Dzicy z katalogu, czyli ciemna strona biznesu turystycznego

Kobiety z odsłoniętym biustem, wojownicy wymachujący dzidami, szamańskie tańce wokół ogniska – to wszystko pic na wodę. Na tak „ustawianych” atrakcjach zarabiają biura turystyczne. A tubylcy i turyści wracają do domu ordynarnie zrobieni w konia.

Gdyby reklamy z turystycznych folderów traktować poważnie, trzeba by uznać, że głównym zajęciem ludów z pustyni i puszczy była sprzedaż pamiątek i pozowanie do zdjęć, a przed odciętymi od świata wioskami znajdowały się parkingi dla autokarów. To oczywiście nonsens, jednak współczesną turystyką rządzą identyczne zasady jak innymi dziedzinami gospodarki, w fachowych analizach używa się wręcz określenia „przemysł turystyczny”. Nie bez przyczyny – według danych Światowej Organizacji Turystyki (UNWTO) branża daje zatrudnienie niemal 250 mln ludzi i wytwarza ok. 10,5 proc. światowego PKB. W tak potężnym biznesie nie ma miejsca na sentymenty, improwizację czy przygodę. Na rynek wprowadza się produkty, na które istnieje masowy popyt, sprawdzone i bezpieczne.
 

Czapka z daszkiem i kolczyki

„Turysta chciałby, żeby w XXI wieku tubylcy byli ludożercami, ale takimi, którzy zjedzą każdego, prócz niego” – mówi z lekką ironią Bogusław Kafarski, szef biura Alco- Tours specjalizującego się w organizowaniu egzotycznych wypraw. „Trzeba sobie jednak zdawać sprawę, że w czasach globalizacji nie ma już ludzi »dzikich«, całkowicie odizolowanych od cywilizacji”. A już na pewno nie ma ich w pobliżu kurortów wypoczynkowych i tłumnie uczęszczanych szlaków turystycznych. Oglądanie wioski, w której rolnicy noszą tanie chińskie T-shirty i dżinsy, to jednak żadna atrakcja. Słowo skansen brzmi niezbyt zachęcająco. Powstają więc „autentyczne” wioski, których mieszkańcy wyglądają zgodnie z oczekiwaniami i wyobrażeniami przybyszów. W tropikalnej dżungli są półnadzy, często jedynie z przepaskami na biodrach. Beduinów w krajach arabskich szczelnie okrywają długie galabije. W regionach słynących z rękodzieła gości witają tubylcy w bajecznie kolorowych strojach, obwieszeni biżuterią.

Głównym celem turystów jest oczywiście zrobienie zdjęć. Nawet najbardziej „pierwotne” plemiona znają już jednak siłę pieniądza, więc za fotografowanie każą sobie płacić. Na najlepszy zarobek mogą liczyć ci, którzy wyglądają najbardziej egzotycznie. By się przebić, tubylcy malują twarze, pokrywają ciało tatuażami, przebijają nosy i wargi kolczykami. Tak rzeczywiście wyglądali ich przodkowie, ale dziś robi się to tylko dla zdobycia paru dolarów. Niekiedy dochodzi do scen wręcz komicznych. „Mieszkańcy jednej z położonych na skraju pustyni wiosek w Etiopii, gdzie z powodu braku wszystkiego nigdy nie wytwarzano żadnych ozdób, też uznali, że muszą się godnie zaprezentować do zdjęć. Pozują więc w czapkach z daszkiem, drucianych okularach, z fajkami w zębach” – opowiada Sławomir Bawarski, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy „Globtroter”. Gdy brakuje oryginałów, sięga się po podróbki. „W Kenii każdy chce zobaczyć Masajów i ich niesamowite tańce. Kraj jest jednak duży i nie wszędzie żyją Masajowie. Ale klient nasz pan, więc by spełnić jego oczekiwania, przebiera się w masajskie stroje ludzi z plemion Kikuju, uczy ich wysokich podskoków, wydawania odpowiednich dźwięków, i wszyscy są szczęśliwi” – kontynuuje.

