Hitler i psychoza ultraaryjska

Zabijanie niepełnosprawnych i chorych umysłowo w III Rzeszy pozwoliło na wypracowanie i wypróbowanie metod mordowania na masową skalę.
Hitler i psychoza ultraaryjska

W „Mein Kampf” Adolf Hitler napisał: „Państwo musi dbać o to, by ten płodził dzieci, kto jest zdrowy”. Konsekwencją tej myśli było wprowadzenie w samych Niemczech ustawy sterylizacyjnej, a już kilka lat później – mordowanie na masową skalę pacjentów we wszystkich szpitalach psychiatrycznych. Eksperymenty, które przerodziły się w planowe zabijanie, prowadzono prawie równolegle na terenie III Rzeszy i krajów okupowanych.

LISTA DYREKTORA

Dla tego, co działo się na zajętych przez Niemców terenach Polski, charakterystyczne są dwa zdarzenia. W połowie marca 1940 roku do Państwowego Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Gostyninie przyjechała niemiecka komisja, która zażądała od polskiego dyrektora Karola Mikulskiego listy pacjentów niezdolnych do pracy i nierokujących nadziei na wyzdrowienie. Spis miał być gotowy rano 18 marca. Wybór był prosty: sporządzenie spisu i pozostanie na stanowisku albo odmowa i kara. Dyrektor spisu nie przygotował. Wiedział, że wpisanie na listę kogokolwiek oznaczałoby posłanie tej osoby na pewną śmierć. Podejrzewał bowiem, że tak działo się z pacjentami, których już od stycznia wywożono pod pretekstem przeniesienia do innych placówek. Doktor Mikulski popełnił samobójstwo, a władzę w szpitalu przejęli Niemcy. W sumie do końca lipca wykonano 107 egzekucji.

Wcześniej niż w Gostyninie Niemcy zaczęli działać w olbrzymim szpitalu psychiatrycznym w Kocborowie koło Gdańska. Tuż po wybuchu wojny wizytował go niemiecki pełnomocnik ds. służby zdrowia i mianował nowego dyrektora – dr. Waldemara Schimanskyego. Już 22 września Niemcy wywieźli stamtąd pierwszych chorych. Akcja trwała tylko miesiąc. Zabito ponad dwa tysiące osób, w tym ponad pięćset dzieci. Później sprowadzono do Kocborowa chorych z Gdańska i innych prowincji Rzeszy. Ich także uśmiercano.

Zwłoki zmarłych pacjentów dyrektor Schimansky sprzedawał zarządcy Instytutu Anatomii Akademii Medycznej w Gdańsku. Historyk z Muzeum II Wojny w Gdańsku dr hab. Tomasz Chinciński wyjaśnia, że profesor Rudolf Spanner potrzebował ciał głównie do preparowania skór i szkieletów. Na każdym trupie zagłodzonego lub uśmierconego zastrzykiem pacjenta dr Waldemar Schimansky zarabiał 9 marek. W Kocborowie zginęło w sumie około 4000 osób. W tym czasie podobne akcje Niemcy przeprowadzali w innych szpitalach na terenie wcielonych do Rzeszy ziem. „W ten sposób hitlerowskie komanda realizowały rozkaz Hitlera, podpisany przez niego na początku października 1939 r., a antydatowany na 1 września” – mówi Chinciński. Jednak akcja nie zaczęła się dopiero po agresji na Polskę.

POLECENIE: ZABIJAĆ

Adolf Hitler doskonale zdawał sobie sprawę, że pomysł likwidacji osób psychicznie chorych i upośledzonych jest kontrowersyjny. „Już wcześniej Hitler wysondował ludzi ze swojego najbliższego otoczenia i wiedział, że nie uda mu się uzyskać absolutnego poparcia dla tej idei. Duże wątpliwości zgłaszał zwłaszcza dr Leonard Conti, naczelny lekarz III Rzeszy w randze ministra zdrowia, twierdząc, że fizyczna eliminacja chorych nie jest jednoznaczna z poprawieniem czystości niemieckiej rasy” – twierdzi doktor Chinciński.

Dlatego Führer zdecydował się na fortel. W połowie października 1939 roku na papierze firmowym partii narodowosocjalistycznej napisano: „Reichsleiter Bouhler i dr med. E. Brandt są osobiście odpowiedzialni za rozszerzenie uprawnień imiennie wymienionych lekarzy w takiej mierze, by mogli oni dokonywać litościwej śmierci wobec osób wedle ludzkiej wiedzy nieuleczalnie chorych przy najbardziej wnikliwej ocenie stanu ich zdrowia”. Dlaczego na papierze partii, a nie kancelarii Rzeszy? Bo takie pismo nie wymagało żmudnej procedury akceptacji przez całą machinę biurokratyczną Rzeszy. Poza tym wykonano jeszcze jeden „kosmetyczny” zabieg.

