdajemy sobie też sprawę z tego, że częściowo zabezpiecza nas ona przed zimnem i otacza niektóre nasze narządy warstwą chroniącą przed urazami. Dopiero w ciągu ostatnich lat okazało się, że nie docenialiśmy naszego tłuszczu. „To po prostu osobny narząd. Powinniśmy traktować go np. jak wątrobę” – wyjaśnia Simon Coppack z Royal London Medical School. Jest to co prawda narząd nietypowy, bo rozsiany po całym organizmie, ale jego łączna masa sprawia, że jest zarazem jednym z największych w naszym ciele. Z badań wynika, że komórki tłuszczowe biorą aktywny udział w gospodarce hormonalnej naszego ciała, wydzielaniu substancji regulujących apetyt oraz tych, wpływających na pracę układu odpornościowego.

Niestety, tkanka tłuszczowa może się rozrastać niemal bez ograniczeń. Gdy jej komórki są nadmiernie przeładowane tłuszczem, zaburzeniu ulega produkcja hormonów i mediatorów immunologicznych, a to prowadzi w prostej linii do wszystkich negatywnych konsekwencji otyłości: cukrzycy, miażdżycy, nadciśnienia, zwiększonego ryzyka zachorowania na raka, zaburzeń płodności i potencji itd. Co ciekawe, nie każdy tłuszcz wywiera tak zły wpływ na organizm. Ten, który znajduje się pod skórą, nawet u ludzi bardzo otyłych jest stosunkowo mało „toksyczny”. Co innego otaczająca nasze narządy tzw. trzewna tkanka tłuszczowa – bogato ukrwiona i unerwiona, a więc bardziej aktywna metabolicznie. Naukowcy twierdzą, że to właśnie ona odpowiada za choroby związane z otyłością i mają na to dowody: częstsze zachorowania u osób z sylwetką typu „jabłka” (duży brzuch) niż „gruszki” (nadmiar tłuszczu w okolicy ud i pośladków), a także brak poprawy stanu zdrowia u ludzi otyłych poddanych zabiegowi liposukcji, który dotyczy wyłącznie tłuszczu podskórnego.