Fuengirola: Somosierra piechoty

200 lat temu Polacy broniący zamku w Fuengiroli dali łupnia dumnym Anglikom, mimo że żołnierzy w czerwonych kurtkach i ich sojuszników było niemal dziesięć razy więcej

Podczas wojen Napoleon „zużywał” średnio aż ok. 100 tys. żołnierzy rocznie. Chętnie więc korzystał również  z Polaków. Ci dość bezkrytycznie wierzyli, że w zamian zwróci im ojczyznę. Dlatego poszli za Napoleonem nawet do Hiszpanii. Sądzili, że Bonapartemu chodzi nie tyle o ujarzmienie obcego kraju, ile o zaprowadzenie tam lepszych rządów – czyli bardziej przyjaznych Francji (a zatem i polskiej sprawie) oraz stroniących od Anglii (i naszych zaborców). Kilka tysięcy Polaków czekała walka z Hiszpanami i Anglikami, z którymi wcześniej nie bywaliśmy na wojennej stopie. Mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego dziwili się. „Dlaczego Polacy tej samej religii, co Hiszpanie, są jednak ich nieprzyjaciółmi? Czyśmy kiedy wasz kraj naszli, wasze mienie zabrali, wasze znaczenie zniszczyli? Powiedzcie otwarcie, dlaczego się tak ślepo za cudzą sprawę poświęcacie” – zapisał słowa znajomego Hiszpana Kajetan Wojciechowski w „Pamiętnikach moich w Hiszpanii”. Najbardziej pamiętna z polskich batalii na Półwyspie Iberyjskim była szarża pod Somosierrą. Bitwa pod Fuengirolą z 14 i 15 października 1810 r. wydaje się zapomnianym epizodem. Ale to ją historyk i wojskowy Marian Kukiel nazwał „Somosierrą piechoty”.

Niegościnny kraj

Henryk Brandt we wspomnieniach „Moja służba w Legii Nadwiślańskiej” tak opisał pierwsze wrażenie, jakie zrobił na nim kraj: „Z przeczytanych powieści powziąłem był o Hiszpanii wyobrażenie zupełnie niezgodne z ponurą rzeczywistością 1808 r. Daremnie upatrywałem hidalga – rolnika ze szpadą u boku, idącego z manierką wina za pługiem. W miastach nigdzie tajemniczych dźwięków gitary; głosy pięknych senoras nie dochodziły do naszych uszu. Drzwi domów, wystawy sklepowe pozamykane wszędzie. Mieszkańcy trzymali się z daleka, rzucając na nas spojrzenia wściekłości. »Nie rozumiem«, »nic nie wiem«  – oto jedyne słowa, jakie można było z nich wyciągnąć. Zamiast pięknych senoras, tylko stare kobiety (…) okazywały się na ulicach”. Polscy żołnierze walczyli, ale nie była to służba podnosząca na duchu. Zdarzały się dezercje, krwawe masakry. Trzeba było uważać na zasadzki. Nie brakowało prozaicznych problemów. Bywało, że Polacy nie dostawali żołdu. Ekwipunek zaś mieli coraz bardziej sfatygowany. „Po kilku miesiącach służby umundurowanie było już zniszczone i zdekompletowane. Po dalekich marszach żołnierze nie mieli już nawet »trzeciego« buta. Żołnierz otrzymywał trzy jednakowe buty, bez rozróżnienia na lewy i prawy. Ten trzeci miał na zapas. Jeżeli i ten trzeci się zużył, często jedynym sposobem zaopatrzenia było… pobojowisko” – pisze Krzysztof Mazowski w książce „Fuengirola 1810”.

Armia Napoleona zagrzebała się w wojnie na Półwyspie. Straty po obu stronach wzrastały. Rosło też okrucieństwo wojny, które odmalował na swoich obrazach Francisco Goya… Ale jeszcze w 1810 r. Napoleon mógł mieć nadzieję na wygraną. Jego wojska zajęły Sewillę i Malagę w Andaluzji. Podeszły pod Kadyks i sunęły w kierunku Portugalii. Anglicy postanowili zatrzymać postępy wojsk napoleońskich, lądując w okolicach Malagi. Atak na to miasto miało im ułatwić zajęcie zamku we Fuengiroli. Anglicy rozważali pewien sprytny plan. Gdyby francuski gen. Horace Sebastiani wyszedł z Malagi ze swoimi wojskami na odsiecz Fuengiroli, angielski desant mógłby wrócić na okręty i zająć opuszczoną Malagę, nim Francuzi zorientują się w pułapce. Na przeszkodzie stał wyspiarzom zameczek we Fuengiroli. A w nim garstka Polaków.