Ludzie znający choć trochę kulturę Afryki wiedzą, że Masajowie są smukli i bardzo wysocy, a Kikuju raczej krępi, lecz przeciętny turysta nie zwraca na to uwagi. Zobaczył, usłyszał, sfotografował i niczego więcej mu nie trzeba. Czasem wystarczy odrobina czujności, by spostrzec, że jest się robionym w konia. W wiosce ludu Basuto, na pograniczu RPA i Lesotho, czeka na turystów „prawdziwy” plemienny wódz. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście wyglądał dostojnie – na głowie stożkowy kapelusz, na ramionach długa, sięgająca niemal do ziemi skóra. Tyle że spod niej wystawała biała podkoszulka i brązowe, jak najbardziej europejskie buty. Z jeszcze zabawniejszą sytuacją zetknąłem się niedawno w Emiratach Arabskich. Gości z luksusowych hoteli zwieziono do „obozu prawdziwych beduinów”. Tam w ramach poznawania tubylczych obyczajów mogli nie tylko posłuchać muzyki i posmakować specjałów kulinarnych, ale także przyozdobić ciała tradycyjnym tatuażem z henny. Wykonywała go siedząca pod palisadą z gałęzi kobieta ubrana zgodnie z surowymi zasadami islamu. Spod chusty było widać jedynie jej oczy. Nie odzywała się ani słowem. Gdy wszyscy chętni zostali wymalowani i zasiedli do kolacji, podszedłem do pracowitej beduinki. Okazało się, że jest… Rosjanką.

 

 

„Cepelia” na końcu świata

„Można się na to zżymać, ale masowej turystyki nie da się zahamować. Wioski zaspokajające jej potrzeby powstały już wszędzie, nawet w Amazonii i na Borneo. Moim zdaniem nie jest to zbyt szkodliwe, gdyż mimo wszystko lepiej, że ludzie zamiast uciekać do slumsów w wielkich miastach, pozostają tam, gdzie się wychowali. Nawet jeśli robią to na pokaz, jednak w pewnym stopniu kultywują dawne tradycje. A że przy okazji zarabiają na życie? Co w tym złego?” – mówi Jarosław Kret, autor podróżniczych książek i programów. Podobne opinie wyraża większość osób, z którymi rozmawiałem w różnych zakątkach świata. Potwierdzają je także naukowcy. Prof. Krzysztof Podemski, autor „Socjologii podróży”, mówi „Focusowi”, że masowa turystyka faktycznie „odbiera sztuce ludowej i lokalnym obrzędom ich tradycyjny charakter, zmienia je w towar do kupienia”. Ale komercjalizacja ma też pozytywną stronę: „Bez turystów wiele elementów tubylczej kultury zniknęłoby całkowicie. Przemysł pamiątkarski pozwala przeżyć tysiącom rodzin w krajach rozwijających się. I co ważne, sprzyja emancypacji kobiet, gdyż to one wykonują znaczną część kupowanych przez turystów pamiątek” – dodaje profesor. Nie można też wykluczyć, że w czasach globalizacji i związanej z nią uniformizacji ludzkich zachowań właśnie dzięki niezbyt wymagającym, ale łaknącym egzotyki turystom przetrwają tradycyjne obrzędy i obyczaje. „Obcy, który przybywa z zewnątrz i zachwyca się starociami, daje impuls do docenienia tego, co być może popadłoby w zapomnienie, a bodźce skłaniające do odtwarzania dawnych praktyk przyczyniają się do refleksji nad własną tożsamością” – mówi antropolog prof. Anna Wieczorkiewicz. „Oczekiwania przybyszów stają się lustrem, w którym tubylec może zobaczyć siebie”.

Osoby uważające się za prawdziwych trampów traktują jednak egzotyczno- turystyczne wioski z pogardą, określając je mianem „Cepelii”. Także ci puryści znajdują wsparcie w autorytetach naukowych. Jednym z najostrzejszych krytyków masowej turystyki był socjolog i filozof kultury Jean Baudrillard. W esejach nie przebierał w słowach, pisał, że uczestnicy zorganizowanych wyjazdów „nie potrafią niczego przeżywać bezpośrednio i karmią się wyreżyserowanymi przez innych psuedowydarzeniami”. Według Baudrillarda masowy turysta jest „odizolowany od tubylców, cieszy się z nieautentycznych, wymyślonych atrakcji i nie dostrzega prawdziwej rzeczywistości”. Zasługuje więc jedynie na współczucie.Sęk w tym, że wielu z nich, nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że uczestniczy w wyreżyserowanym przedstawieniu, jest zadowolonych – doświadczają silnych emocji i wzruszeń tak jak widzowie w kinie czy teatrze.

