Ich wyczyny wprawiają w osłupienie. Superbohaterowie? Te “moce” da się wyjaśnić fizyką

Rozbijanie uderzeniem ręki betonowych płyt, łamanie drewnianego kija na szyi – wszystkie te wyczyny może wyjaśnić fizyka

Atleci biorący udział w pokazach dalekowschodnich sztuk walki – niemający praktycznie nic wspólnego z prawdziwymi mnichami z Szaolin – twierdzą, że sekret tkwi w kontrolowaniu przepływu tajemniczej energii qi, znanej z chińskiej filozofii. Trzeba złamać kij na szyi? Proszę bardzo – gromadzimy w tym miejscu energię, ciało utwardza się i już można łamać. Kłopot w tym, że nie ma żadnych dowodów na istnienie qi. Całkiem nieźle nauczyliśmy się badać procesy przepływu energii w ludzkim ciele i nie znaleźliśmy najmniejszego śladu niczego, co odpowiadałoby takiej sile. Do wyjaśnienia tego, co dzieje się na scenie podczas pokazów, nie trzeba odwoływać się do tajemniczych zjawisk. W zupełności wystarczy stara dobra fizyka.

Mocnego uderzenia kijem w krtań nie przeżyłby najpotężniejszy z wojowników. Dlatego atleci stosują stary wybieg wszystkich magików – umiejętnie odwracają naszą uwagę.

Kij pęka na mięśniach

Właściwe uderzenie poprzedza minuta lub dwie tajemniczych przygotowań, którym towarzyszy mistyczna muzyka. W tym czasie uderzany zdaje się oddawać medytacji, a uderzający powolnymi ruchami przymierza się do ciosu. Przysuwa koniec kija do szyi i odsuwa go. Dzięki temu myślimy, że tak właśnie będzie wyglądało prawdziwe uderzenie.

Jednak gdy do niego dochodzi, wygląda to zupełnie inaczej. Kij trafia w szyję nie końcem, który ma największą energię, lecz mniej więcej jedną trzecią długości. Co to zmienia? Wszystko! Energia uderzenia jest znacznie mniejsza. Działa też bezwładność: gdy drąg zatrzymuje się na ciele, dwie trzecie jego długości nadal się poruszają. W drewnie pojawiają się potężne naprężenia i kij łatwo pęka. Uważna obserwacja pokazuje też, że cios wcale nie trafia w krtań, lecz kilkanaście centymetrów dalej – w naprężone mięśnie otaczające z przodu staw barkowy.

Uderzeniu towarzyszy okrzyk, wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Widzowie nie zwracają uwagi na detale, a to właśnie one odgrywają tu kluczową rolę. Oczywiście nie można lekceważyć kunsztu atletów. Pokaz wymaga od uderzającego doskonałej precyzji, a od uderzanego świetnie wytrenowanych mięśni. Ale żadna magiczna energia im w tym nie pomaga.

Leż na mieczach, nie wierć się

Trzech ludzi trzyma długie miecze przypominające nieco kształtem maczety, lecz mające proste ostrza (to ważne!). Prezentują ich ostrość, przecinając z łatwością coś przypominającego gałąź. Po chwili miecze trafiają do stojaka, a na ostrzach ostrożnie kładzie się plecami człowiek obnażony od pasa w górę, któremu pomagają koledzy. Potem na jego brzuchu umieszczają najeżoną z obu stron gwoździami deskę. Na niej kładzie się kolejny mężczyzna. A na jego brzuchu ląduje betonowa płyta, którą chwilę później atleta roztrzaskuje ciosem młota.

Kung-fu czy Wushu?

Filmy takie jak „Kung-fu Panda” (jego trzecia część trafi w kwietniu do kin) utwierdzają nas w przekonaniu, że kung-fu to sztuka walki. Tymczasem pierwotnie fraza ta oznaczała po prostu osiągnięcie wysokiego poziomu w jakiejkolwiek dziedzinie. Całość chińskich sztuk walki to wushu. To pojęcie obejmuje dziesiątki stylów i technik wykonywanych zarówno z użyciem broni, jak i bez niej. Co ciekawe, japońskie sztuki walki również wywodzą się z wushu. Karate oznaczało pierwotnie „chińską rękę” i dopiero później, na fali niechęci do Chin, wykorzystano fonetyczne podobieństwo słów i zaczęto karate tłumaczyć jako „pustą rękę”, czyli sztukę walki bez użycia broni.