Polak potrafi

 

Garnizonem dowodził kapitan Franciszek Młokosiewicz (1769–1845), wcześniej powstaniec kościuszkowski. „Moje środki obrony składały się z 150 ludzi z pułku 4. piechoty Księstwa Warszawskiego, z dwóch żelaznych 16-funtowych dział starych i dwóch spiżowych armatek 2-funtowych polowych” – wspominał później. Zamek we Fuengiroli opisywał jako „od dawna zaniedbany”, „w stanie nader nędznym”. Nie była to forteca najlepiej przygotowana do obrony. Tymczasem, jak pisał Młokosiewicz, „14 października 1810 r. eskadra angielska, składająca się z 2 okrętów liniowych, 3 brygów, 4 szalup kanonierskich i wielu statków przewozowych, pokazała się od cieśniny Gibraltaru i naprzeciw zamku stanęła”. Ekspedycją dowodził lord Andrew Blayney (1770–1834). W sumie miał pod swoją komendą ok. 2,6 tys. piechoty oraz sporą grupę marynarzy (zapewne ponad 1000). Myślał, że Polacy w zamku nawet nie podejmą oporu wobec takich sił. Ku jego zdziwieniu Młokosiewicz odrzucił propozycję kapitulacji.

Polski dowódca postanowił się bronić, choć perspektywy były mizerne. „Do służby przy działach znajdowało się trzech starych kanonierów hiszpańskich, którzy za pokazaniem się angielskiej eskadry zniknęli” – pisał. Ale znalazł na to lekarstwo: „Szczęściem miałem pomiędzy mymi żołnierzami dwóch, którzy dawniej służyli w artylerii rosyjskiej, i młodego sierżanta Zakrzewskiego, który nad moje spodziewanie w tej potrzebie zręcznym się okazał. Po umieszczeniu dział przyzwoitym i obróceniu ich ku eskadrze rozpoczęliśmy ogień z tak dobrym skutkiem, iż od pierwszych zaraz strzałów szalupa jedna kanonierska wraz z całym ekwipażem zatopioną została nieprzyjacielowi”. Niestety, jeden z polskich kanonierów wkrótce zginął. A kiedy zapadł zmierzch, lord Blayney zaczął szykować baterię na wzgórzu, która miała obrócić mury Fuengiroli w pył. Perspektywy oddziału Młokosiewicza przedstawiały się więc niewesoło. Całe szczęście Polacy w pobliskich garnizonach – w Mijas (por. Eustachy Chełmicki z 60 ludźmi) i Alhaurin (kpt. Ignacy Bronisz z 200 piechurami i 80 francuskimi dragonami) – już wiedzieli o kłopotach Fuengiroli. Nocą Chełmicki przekradł się z oddziałem ciasnymi górskimi dróżkami do oblężonych kolegów. Jego stanowisko w Mijas zajął oddział Bronisza. Słusznie, bo niebawem pojawiło się tam kilkuset ludzi Blayneya (jakimś cudem minęli się w górach z Chełmickim!). Zaskoczeni większymi siłami Polaków, niż się spodziewali, ponieśli porażkę i rozpierzchli się. 15 października był więc dla oblężonej Fuengiroli dniem nadziei. 150-osobowy oddział obrońców został wzmocniony przez kilkudziesięciu ludzi Chełmickiego, a mógł też liczyć na pomoc ze strony Bronisza. Jednak nadal była to tylko garstka w zestawieniu z angielskim desantem!

Cienka biało-czerwona linia

Lord Blayney od samego początku narzekał na swoich żołnierzy. Nie chodziło mu jednak o Anglików, ale o obcokrajowców, którzy stanowili sporą część jego piechoty. Miał pod komendą m.in. 500 niemieckich, włoskich i polskich (!) dezerterów. Zarzucał im niezdyscyplinowanie. Uwagi miał też do wspierających go Hiszpanów. Na przykład, że nie chcieli walczyć w niedzielę i bez księdza. Na dodatek Hiszpanie wcale nie byli bezkrytyczni wobec angielskich sojuszników. Obawiali się, że raz zajętej Andaluzji mogą już im nie oddać (w końcu sto lat wcześniej opanowali Gibraltar i siedzą tam do dziś). Zaś kunktator Blayney bał się też nieoczekiwanego nadejścia kilkutysięcznych napoleońskich wojsk gen. Sebastianiego z Malagi. Można odnieść wrażenie, że choć miał pod Fuengirolą miażdżącą przewagę, czuł się jak w potrzasku! Tymczasem 15 października pojawiła się na horyzoncie straż przednia dragonów Bronisza. Kpt. Młokosiewicz postanowił wykorzystać zaskoczenie Anglików (zastanawiali się przecież nawet, czy to nie Sebastiani) i poderwał ludzi do szybkiej „wycieczki” pod mury. „Wysłałem w tym celu 90 ludzi z mojej załogi na ochotnika wybranych, pod dowództwem porucznika Chełmickiego, z rozkazem uderzenia z bagnetem na baterię nieprzyjacielską, która nam najbliżej dokuczała, sam wyszedłem mu w asekuracji w 40 ludzi, resztę zaś garnizonu przygotowałem do dania nam pomocy i do zabezpieczenia odwrotu do zamku” – wspominał. Chełmicki ze swoimi  ludźmi opanował działo, ale po kontruderzeniu Anglików dostał się do niewoli! Nie na długo jednak. Po chwili koledzy go odbili! Wtedy zaniepokojony lord uderzył na polską „wycieczkę” z większym oddziałem. Tak widział atak Blayneya Młokosiewicz: „Udało mu się zmusić Polaków do odwrotu, lecz drogo go kosztowała ta korzyść, gdyż będąc panami dział jego, przez pół godziny prawie żołnierze nasi odwrócili do niego armaty z baterii i dobrze kierowanym ogniem znacznie uszkodzili ścieśnione jego kolumny”.