 

Ludzkie zoo ?

Rzecz bowiem nie w tym, że mieszkańcy biednych krajów się przebierają czy coś udają, lecz w sposobie ich traktowania. I to nie tyle przez turystów, ile przez lokalnych przedsiębiorców oraz plemiennych przywódców. Granicę między sympatyczną atrakcją a cynicznym biznesem łatwo bowiem przekroczyć. Zwłaszcza w miejscach, gdzie ludzkie być albo nie być zależy od kilku dolarów. Na północy Tajlandii pod koniec lat 40. XX w. osiedlili się Karenowie. To zamieszkujący górzyste regiony sąsiedniej Birmy lud, który za dążenie do niezależności płaci niekończącymi się prześladowaniami. Ratując życie, wielu jego członków uciekło za granicę. Jak wszyscy górale, Karenowie stworzyli oryginalną, bogatą kulturę. Jej najbardziej widowiskowym elementem są mosiężne obręcze wydłużające do kilkunastu centymetrów szyje kobiet. Gdy Tajlandia otworzyła się na ruch turystyczny, jego organizatorzy szybko dostrzegli potencjał kryjący się w – jak je potocznie nazywano – „kobietach-żyrafach”. Do siedmiu wiosek sprowadzono Karenki, które pozostały wierne tradycji i nadal nosiły przedziwną biżuterię. Przedsięwzięcie rozreklamowano, interes ruszył. Za wstęp do wioski płaci się około 10 USD. Nie sposób dowiedzieć się, jaka część tej sumy trafia do kobiet, a ile zagarniają tzw. opiekunowie. Zdaniem ekspertów UNESCO 80 proc. zysków powinna otrzymywać wieś, 20 proc. organizatorzy przedsięwzięcia, z ustaleń dziennikarzy wynika jednak, że proporcje są dokładnie odwrotne. Nie tylko w Tajlandii, ale także w Afryce i Ameryce Środkowej.

Nie wiadomo też, czy kobiety Karenów deformują swoje ciała dobrowolnie. By uzyskać pożądany efekt, obręcze trzeba zakładać już w dzieciństwie. Nie wydłużają one bowiem szyi, lecz powodują zapadanie obojczyka i górnych żeber. Dlatego ich ciężar w miarę dorastania dziewczyny rośnie, od jednego do co najmniej pięciu kilogramów. Zdejmuje się je nie częściej niż raz w roku, by umyć szyję. Potem trzeba założyć ponownie, gdyż – jak mówiły mi kobiety – „głowa wydaje się za ciężka i mają wrażenie, że każdy nieostrożny ruch skończy się złamaniem karku”. Trudno nie uznać tego za torturę. Starsze panie mogą jeszcze rzeczywiście hołdować tradycji, ale młode pokolenie robi to bez wątpienia ze względów komercyjnych. Tymczasem władze bardziej niż o nie troszczą się o turystów. Dojazd z nadmorskich kurortów na północ kraju, gdzie żyją Karenowie, wymaga pokonania ponad 700 km. Cudzoziemcom postanowiono więc ulżyć i przed dwoma laty założono nową wioskę (Sattahip) niedaleko stołecznego Bangkoku. W mediach, także polskich, pojawiły się wówczas komentarze, że jest to tworzenie „ludzkiego zoo”, do którego przewozi się „ciekawe okazy” wyrwane z ich naturalnego środowiska. Protestów samych kobiet jednak nie było. Skoro już z własnej woli czy przymusu zdecydowały się na taki los, wolą, by fotografowało się z nimi więcej turystów niż mniej. Bo z tego żyją. Może niezbyt komfortowo, ale bezpiecznie. Pozowanie do zdjęć to po prostu ich zawód.

