Gangsterzy nadciągają na motocyklach

Wojna Hells Angels i Bandidos toczy się na całym świecie. FBI uważa je za drugą po włoskiej

mafii najgroźniejszą organizację kryminalną świata. Europejskie policje boją się ich jak ognia. Od kilku lat motocyklowe gangi z USA coraz śmielej tworzą przyczółki w nowych krajach. Także w Polsce.

Na pierwszy rzut oka – zwykły motocyklowy klub. Średnia wieku członków: dobrze ponad 30 lat. Zamożni, maszyny wartości nowego samochodu. Spotykają się we własnych domach, na zamkniętych koncertach, czasem zrobią rajd na drugi koniec kraju. Na co dzień – żadnych awantur. Organizują charytatywne akcje, odwiedzają domy dziecka. Czego więc boi się policja? Haga, Holandia, spotkanie Europolu – organizacji zrzeszającej policje z krajów europejskich. Delegaci otrzymują dokument, z którego wynika, że w 2011 roku motocyklowe gangi miały już w Europie 425 oddziałów – o 125 więcej niż w Stanach Zjednoczonych, swojej kolebce. Najwięcej przybyło ich w ciągu ostatnich 5 lat. Szczególnie w Skandynawii, gdzie zdominowały przestępczy świat. Kontrolują handel narkotykami, haracze i wymuszenia, prostytucję i handel żywym towarem, przemyt broni oraz pranie brudnych pieniędzy. Nazwy gangów, znane dotąd głównie z filmów klasy B, słyszał już niemal każdy policjant – Hells Angels, Outlaws, Bandidos, Black Cobra. Największe z nich liczą po kilka tysięcy członków, tworząc międzynarodową sieć. Sieć, która jest dla osób z zewnątrz równie tajemnicza jak sekta czy zakon. Odwrócony przez gang William „Billy” Queen był jednym z nielicznych policjantów, którym udało się przeniknąć do gangu motocyklowego. Ten były oficer służb specjalnych USA, a później funkcjonariusz ATF (U.S. Bureau of Alcohol, Tobacco, Firearms and Explosives) przez wiele lat działał jako „przykrywkowiec”, rozpracowując od wewnątrz takie organizacje jak Naród Aryjski czy Ku-Klux-Klan. Jednak spenetrowanie gangu motocyklowego było najtrudniejszym zadaniem w jego życiu. Queen dostał się do grupy Mongols z San Fernando Valley w 1998 roku. Pomogła mu w tym uzależniona od amfetaminy kobieta, która miała żal do gangu o sprawy finansowe. Queen zwerbował ja jako tajna informatorkę, a ona wskazała mu ludzi, z którymi powinien się zaprzyjaźnić. Nie było to proste. Policjant – wyposażony w dokumenty na nazwisko Billy St. John, nowa prace i pożyczonego harleya – przez rok próbował dostać się do gangu. Wiele piw musiał wypić ze swoimi nowymi kompanami, zanim Mongolsi zdecydowali się przyznać mu najniższy status – „hang-around”, czyli dosłownie „pałętającego się”. „Dali mi do wypełnienia trzystronicowy formularz” – wspominał później Queen. „Pytania dotyczyły mojego życia osobistego. Były bardziej szczegółowe niż te, na które musiałem odpowiadać, kiedy wstępowałem do ATF”. Aby zweryfikować odpowiedzi, Mongolsi zatrudnili prywatnego detektywa. Kamuflaż był jednak dobry. Nawet zona i dwaj synowie Queena zostali na czas operacji ukryci przez władze, a jego koledzy założyli kilka fikcyjnych firm, aby móc występować w roli byłych pracodawców Billy’ego. Dochodzenie nie wykazało więc żadnych związków „nowego” z policją i tak 49-letni Queen uzyskał status „prospecta”, czyli rokującego nadzieje na przyjęcie do gangu.