Dokument antydatowano, dając przykrywkę dla już wykonanych egzekucji na zajętych terenach. Wymienieni w piśmie Hitlera z nazwisk dwaj mężczyźni to Philipp Bouhler, szef kancelarii führera, i Karl Brandt, przyboczny lekarz wodza. To im powierzono realizację rozkazu, który był konsekwencją ustawy sterylizacyjnej z 1933 roku, mającej zapobiegać rodzeniu się potomstwa obarczonego chorobami dziedzicznymi. Ustawa wprowadzała przymus kastracji osób cierpiących na te choroby. Zaliczono do nich m.in. upośledzenie umysłowe, schizofrenię, psychozy, ale także padaczkę czy alkoholizm. Tak szeroki zakres kryteriów spowodował w krótkim czasie sterylizację blisko 400 tysięcy Niemców.

 

OBLICZA „LITOŚCIWEJ ŚMIERCI”

W ślad za realizacją postanowień ustawy zaczęła się likwidacja chorych psychicznie leczonych w szpitalach. W „starej” Rzeszy, w obawie przed skandalem, starano się zachować pozory etyczno-moralne i pacjentów zabijano zastrzykami. Późną jesienią 1939 roku stworzono sześć specjalnych ośrodków, w których dokonywano morderstw: w Brandenburgu nad Hawelą, Hadamar koło Limburga, Grafeneck, Sonnenstein/Pirna, Hartheim koło Linzu i Bernburgu nad rzeką Saale. Tam wybudowano też specjalne komory gazowe, w których truto pacjentów tlenkiem węgla. „Wybuch wojny pozwolił Hitlerowi na znaczną radykalizację tych działań” – opowiada Chinciński.

Aby machina sprawnie działała, potrzebna była dobra organizacja. To właśnie tym zajęli się przede wszystkim Bouhler i Brandt. „W organizacji przedsięwzięcia przewodził Główny Urząd II Kancelarii Hitlera pod kierownictwem Viktora Bracka.

Rozpoczynając morderstwa na chorych, założono różne maskujące organizacje, których siedziba od wiosny 1940 r. mieściła się przy Tiergartenstraße 4 w Berlinie. Przyjęto je nazywać po prostu »Centrala T4«” – piszą na specjalnej stronie internetowej – wirtualnym pomniku ofiar nazistowskiej akcji historycy Artur Hojan i Cameron Munro.

Akcje, przewrotnie nazywane eutanazją (od grec. euthanasia, czyli „dobra śmierć”), miały we wszystkich szpitalach psychiatrycznych podobny przebieg, a charakteryzowały się typową dla masowych zbrodni hitlerowskich wykalkulowaną, zaplanowaną systematycznością. Najpierw kierownictwo przejmował niemiecki dyrektor, który natychmiast – pod karą śmierci – zakazywał wypisywania pacjentów, żądał sporządzenia listy wszystkich chorych, których następnie wywożono w nieznanym kierunku.

Używano do tego specjalnych samochodów, które w krótkim czasie przerobiono na „objazdowe” komory gazowe, zdolne pomieścić nawet 60 osób. Opis takiej maszyny śmierci przedstawił Henryk Mania, który widział ich działanie w Kochanówce koło Łodzi. „To jakby wóz meblowy, hermetycznie zamknięty, z odrębną szoferką, wybity wewnątrz – jak mi się wydaje – blachą. […] W środku były ławki. […] Więźniowie przenosili butlę, którą należało położyć koło wozu, po czym butle podłączano do węża (względnie dwóch wężów), którego ujście znajdowało się wewnątrz wozu, pod ławką. Butlę obsługiwał jeden z esesmanów, który otwierał kurek. Po upływie pół godziny ten sam esesman otwierał tylne drzwi wozu, kazano nam wyrzucać zwłoki zagazowanych […]. Dla zmylenia okolicznych mieszkańców wozy miały z boku niewinnie brzmiący napis: »Kaiser’s Kaffee- -Geschaft«” – mówił przesłuchiwany przez sąd w 1967 roku.

Zdaniem Hojana i Munro, po raz pierwszy samochodów komór gazowych Niemcy użyli do wymordowania pacjentów ze szpitali psychiatrycznych w Owińskach, Gnieźnie, Kościanie, Kochanówce koło Łodzi i Warcie już w październiku 1939 i na początku 1940 roku. Wcześniej posługiwali się „stacjonarnymi” komorami gazowymi, mieszczącymi się w specjalnie przystosowanych bunkrach lub barakach. Samochody zostały skonstruowane w Instytucie Kryminologii Technicznej Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Sprawdziły się doskonale po ataku III Rzeszy na ZSRR. O tym, co widziała, opowiedziała po kilkudziesięciu latach pielęgniarka, zatrudniona w jednym ze szpitali na Białorusi, która „słyszała głośny lament i krzyki chorych. Wynoszone z »komory gazowej « zwłoki były niemal wszystkie w nienaturalnych pozycjach. Były powykręcane, ich ubranie było poszarpane, były sczepione ze sobą w śmiertelnej walce o życie. Miały żyły na wierzchu, a ich twarze były fioletowe”.