 

Zapracowani troglodyci

Polityczna poprawność nie pozwala na używanie określeń typu „ludzkie zoo”. Nie powstrzymuje jednak autorów programów turystycznych przed nazywaniem mieszkańców wioski Matmata w Tunezji… troglodytami. Brzmi to niezbyt ładnie, ale jakże kusząco dla ludzi łaknących egzotyki. Z hoteli na pobliskiej Dżerbie, a także z kurortów na północy kraju codziennie wyruszają więc kolumny autokarów wiozących turystów na spotkanie ze współczesnymi jaskiniowcami. „Rozczarowałem się” – to najczęstszy komentarz przybyszów. W Matmacie nikt bowiem nie biega w futrach z mamuta, nie wymachuje maczugami. Folderowi troglodyci to Berberowie, którzy od wieków drążą jaskinie w miękkich skałach i urządzają w nich mieszkania. Typowy dom przypomina studnię głębokości 6–8 m. Jej dno to podwórze, z którego wchodzi się do ułożonych koliście pomieszczeń – pokoi, kuchni, spiżarni, komórek. Mieszkania są schludne i ładnie urządzone. Na zewnątrz praży słońce, w podziemiach panuje miły chłód. Oglądać „codzienne życie jaskiniowców” można nie tylko z poziomu podwórka, lecz także z góry, znad ścian jaskini. Czyli prawie jak w Big Brotherze. Różnica polega na tym, że ten show nigdy się nie kończy. Dla mieszkańców pokazywanie się nieznajomym jest zwyczajną, nie najgorzej opłacaną pracą. „Nikt nas do tego nie zmusza. Bracia wyprowadzili się do zwyczajnych budynków w nowej Matmacie, sąsiedzi, którzy nie chcą turystów, ogrodzili swoje jaskinie i nikt do nich nie zagląda” – tłumaczył mi syn gospodarzy. Mówiąc precyzyjnie, prawie nikt, gdyż to, co zakazane, kusi najbardziej. Wokół otoczonych drutem kolczastym terenów zawsze kręcą się ludzie z aparatami fotograficznymi, liczący że za ogrodzeniem mogą się jednak kryć bardziej prawdziwi troglodyci.

Berberowie świadomie wybrali taki sposób zarobkowania i żadna krzywda im się nie dzieje. Kontakty z cywilizacją europejską utrzymują od kilkunastu wieków, więc dobrze wiedzą, jak sobie z nią układać stosunki. Sophie Grig z międzynarodowej organizacji Survival zajmującej się wspieraniem ginących plemion zwraca uwagę, że dla społeczności naprawdę odizolowanych od świata zetknięcie z cudzoziemcami może mieć jednak tragiczne skutki. Zamożni turyści, którzy byli już „wszędzie”, mają ambicje dotarcia do ostatnich dziewiczych zakątków globu. I osiągają cel, nie zdając sobie sprawy z ceny, jaką za zaspokojenie ich kaprysów płacą tubylcy. „Niektóre wysepki wchodzące w skład archipelagu Andamanów zostały zasiedlone przed 60 tys. lat, ludzie żyją więc na nich trzy razy dłużej niż na Wyspach Brytyjskich. Przez cały ten czas byli zdrowi i samowystarczalni. Dziś już nie są” – zauważa Sophie Grig. Władze Indii długo zamykały Andamany przed turystami, ale od kilku lat łagodzą restrykcje. Wraz z przybyszami na wyspach pojawiły się nowe, nieznane tam wcześniej choroby, na które tubylcy nie byli uodpornieni. Największe spustoszenie sieje, dla nas banalna, dla nich śmiertelnie groźna, odra.