To już nie była zabawa. Mimo pozytywnej jedne z członków gangu, potężnie zbudowany Donald Red Dog Jarvis, cały czas podejrzewał, że Billy jest policyjna wtyczka. Pewnego dnia razem z grupą motocyklistów zabrał go na pustynne odludzie, gdzie Mongolsi mieli zamiar urządzić trening w strzelaniu z pistoletów. „Jak długo byłeś w policyjnej szkole?” – spytał nagle Jarvis w obecności wszystkich ludzi z gangu. „Jeśli okaże się, że jesteś wtyczka, zabije cię!”. Po czym wysłał Billy’ego, aby ten porozstawiał na pustyni cele do strzelania. „Kiedy obróciłem się plecami do Red Doga i innych Mongolsów, byłem przekonany, że to mój koniec” – wspominał później policjant. To jednak był tylko kolejny egzamin. Następne okazały się jeszcze trudniejsze. Billy musiał udowodnić, że jest gotowy szmuglować narkotyki, a nawet zabić, gdyby gang lub któryś z jego członków znalazł się w niebezpieczeństwie. Najgroźniejsza nie była jednak policja, lecz konkurencyjny gang Hells Angels, z którym Mongolsi walczyli o strefy wpływów. Do krwawych starć dochodziło wielokrotnie. W jednym z nich Queen niemal stracił życie, otrzymawszy kilka ciosów nożem. To jednak przeważyło szale – w końcu przyjęto go na pełnoprawnego członka grupy. Szybko awansował – tu przydało się doświadczenie z poprzednich tajnych operacji – i został skarbnikiem oraz wiceprezydentem „chaptera”, czyli oddziału Mongolsów z San Fernando Valley. W ciągu 28 miesięcy infiltracji zebrał masę dowodów na przestępstwa dokonywane przez gang. 19 maja 2000 roku 625 policjantów i agentów ATF dokonało wielkiej obławy. 54 Mongolsów zostało zatrzymanych, 18 z nich trafiło później do federalnego wiezienia, głównie za handel narkotykami. William Queen dostał medal i premie, jednak stało się z nim cos dziwnego. „Poczułem, że zdradziłem ludzi, którzy byli mi bardzo bliscy” – wspomina. „O wiele bliżsi niż koledzy z ATF. Mongolsów łączyła głęboka lojalność i prawdziwe braterstwo. To było piękne, kiedy jechaliśmy przez całą Kalifornię, setki chłopaków na motocyklach. To była dzika siła”. Wkrótce po rozpracowaniu gangu Mongolsów Queen rzucił prace w ATF. Red Dog Jarvis, który trafił na 18 miesięcy do wiezienia, skomentował to krótko: „Billy uzależnił się od naszego stylu życia”.

Synowie dwóch wojen

Aby zrozumieć, na czym polega fenomen motocyklowych gangów, trzeba cofnąć się do końca II wojny światowej. Do Stanów Zjednoczonych wróciły wtedy dziesiątki tysięcy weteranów. Tylko niektórzy z nich odnaleźli się w nowym powojennym świecie. Wielu nie potrafiło. Dobrze czuli się tylko wśród kolegów z wojska. Kupowali wiec motocykle z demobilu i razem ruszali w trasę. Swoje wojskowe kurtki ozdabiali naszywkami z jednostek wojskowych oraz wojennymi trofeami. Za kaski służyły im często zdobyczne niemieckie hełmy. Tak rodził się znany dziś styl. Pierwsze oficjalne kluby zrzeszające weteranów powstały w Kalifornii w_1946 roku. Były to 13 Rebels i The Booze Fighters Motor Club. Wkrótce pojawiły się dziesiątki innych. 4 lipca 1947 roku na zawsze zmienił charakter motocyklowego ruchu na świecie. Tego dnia w niewielkim miasteczku Hollister w Kalifornii miały odbyć się wyścigi, zorganizowane przez American Motorcyclist Association (AMA). Zjechało na nie 4 tysiące „riderów” – niemal tylu, ilu było mieszkańców miasta. Tego organizatorzy nie przewidzieli, podjęli wiec decyzje, by nie dopuszczać do wyścigów motocyklistów niezrzeszonych w AMA. Ci zorganizowali własne nieoficjalne zawody. Kiedy mimo wyraźnych żądań stowarzyszenia nie przerwali ich, do miasteczka została wezwana Gwardia Narodowa. Zawody przerodziły się w zamieszki, którym przewodzili członkowie The Booze Fighters MC. Wydarzenia z Hollister oznaczały całkowity rozbrat „synów wojny” z oficjalnym ruchem motocyklowym w USA. Oliwy do ognia dolał komunikat AMA, stwierdzający, że „tylko 1 procent amerykańskich motocyklistów mógł dopuścić się kryminalnych czynów”. Wkrótce w ramach protestu niezrzeszeni zaczęli przypinać do swoich kurtek znaczki „1%”. Szybko stały się one symbolami wszystkich działających „poza prawem” (outlaw) motocyklowych grup. Największa z nich, Hells Angels MC, powstała w Kalifornii w 1948 roku. Jej konkurentem był Outlaws MC, klub z Illinois tradycjami sięgającymi 1935 r. W latach 50. do „jednoprocentowców” dołaczyły Pagans, Vagos, Highwaymen i inne kluby motocyklowe z całych Stanów Zjednoczonych. Wiele z tych grup szybko stało się postrachem lokalnej policji, która podejrzewała ich członków o kradzieże, pobicia, a nawet porwania dla okupu. Co jednak mogli zrobić samotni szeryfowie z kilkoma pomocnikami przeciw całej kawalkadzie potężnie zbudowanych facetów na motocyklach? Drugi okres narodzin gangów motocyklowych to lata 60., kiedy do USA zaczęli wracać weterani wojny wietnamskiej. Wtedy powstali m.in. Bandidos, Mongols, Free Souls, Sons of Silence i Warlocks. Każda z tych grup miała swoje terytorium. Jeśli inny gang je naruszał, wiele ryzykował. Prawdziwa wojna zaczęła się jednak, gdy gangi motocyklowe zaczęły tworzyć filie na całym świecie, walcząc o kontrole nad międzynarodowym handlem narkotykami, bronią, prostytucją i stając się organizacjami działającymi w skali globalnej. Dopiero wtedy FBI i inne policje zrozumiały, z jak potężnym przeciwnikiem maja do czynienia. Ale było już za późno.

