Gdy sąd umywa ręce

Nazywano ich mścicielami Churchilla. Na jego rozkaz mieli brać odwet na tych, którzy mordowali i torturowali komandosów ze Special Operations Executive – Zarządu Operacji Specjalnych

Winston Churchill powołał SOE w 1940 roku, mówiąc do ministra, który miał nadzorować jej działania: „podpali pan Europę”. Ludzie z SOE, zrzucani na spadochronach, przemycani z pokładów okrętów podwodnych do okupowanej Europy wiedzieli, jak wielkie ryzyko podejmują. Nie mogli liczyć na litość ani humanitarne traktowanie, gdy trafiali w ręce Niemców. Na rozkaz Hitlera, opatrzony kryptonimem „Nacht und Nebel” (noc i mgła, słowa zaczerpnięte z jednej z oper Ryszarda Wagnera (przyp. red.), mieli być bezzwłocznie likwidowani, oczywiście po przesłuchaniu, czyli torturach. Podobny los czekał komandosów SAS, niewielkich oddziałów wykonujących misje na tyłach wroga.

I gdy nadszedł czas zwycięstwa, Churchill upomniał się o tych komandosów, zdecydowany karać hitlerowskich morderców. Nie czekając na wyrok sądu. Należy zakładać, że pomysł nie wyszedł od niego, lecz premierowi spodobały się spontaniczne działania żołnierzy SAS, którzy mścili się za śmierć i torturowanie swoich towarzyszy. Poszukiwali zbrodniarzy w obozach dla uchodźców i jeńców wojennych. Gdy znaleźli, wykonywali wyrok. Wydaje się, że specjalne oddziały poszukiwawczo-uderzeniowe, jak je nazwano, zostały podporządkowane Wydziałowi AG-3-VW Ministerstwa Wojny, zajmującemu się poszukiwaniem i chwytaniem zbrodniarzy wojennych. Jednakże – jak w dobrej konspiracyjnej robocie – prześledzenie formalnych powiązań tych niewielkich grup jest niemożliwe. Bez wątpienia wszystkie były naprowadzane na ślady zbrodniarzy przez oficjalne organizacje, takie jak Biuro ds. Zbrodni Wojennych. Z kolei członkowie komanda dostarczali materiałów dla tej organizacji, aresztując i przesłuchując schwytanych zbrodniarzy. Robili to w całkowicie niekonwencjonalny sposób, nie dopuszczając nikogo z oficjalnych organów ścigania czy wymiaru sprawiedliwości.

ŚMIERĆ JEDZIE TATRĄ

Trzyosobowa grupa o kryptonimie „Baker” wybrała sobie za siedzibę duży dom w niemieckim miasteczku Wildbad. Tam mieszkali, zbierali dokumentację hitlerowskich zbrodni i trzymali więźniów w piwnicach. Na miejscu nosili się, jak nakazywał regulamin: w mundurach polowych i wiśniowych beretach z mosiężnymi oznakami, w wysokich sznurowanych butach i z pistoletami Colt w kaburach. Gdy zapadała noc, zdejmowali oznaki identyfikacyjne. Wyruszali do akcji. Gdy cel był niedaleko lub w trudnym terenie, wyruszali w trasę jeepem. W dalsze podróże wyjeżdżali czarną tatrą, czeskim samochodem o wnętrzu tak eleganckim, że chętnie używali go politycy i dyplomaci. W tym, którym dysponowała grupa „Baker”, wykorzystywano dodatkowy bagażnik, jaki konstruktor umieścił między oparciem tylnych foteli i ośmiocylindrowym silnikiem. Był wystarczająco duży, aby zmieścił się tam więzień, a właściwie jego ciało.