 

Najsłabszym najtrudniej

Działacze Survival International wskazują też na inne zagrożenia stwarzane przez masowy ruch turystyczny. Gdy w Brazylii zainicjowano program tzw. przyjaznego sąsiedztwa z ludami Amazonii, wśród Indian błyskawicznie pojawił się AIDS. Niemal wszędzie, z wyjątkiem państw muzułmańskich, plagą stał się alkoholizm. Turyści zapoznali z narkotykami już nawet Innuitów (Eskimosów). Mniej widoczne skutki ujawniają się po upływie dłuższego czasu. „Ludy plemienne zmieniają tryb życia i dietę. Przestają pracować fizycznie, czekają na turystów, sprzedawcy pamiątek całymi dniami siedzą przy stoiskach. Efektem jest otyłość i związane z nią schorzenia. W niektórych wioskach amerykańskich Indian już połowa mieszkańców choruje na cukrzycę” – mówi Sophie Grig. Jedną z praprzyczyn tych zjawisk jest powszechny zwyczaj rozdawania dzieciom cukierków. Jeśli do wioski codziennie przyjeżdża kilka grup turystycznych, łatwo sobie wyobrazić, ile słodyczy konsumują jej najmłodsi mieszkańcy. I jak się do nich przyzwyczajają.

Dłubią, przędą, lepią

„Sztuczne są nie tyle wioski, ile kontakty między tubylcami i przyjezdnymi. Na pozór dochodzi do bezpośredniego spotkania przedstawicieli rożnych cywilizacji, w rzeczywistości obie strony jedynie się oglądają” – mówi Bogusław Kafarski. „Turysta chce zaliczyć jak najwięcej atrakcji, tubylcom zależy wyłącznie na jego pieniądzach. Jest to więc czysty biznes i świadczenie usług, które żadnych barier ani stereotypów nie przełamują”. Bardziej optymistycznie ocenia tę sytuację prof. Podemski, porównując kontakty turystyczne do przeglądania gazet, które „zawsze jest powierzchowne i przelotne, ale uważny czytelnik, wertując poważną prasę, może skorzystać więcej, niż ktoś, kto w biegu przerzuca kolorowe strony tabloidów”. „Uważnych czytelników”, tak jak uważnych turystów, jest oczywiście mniej niż poszukiwaczy sensacji. Dlatego w oczach tubylców każdy odwiedzający ich biały pozostaje bogaczem, biali utwierdzają się w poczuciu cywilizacyjnej wyższości nad „dzikimi”. Zwłaszcza gdy porównają poziom rozwoju techniki w obu światach. A muszą to zrobić, gdyż obowiązkowym punktem każdej wizyty w egzotycznej wiosce jest obserwowanie jej mieszkańców przy pracy.

Indianie w Amazonii produkują broń, nasączając strzały trującą kurarą, Tamilowie z południowych Indii wyrabiają sznurek z łupin po orzechach kokosowych, Afarowie z Etiopii młócą zboże, pędząc przez nie woły. Niemal wszędzie kowale wykuwają młotkiem i dłutem metalową biżuterię, kobiety przędą i tkają na przedpotopowych krosnach, garncarze lepią palcami gliniane dzbanki, rzeźbiarze strugają drewniane figurki. Mało kto zauważa, że te prymitywne warsztaty ożywają tylko wtedy, gdy zbliżają się do nich zwiedzający i natychmiast po ich odejściu cichną. Najczęściej jest to bowiem jedynie pokaz, identyczny jak w europejskich skansenach. A przy okazji zachęta do zakupów, które stanowią ostatni, a z punktu widzenia tubylców najważniejszy, punkt turystycznego programu.

Wśród piętrzących się na straganach produktów dziełem rzemieślników, których przed chwilą podziwiało się przy pracy, są jedynie te najprostsze i najbrzydsze. W prymitywnych warunkach nie da się wytworzyć przedmiotów o oczekiwanej przez cudzoziemców jakości. Większość dóbr jest dostarczana przez akwizytorów ze sprawnie zarządzanych dużych manufaktur, a coraz częściej po prostu z fabryk. Wprawne oko dostrzeże nawet, że niektóre „oryginalne” pamiątki pochodzą z Chin. „Dostosowujemy ofertę do potrzeb klientów” – tłumaczył mi Wayan, student ekonomii dorabiający jako sprzedawca w balijskim miasteczku Ubud. „Nasze prawdziwe rzeźby były bardzo kolorowe, co cudzoziemcom się nie podobało. Przestaliśmy je więc malować i sprzedajemy wyłącznie jednobarwne. Kolorowe muszą być za to maski, więc oczywiście są”. Warto przy okazji ostrzec, że nie wszystko, co wygląda jak drewno, jest nim. Finezyjne i podejrzanie tanie wyroby to niekiedy seryjnie odlewane w formach tworzywa sztuczne.
 