Na klub z wyrzutnią

6 października 1996 r. 100 członków Hells Angels bawiło się na Viking Fest w klubie na Titangade

w Kopenhadze, kiedy wystrzelona z dachu pobliskiego budynku rakieta przeciwczołgowa przebiła ściany i eksplodowała na sąsiedniej posesji. Dwie osoby zginęły, 20 odniosło rany. Było to apogeum tzw. Nordyckich wojen motocyklowych. Wszystko zaczęło się w roku 1980, kiedy Jorn Jonke Nielsen

stworzył pierwszy oddział Hells Angels w Danii. Nie był to pierwszy europejski chapter HA – taki powstał juz 11 lat wcześniej w Wielkiej Brytanii – ale właśnie w Skandynawii sprawy przybrały najbardziej krwawy obrót. Tu bowiem Aniołowie Piekieł natrafili na silną konkurencję w postaci gangu Bullshits MC. A Hells Angels nigdy nie godzili się na to, by być „numerem 2” w jakimkolwiek kraju. Jak sami mówią: „nie pozwala im na to honor”. Bilans wojny z Bullshit MC – 13 zabitych. Konkurenci zostali pokonani, a do Hells Angels zaczeły przyłaczac sie inne kluby motocyklowe z Danii, Szwecji, Norwegii i Finlandii. Tylko w ten sposób mogły zostac dopuszczone do lukratywnego interesu: szmuglowania do Skandynawii narkotyków z Hiszpanii i Holandii. Jednak w 1992 roku jedna z takich grup, Morticians MC, zbuntowała się i po zmianie nazwy na Undertakers zawiązała sojusz z największymi wrogami Hells Angels – Bandidos MC. Ten pochodzący z Teksasu gang miał juz swój oddział w Europie – w Marsylii. Teraz postanowił powalczyć „o wszystko” na skandynawskiej scenie przestępczej. Bandidos szybko zmontowali koalicje gangów niezadowolonych z dominacji Hells Angels. „Wielka wojna” zaczęła się od niegroźnej strzelaniny w klubie motocyklowym w Helsingborg w Szwecji w styczniu 1994 r. Już miesiąc później padły pierwsze trupy – dwaj członkowie Hells Angels. Zemsta była krwawa – od czerwca 1994 do czerwca 1995 zastrzelonych zostało kilku szefów Bandidos i sprzymierzonych z nimi gangów. Bilans trzyipółletniej wojny: 11 zabójstw, 74 usiłowania zabójstwa, 96 rannych. Duńczycy zażądali od swojego parlamentu delegalizacji wszystkich gangów motocyklowych. Dopiero wtedy Hells Angels i Bandidos zdali sobie sprawę, że muszą zakończyć wzajemna rzez. 25 września 1997 roku ich przywódcy – Bent Blondie Nielsen i Big Jim Tinndahn – podali sobie dłonie przed kamerami duńskiej telewizji, zawierając symboliczny pokój. Nie przetrwał on długo: skandynawska policja wciąż odbiera sygnały o walkach konkurencyjnych gangów, jednak toczą się dziś one z dala od publicznie uczęszczanych miejsc. Ostatni duży proces odbył się w Kopenhadze w 2009 r.: skazano wówczas 156 Angelsów, podejrzanych o dokonanie 22 morderstw. Zanim jednak udało się opanować sytuacje w Kanadzie, do walk miedzy Hells Angels a ich rywalami doszło w Niemczech. Krwawe starcia odnotowano m.in. w Berlinie, Brandenburgii i Meklemburgii, ale głównym terenem wojny stał się land Nadrenia-Północna Westfalia oraz miasta Kolonia, Gelsenkirchen, Solingen i Duisburg. W tym ostatnim 1 listopada 2009 roku doszło do kilkugodzinnej nocnej bitwy miedzy Hells Angels a Bandidos – w rezultacie całkowicie zdemolowano należący do tych drugich klub. W starciach na pałki, kastety i kije bejsbolowe uczestniczyło ponad 100 motocyklistów, a wezwani policjanci mogli tylko bezradnie obserwować całe zajście. Nie pozwolono im nawet wejść do zdemolowanego lokalu. W ubiegłym roku czeska policja opublikowała raport, według którego w kraju działa od 15 do 20 gangów motocyklowych liczących w sumie ok. 260 członków. Niektórych z nich policja podejrzewa o handel narkotykami, nielegalna windykacje długów, stręczycielstwo, handel bronią oraz kradzieże samochodów i motocykli. O czeskich gangach motocyklowych zrobiło się głośno, kiedy norweski zamachowiec Anders Breivik ujawnił, że właśnie od jednego z nich chciał kupić broń. Czy jednak każdy „jednoprocentowy” klub motocyklowy to gang?