Atakowali po zapadnięciu zmroku, z reguły tuż po północy, gdy mogli liczyć, że ich ofiara zapadła w głęboki sen i nie będzie skłonna do ucieczki ani stawiania oporu. To była jedna strona ich działalności: wytropić, aresztować, przywieźć do Wildbad, przesłuchać i zdobyć ważne informacje lub dowody winy funkcjonariuszy NSDAP, policji i gestapo. Często z Wydziału AG-3-VW z Londynu nadchodziła koperta owinięta grubą folią, pod którą widniał napis: „Ściśle tajne”. Ludzie z „Bakera” wiedzieli, co zawiera: kartkę z napisem „Rozkaz likwidacji”, informacje o skazanym: nazwisko, stopień, rysopis i fotografie, a także o miejscu, gdzie przebywał. To nie wyrok sądu, przed którym oskarżony mógł się bronić, korzystając z pomocy adwokata. To była decyzja kolegium, nazywanego dumnie „trybunałem”, który uznał, że dowody winy zbrodniarza są wystarczające. I skazał go na śmierć.

Wyrok wykonywano z reguły poza miejscem, z którego zabrano obwinionego. Podczas podróży do bazy żołnierze zatrzymywali samochód i wyprowadzali skazanego na pobocze drogi. Dwaj żołnierze brali go pod ręce, uniemożliwiając ucieczkę i opór. Trzeci, od tyłu, strzelał w głowę. Ciało pakowano do plastykowego worka i wpychano do skrytki za oparciem tylnej kanapy.

Tak wymierzano sprawiedliwość byłym gestapowcom, policjantom, funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa, którzy wypełniali rozkaz „Nacht und Nebel”, bezwzględnie i okrutnie likwidując żołnierzy SOE i SAS. Jednostki poszukiwawczo-uderzeniowe wykonywały również wyroki śmierci na innych zbrodniarzach, odpowiedzialnych za śmierć partyzantów oraz członków ruchu oporu, jeńców wojennych.

Sąd sądem, a sprawiedliwość…

 

Ilu zbrodniarzy zlikwidowały? Jeden z członków takiej grupy odpowiedział: „za mało”. W istocie, sprawiedliwość w powojennym czasie działała wyjątkowo opieszale, koncentrując się na najważniejszych, najwyższych urzędnikach i oficerach nazistowskiego państwa. Ich procesy w Norymberdze stały się oskarżeniem systemu, ujawniały przerażające mechanizmy hitlerowskiej władzy, pogardę dla człowieka, bezlitosną grabież. Z setek tysięcy zbrodniarzy, którzy tę politykę realizowali w obozach koncentracyjnych, pacyfikacjach, masowych egzekucjach, sprawiedliwość przed sądami wymierzono jedynie setkom. Bardzo wielu, tak jak generał Hans Lammerding, dowódca dywizji „Das Reich”, której oddział wymordował wszystkich mieszkańców miasteczka Oradour-sur-Glane we Francji, spokojnie i dostatnio dożywało swoich lat. Z rzadka niepokoili ich sędziowie, a jeśli już, to traktowali zbrodniarzy z zastanawiającą łagodnością. Z tysięcy katów z obozów koncentracyjnych sądy wymierzyły sprawiedliwość niespełna trzystu, a w wielu wypadkach były to wyroki symboliczne.

Specjalne brytyjskie szwadrony śmierci działały w trzech strefach okupacyjnych Niemiec prawdopodobnie do 1946 roku. Mimo tak wielu lat, jakie minęły od tamtego czasu, nie ujawniono dokumentów, które pozwoliłyby ocenić zakres tej formy wymierzania sprawiedliwości. Dopiero w latach 90. ukazała się książka kapitana Petera Masona, dowodzącego jedną z grup poszukiwawczo-uderzeniowych, który ujawnił tę twarz wojennej sprawiedliwości.

Oczywiście, można zadawać sobie pytania nad moralną stroną tego przedsięwzięcia, nie mówiąc już o jego wymiarze prawnym. Jednak wtedy, tuż po okropieństwach II wojny światowej, postrzeganie sprawiedliwości było zupełnie inne niż obecnie. Chodziło o jej rzeczywiste wymierzenie, a nie przyjęcie do wiadomości, że od karania są sądy.