 

Cała ta wielowarstwowa układanka jest potem ostrożnie rozbierana: szczątki płyty, człowiek, deska z gwoździami i wreszcie mężczyzna leżący na ostrych mieczach. Jego plecy są całe, skóra nie jest nawet skaleczona. Widać tylko lekko czerwone, odciśnięte ślady. I tym razem nie jest to gromadzenie energii qi w plecach, lecz fizyka.

Miecze są faktycznie ostre – może nie obłędnie, bo to, co nimi rozcinano na początku pokazu, to nie drewno, a raczej sztywna pianka. Tajemnica tkwi w rozkładającym się na dużej powierzchni ciężarze. Mężczyzna jest układany na ostrzach z wielką precyzją – jego plecy dotykają wszystkich trzech mieczy równocześnie. Nie przesuwa się też ani trochę, co zmniejsza ryzyko skaleczenia.

Deska z gwoździami to stara sztuczka fakirów – jeden gwóźdź przebije ciało, ale sto gwoździ nie zostawi na nim śladu. Ciężar drugiego mężczyzny powiększa nacisk gołych pleców na ostrza, ale tu okazuje się, dlaczego muszą one być proste. Ciało naciska równomiernie na cały miecz na długości dobrych 40–50 cm. A że ostrza są trzy, to nacisk nadal jest zbyt słaby i nie uszkodzi mocnej skóry. Z tego samego powodu ostry nóż można całkiem mocno przyciskać do ciała pod warunkiem, że się go nie przesunie.

Płyta z betonu i młot to także prosta sztuczka. Niezbrojony beton bardzo źle znosi wyginanie. Dlatego lekkie (mimo wielkiego zamachu) uderzenie młota łatwo go kruszy. Taki cios nieznacznie tylko zwiększa nacisk pleców na miecze, choć wygląda on bardzo groźnie.

Odmianą tej sztuki jest unoszenie ludzkiego ciała na ostrzach włóczni. Mechanizm jest ten sam. Groty nie są zbyt ostre, a ciężar rozkłada się zwykle na 6–8 włóczni. Jednak taki popis to już nagięcie możliwości ciała do granic. Wymaga nie tylko mocnych mięśni, ale pozostawia też bolesne ślady i siniaki.

Nie próbujcie tego w domu!

Obowiązkowym elementem pokazu sztuk walki jest łamanie ciosem pięści stosu płytek czy desek. To tylko wydaje się proste. Na YouTube można znaleźć wiele filmów pokazujących smutno kończące się próby wykonania tej sztuczki przez amatorów. Jej istota polega znowu na tym, że beton czy podobne materiały dobrze znoszą ściskanie, ale łatwo pękają pod wpływem wygięcia. To dlatego płytki obowiązkowo rozdzielone są przekładkami. Mogą wtedy wygiąć się tak mocno, aż pękną. Jeśli sztuka się uda, energia z ręki uderzającego zostaje przekazana kolejnym płytom i rozprasza się, niszcząc ich strukturę. Ale jeśli źle wymierzymy cios, do rozproszenia nie dojdzie. Wówczas beton „odda” energię naszej ręce, a to może się skończyć poważnymi obrażeniami.

Podobnie ryzykowne może być naśladowanie innego popisu – łamania włóczni przez dwóch ludzi, którzy opierają jej końce na gardle. Zbliżają się do siebie, a włócznia wygina się w pałąk i wreszcie pęka. Nie jest to zabawa dla amatorów. Profesjonaliści wykorzystują włócznie zrobione z bardzo giętkiego i niezbyt odpornego materiału. Napięte mięśnie szyi są w stanie ochronić delikatne narządy znajdujące się pod skórą. Trzeba jednak bardzo precyzyjnie ustawić grot włóczni, aby uniknąć wypadku. Dlatego absolutnie nie należy próbować podobnych rzeczy robić samodzielnie i bez przygotowania.