 

Bimbrownia w dżungli

Ludzie są wszędzie jednakowi i jeśli trafia się okazja do zarobku, wykorzystują ją. Zdaniem Jarosława Kreta w krajach rozwijających się przybiera to nawet bardziej agresywne formy niż u nas, gdyż większa jest tam niepewność i lęk o przyszłość. „Nie ma też długofalowych programów rozwoju turystyki. Wystarczy więc jakiś zamach terrorystyczny, klęska żywiołowa czy przewrót polityczny, by turyści z dnia na dzień zniknęli, a wraz z nimi jedyne źródło dochodu. Póki są, każdy stara się wycisnąć z nich ile się da” – tłumaczy. Jest to postawa jak najbardziej racjonalna. Gdy w grudniu 2007 r. w Kenii wybuchły zamieszki po wyborach prezydenckich uznanych przez opozycję za sfałszowane, wpływy z turystyki spadły o 54 proc. Tylko w pierwszych trzech miesiącach następnego roku zamiast planowanych 280 mln dolarów, Kenijczycy zarobili zaledwie 138 mln. Najnowszego dowodu chwiejności biznesu dostarcza Tajlandia, która od wybuchu zamieszek traci wg szacunkowych na razie danych 200 mln euro miesięcznie. Za tymi sumami kryją się tysiące ludzkich dramatów – bankructw, utraty pracy. Póki można, sprzedaje się więc wszystko. Na Bali za opłatą można oglądać kremację zwłok, Papuasi na Nowej Gwinei pokazują mumie swych zmarłych przodków, Ibanowie na Borneo – trofea wojenne, za których sprawą ich lud nazwano „łowcami głów”, czyli spreparowane czaszki pokonanych wrogów. Indiańscy szamani nad jeziorem Titicaca w Peru za niewielką opłatą udzielą każdemu specjalnego błogosławieństwa.

Nie zawsze jednak wieje grozą i mistyką. Czasem można się dobrze zabawić, potańczyć, nawet uraczyć oryginalnymi trunkami. Profesjonalni „dzicy” mają bowiem nie gorszą smykałkę do interesów niż my. Przykładem choćby położona nad Mekongiem wioska Ban Xang Hai w Laosie, której nazwy nikt nie pamięta, gdyż we wszystkich przewodnikach jest reklamowana jako „Whiskey Village”. Jej mieszkańcy od wieków umilali sobie trudne i nudne życie napojem lao lao, czyli pędzonym z ryżu bimbrem. Gdy Laos otworzył granice i Mekongiem ruszyły łodzie z turystami, z dotąd wstydliwie ukrywanego procederu zrobiono intratny biznes. Program wycieczek wzbogacono o postój w wiosce, połączony z oglądaniem produkcji i degustacją orientalnej whiskey, jak sprytnie przechrzczono trunek. Po krótkiej prezentacji aparatury goście dostają po kieliszku na zachętę i są prowadzeni do punktu handlowego. Tam mogą wybierać między czystym lao lao a setkami butelek różnej wielkości z zakonserwowanymi w alkoholu wężami, żmijami, skorpionami, stonogami. Wtajemniczeni radzą jednak, by traktować je jako pamiątki z podróży i raczej nie konsumować, gdyż nie wiadomo wiadomo, w czym naprawdę zakonserwowano wciśnięte do flaszek stworzenia.

 

Rozmnażanie atrakcji

„Bardzo bym chciał, żeby przetrwały jakieś nieskażone cywilizacją zakątki, ale zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe. Wszędzie, gdzie znajduje się coś ciekawego, ktoś prędzej czy później zorganizuje biznes turystyczny” – prognozuje Sławomir Bawarski. Trudno się z nim nie zgodzić, skoro atrakcją przyciągającą tłumy może się okazać nawet bimbrownia w dżungli. Gra toczy się jednak o olbrzymie pieniądze, a uczestniczą w niej wszyscy, także największe i najbogatsze państwa świata. Angielski socjolog John Urry ustalił, że w roku 1960 w Wielkiej Brytanii było 800 atrakcji turystycznych, w 1983 r. – już 2300, a obecnie ponad 6100. W tym okresie nie zwiększyła się rzecz jasna liczba zabytków. To jedynie przemysł turystyczny wykreował i rozreklamował „nowe rzeczy, które koniecznie musisz zobaczyć” – od plaż i nieczynnych kopalń po galerie handlowe i miejsca, w których przebywał znany aktor czy piosenkarz.