Zdumiewająco spokojna Polska

W Polsce od kilku lat działają chaptery dwóch amerykańskich klubów motocyklowych: Hells Angels i Outlaws. Ci pierwsi mają swoje siedziby w Poznaniu i Tychach oraz dwa oddziały o statusie „prospect” we Wrocławiu i Gdansku. Chaptery Outlaws MC istnieja w Szczecinie, Kołobrzegu, Słupsku, Nysie i Warszawie. W sumie należy do nich kilkadziesiąt osób. Na razie panuje spokój i chociaż policja przygląda się tym grupom, jak dotąd nie udowodniono żadnemu z ich członków złamania prawa. Policjanci maja jednak dowody, że część narkotyków rozprowadzanych przez skandynawskie i niemieckie gangi motocyklowe pochodzi właśnie z Polski. Cztery lata temu został zatrzymany Andrzej L. ps. Ziomek, członek Hells Angels w Niemczech. Organizował przemyt amfetaminy do Szwecji przez Niemcy i Danie, wykorzystując do tego kurierów, którzy wyjeżdżali z Polski jako kibice sportowi lub fani zespołów koncertujących za zachodnia granicą. Jednorazowo przewozili 10 kilogramów narkotyku. Jednak dowodów na udział w tym procederze motocyklistów z Polski nie znaleziono. Rodzimi „jednoprocentowcy” bardzo wiec nie lubią, kiedy ktoś nazywa ich klub gangiem. Outlaws MC Poland wydali nawet w specjalne oświadczenie na swojej stronie internetowej, w którym piszą: „Klub motocyklowy Outlaws nie jest organizacją przestępczą. Jest to klub motocyklowy. Nauczyliśmy się dużo na błędach z przeszłości (…). Być może nie żyjemy zgodnie z zasadami społeczeństwa, lecz zgodnie z jego prawami”. Niedawno jednak motocyklistów W Polsce zmroziła wiadomość, kolportowana przez internetowe fora dyskusyjne: „Hells Angels MC Poznań informuje i przypomina, że wszystkie kluby MC, Free Grupy i pozostałe kluby motocyklowe pragnące poruszać się po terenie Poznania i przejeżdżające tranzytem w swoich Barwach Klubowych zobowiązane są poinformować o takim fakcie HAMC Poznań. Członkowie klubów, którzy nie zastosują się do ww., zostaną potraktowani jak INTRUZI”. Czyżby zaczęło się już oznaczanie

własnych terytoriów?