PROTESTY

W III Rzeszy od początku akcji plotkowano na temat tego, co dzieje się w niektórych szpitalach. Protesty nasiliły się w 1940 i 1941 roku. Wtedy głos zabrali hierarchowie Kościoła katolickiego. „Jeżeli tworzy i stosuje się zasadę, że można zabić »nieproduktywnego « bliźniego, to biada nam wszystkim, kiedy będziemy starzy i słabi! Jeżeli wolno zabijać nieproduktywnego człowieka, to biada inwalidom, którzy w procesie produkcyjnym ofiarowali i stracili swoje siły i zdrowe kości. Jeżeli wolno usuwać przemocą nieproduktywnego człowieka, to biada naszym dzielnym żołnierzom, którzy wracają z wojny do domu ciężko ranni, jako kaleki lub inwalidzi. Wówczas życie każdego z nas jest zagrożone. Jakaś komisja może wpisać człowieka na listę owych »nieproduktywnych «, którzy w jej ocenie stali się »niegodni życia«. I żadna policja nie będzie go bronić, żaden sąd nie będzie ścigać za jego zabicie i skazywać morderców na zasłużoną karę” – grzmiał z ambony biskup Klemens August Graf von Galen z Münster 3 sierpnia 1941 roku. Von Galen uniknął kary, jednak ta spotkała jego współpracowników, którzy zostali aresztowani.

Propaganda robiła wszystko, by pokazać dobre strony „eutanazji”. Wyprodukowano w tym celu nawet film „Ich klage an” („Oskarżam”) w reżyserii Wolfganga Liebeneinera. W filmie lekarz dokonuje eutanazji swojej nieuleczalnie chorej żony, za co zostaje podany do sądu. Na sali sądowej oskarża społeczeństwo, w którym jego etyczne przekonania i medyczne decyzje ocenia się jako karalne. Nie przekonało to jednak do końca społeczeństwa niemieckiego.

24 sierpnia 1941 roku zaprzestano zabijania gazem w szpitalach w Rzeszy. Stosowano tam od tej pory inne środki do uśmiercania chorych pacjentów. W inny sposób podejmowano również decyzję o zabójstwach, mniej zależało już od Centrali T4, więcej zaś od lokalnych dyrektorów czy kacyków partyjnych. Centrala w Berlinie była jedynie informowana o podjętej decyzji i wykonaniu zadania. To był praktycznie koniec zorganizowanej i scentralizowanej akcji T4. Co wcale nie oznaczało końca „eutanazji”. W jednym z zakładów znajdującym się w Meseritz-Obrawalde (dziś Myślibórz) jeszcze w 1945 r. przygotowano przeprowadzenie morderstwa około 1000 kolejnych pacjentów. A krematorium działało nawet wtedy, kiedy oddziały Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. zajęły ten region.

 

ZYSKOWNA ŚMIERĆ

Zdzisław Jaroszewski w książce „Zagłada chorych psychicznie w Polsce 1939–1945” podaje, że w wyniku akcji „eutanazyjnych” w Polsce hitlerowcy zamordowali około 20 tysięcy chorych psychicznie. Dla zobrazowania liczby ofiar w samych Niemczech, Jaroszewski cytuje osobliwe sprawozdanie hitlerowskie z przebiegu akcji „oczyszczania” społeczeństwa niemieckiego.

Z dokumentu tego, znalezionego przez wojska alianckie, dowiadujemy się, że w latach 1940–1941 zamordowano ogółem 70 273 chorych psychicznie (co w sprawozdaniu nazwano „dezynfekcją”). Przyjmując 3,5 marki jako dzienny wydatek na jednego pacjenta – uśmiercenie 70 273 dało rocznie 89 773 757 marek oszczędności, a przyjmując, że chorzy ci pozostaliby w szpitalach przez 10 lat, oszczędności te wyniosłyby 897 737 575 marek! Obliczono też, że ci pacjenci w ciągu 10 lat zjedliby 33 731 040 jaj, a wymordowanie ich dało z tego tytułu oszczędności 3 710 414 marek i 40 fenigów; zaoszczędzono również 88 540 040 kg jarzyn, co dało 13 281 606 marek oszczędności. Podobnie było z chlebem, mąką, masłem, serami i solą.

Kontrowersje budzą też wyroki w procesach osób zaangażowanych w „eutanazję”. Sądy radzieckie skazywały ich na śmierć, natomiast zachodnioniemieckie najczęściej doszukiwały się przejawów działania w strachu i w warunkach zagrożenia życia. Wyroki skazujące nie zapadały.