Kraje rozwijające się nie mogą konkurować z Europą pod względem liczby obiektów przyciągających uwagę zwiedzających, wykorzystują więc to, co mają – egzotykę. Pragnienie zanurzenia się w niej choćby przez chwilę staje się coraz silniejsze. Antropolodzy i socjolodzy starają się wyjaśnić przyczyny tej rosnącej fascynacji dalekimi krajami i ich mieszkańcami. Zdaniem prof. Anny Wieczorkiewicz cechą społeczności tradycyjnych była przemienność czasu świeckiego i świętego. W społecznościach zlaicyzowanych świętość straciła na znaczeniu, ale potrzeba przemienności rytmu życia pozostała i przybrała nową postać – czasu pracy i wypoczynku. „Ów czas niecodzienny otwiera nas na możliwość kontaktu z czymś, czego nam w życiu brak. Czas podróży, czas przeżywany w innym miejscu niż przestrzeń rutyny stwarza możliwość zmiany, urozmaicenia własnego życia, oddalenia się w obszar kojarzony z tym, co piękne i niecodzienne”.

 

Egzotyka dla wygodnych

Od ludzi żyjących w głuszy trudno jednak oczekiwać, by w imię zaspokajania naszych potrzeb pryncypialnie strzegli swych starych obyczajów i wyrzekali się dążeń do lepszego życia. Zresztą zdecydowana większość turystów wcale tego od nich nie oczekuje. „Nie wyobrażam sobie, żeby ludzie płacący duże pieniądze za wycieczki do egzotycznych krajów chcieli mieszkać w pełnych robactwa chatach, bez elektryczności, wody, toalety” – mówi Bogusław Kafarski, odwołując się do własnych zawodowych doświadczeń. „Turysta chce w łatwy, czysty i przyjemny sposób obejrzeć egzotykę, nie plamiąc się przy tym jej brudem. Nie widzę w tym nic zdrożnego”.Czy jednak nie grozi to przekształceniem autentycznych, różnorodnych kultur w ogólnoświatową „cepeliadę”? Prof. Wieczorkiewicz, która patrzy na turystów i tubylców chłodnym okiem antropologa, odpowiada, że nie powinniśmy traktować „owych egzotycznych innych jak biernej materii, obrabianej przez potwora zwanego globalizacją. Ci inni też obserwują przybyszów, być może są już ekspertami od zaspokajania turystycznej wyobraźni, a to, co nazywamy »cepeliadą «, stało się częścią ich własnej kultury”.

Nie jest więc tak, że my ich jedynie podglądamy i deprawujemy, a oni potulnie spełniają nasze zachcianki. Świat się zmienia i w tych przemianach bierzemy udział wszyscy. „Egzotyczne wioski istnieją i jeśli turyści chcą je odwiedzać, będę im to umożliwiał – podsumowuje Bogusław Kafarski. „Jestem jedynie przeciwny wpadaniu do nich na dziesięć minut w myśl zasady: zrobić fotkę, rzucić dzieciom cukierki i uciec”. Takie zachowanie przynosi najwięcej szkód, gdyż faktycznie przypomina zwiedzanie ludzkiego zoo. Wielokrotnie miałem okazję przekonać się, jak bardzo mieszkańcy, zwłaszcza tych dopiero odkrywanych przez Europejczyków regionów, są wyczuleni na nasze gesty i miny, jak bezbłędnie odczytują z nich pogardę, arogancję, poczucie wyższości. Dajemy to odczuć zwłaszcza wtedy, gdy widzimy w nich jedynie dzikusów i tło do fotografii. Tymczasem trzeba sobie uzmysłowić, że ci ludzie nie są dzicy, lecz jedynie świadczą usługi, wykonując – coraz bardziej pożądany – zawód „dzikiego człowieka”.