Kiedy zaś Blayney ostatecznie odbił działa… nadeszła odsiecz Bronisza! Ta odcięła czoło Anglików od głównych sił. To był ich koniec! „Część nieprzyjacielskiego wojska odcięta dostała się w niewolę wraz z jenerałem Blayney, naczelnie dowodzącym, i kilkunastu oficerami” – pisał Młokosiewicz. Reszta desantu, zaskoczona i przybita obrotem wydarzeń, uciekła w nieładzie, osłaniana przez działa z okrętów. Blayneya zabrano na zamek. Lord był nieszczęśliwy. Zarzucał Polakom, że podczas wzięcia do niewoli obrzucili go plugawymi wyzwiskami, stłukli na kwaśne jabłko, zdarli mundur i okradli. „Otaczający mnie żołnierze i oficerowie wyglądali jak zdesperowani bandyci z popularnych romansów. Ich ogorzałe, osmalone dymem i prochem twarze z długimi wąsiskami, poszarpane i okrwawione mundury nadawały im wyraz nieopisanej zawziętości” – opisał to, co zastał na zamku. Ale i tak… napił się z Polakami wódki.

Pomyłka w adresie

Kpt. Młokosiewicz podkreślał, że dobrze się zajął pokonanym lordem. Aby go rozweselić, poczęstował nawet wódką. Gdy szklanka „była w połowie nalaną, jenerał zawołał, że dosyć, i prosił, aby mu dopełnić wodą. Odpowiedziałem, że wody w zamku nie było”. Istotnie, źródło zajął wcześniej nieprzyjaciel. Cóż pozostało Blayneyowi? Zamknął oczy, myślał o Anglii i pił – przyjaźnie poklepywany przez naszych, którzy dudlili wódkę ze słoików, a potem wracali przetrząsać kieszenie poległych i ściągać im buty. W bitwie zginęło około 20 Polaków. 100 odniosło rany. W wojskach Blayneya doliczono się 40 zabitych i 70 rannych. Około 200 żołnierzy trafiło do polskiej niewoli. Zaś szabla pokonanego Blayneya wylądowała w Muzeum Czartoryskich w Krakowie.

Lord w swoich wspomnieniach nie potrafił przyznać się do błędów. A przecież kompletnie nie potrafił wykorzystać pod Fuengirolą przeważających sił, którymi dysponował. Ba, to właśnie przewaga była przyczyną klęski. To ona spowodowała zgubną pewność siebie, chaos, brak koordynacji oddziałów angielskich, hiszpańskich i innych cudzoziemskich. Ostatecznie lord Andrew Blayney przestał zajmować się wojskiem, lecz trafił do parlamentu. Polacy wrócili walczyć nad Wisłę. Hiszpania zeszła dla Napoleona na dalszy plan. Szykował się do wyprawy na Rosję. Henryk Brandt tak opisał pożegnanie z Hiszpanią: „Zobaczyliśmy żołnierza, który w pewnem oddaleniu od nas wdrapał się na sam wierzchołek wysokiej skały. Myśleliśmy, że to dla pożegnania Hiszpanii. Ale nagle zobaczyliśmy, że odwróciwszy się tyłem do Hiszpanii – proszę mi przebaczyć ten szczegół – spuścił niewymowne i zawołał donośnym głosem: »Masz, przeklęty kraju, który pożarłeś tylu naszych«. Osobliwe to pożegnanie spotkało się z ogólną aprobatą. Tylko jeden kapitan Smett, który nie lubił Napoleona, zauważył: »Żołnierz pomylił się w adresie«”. A co z kpt. Młokosiewiczem, polskim zwycięzcą spod Fuengiroli? Bił się później na wschodzie Europy, podczas odwrotu Wielkiej Armii Napoleona. Po latach walczył też w powstaniu listopadowym, gdzie dosłużył się stopnia generała. Z czasem jego usługi docenił także car Mikołaj I, nadając mu herb… Fuengirola.