II wojna światowa i kobiecy pułk bombowy

To był ewenement na skalę światową. Podczas II wojny światowej Rosjanie stworzyli kobiecy pułk bombowy. Niemcy szybko nauczyli się go bać…

I nagle… Co to jest, ostrzał!? – wykrzyknęła sowiecka lotniczka Raisa Aronowa. – Wokół samolotu gęstym deszczem zamigotały różnokolorowe ogniste paciorki. Dobiegło nas złowrogie gdakanie działek przeciwlotniczych, w powietrzu pojawiły się kłębki czarnego dymu. Zaczęłam wiercić się w kabinie, szukając wyjścia z pułapki ogniowej, do której trafiłyśmy tak nieoczekiwanie. (…) Ledwo samolot zrobił prawy skręt, gdy przed silnikiem rozbłysnął cały wachlarz pocisków smugowych. Niemcy udzielali nam lekcji poglądowej z wykorzystaniem wszystkich środków obrony przeciwlotniczej. Na krótką chwilę straciłam głowę: dokąd teraz skierować samolot? Dookoła wszystko stukało, pukało, błyskało, migotało… A gdyby tak zejść w dół? (źródła cytatów – patrz: Dla głodnych wiedzy).

Loty w promieniach reflektorów, uciekanie przed hitlerowskimi pociskami, bombardowanie z małych wysokości, odnajdywanie własnego zamaskowanego lotniska – to był chleb powszedni dla kobiet z 588. Pułku Lek-kich Bombowców Nocnych. Ryzyko nie zniechęcało ich jednak do działania, po kilka razy startowały, a następnie wracały do bazy, by pobrać nowe ładunki. Przez trzy lata II wojny światowej wykonały ponad 24 tys. lotów bojowych i zrzuciły na hitlerowców tysiące ton bomb, czym u Niemców zasłużyły sobie na miano „nocnych wiedźm”.

KOMSOMOLCU – DO SAMOLOTU!

W Związku Sowieckim od połowy lat 30. nawoływano do stworzenia silnego lotnictwa oraz wzmocnienia obronności kraju. Wielu młodych ludzi nie pozostało obojętnych na te propagandowe hasła. Apel IX Zjazdu Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komunistycznego Związku Młodzieży mówiący o poszerzeniu lotniczej kadry „zabrzmiał dla młodych nie tylko jak rozkaz, lecz jak głos sumienia” – wspominała pilotka Maryna Czeczniewa. W odpowiedzi na tę szeroko zakrojoną agitację tysiące komsomolców wstąpiło do aeroklubów, szkół i zakładów lotniczych.  

Wśród nich było liczne grono kobiet, które na równi z mężczyznami chciały nauczyć się latać. „Marzę, żeby być pilotem, w kraju, gdzie rozkwita życie” – mówiła Czeczniewa. W ten sposób w ciągu kilku lat ZSRR przybyły tysiące nowych pilotów. Tylko w drugim półroczu 1941 r. – już po wybuchu wojny – wyszkolono ich w aeroklubach 25 tysięcy oraz skierowano do wojsk powietrznodesantowych 114 tysięcy młodych ludzi, którzy odbyli kursy spadochronowe.

Nawet te rezerwy okazały się niewystarczające w czasie II wojny światowej. W związku z tym Józef Stalin zdecydował się powołać nowe jednostki powietrzne, w których skład wejść miały wyłącznie kobiety. Zadanie to powierzono Marinie Michajłownie Raskowej, pierwszej kobiecie w Związku Sowieckim, która uzyskała uprawnienia nawigatora, licencję pilota, a do tego była jedną z najbardziej utytułowanych i zasłużonych sowieckich żeńskich lotników, odznaczoną m.in. Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego.

STAJEMY SIĘ ŻOŁNIERZAMI

Do Moskwy, gdzie odbywał się werbunek ochotniczek, przybyły kobiety z lotnictwa cywilnego i aeroklubów, studentki Uniwersytetu Moskiewskiego i innych wyższych uczelni. Aby trafić do jednostki, trzeba było posiadać realne umiejętności, sama chęć nie wystarczyła. Raskowa osobiście nadzorowała proces rekrutacji. Rozmawiała i egzaminowała z wiedzy każdą z kandydatek na wojskowych pilotów i nawigatorów. Następnie wybierała te, które jej zdaniem najlepiej nadawały się do dalszej nauki. Wytypowane przez nią dziewczyny liczyły po dwadzieścia kilka lat.

Po przyjęciu do jednostki lotniczej kandydatki czekał kurs w specjalnościach lotniczo-technicznych. Najpierw jednak otrzymywały umundurowanie wojskowe – oczywiście męskie (z bielizną włącznie!). W za dużych workowatych mundurach kobiety wyglądały nie tylko nieatrakcyjnie, ale i niezbyt profesjoalnie. Co gorsza, buty – o numerach 40–43 – utrudniały ćwiczenia, a nawet poruszanie się. „Po prostu nie wyobrażałam sobie, jak będziemy chodziły w siedmiomilowych butach” – martwiła się Katia Dospanowa. Panie musiały w dodatku pożegnać się z lokami na głowie. Rozkaz był krótki: ostrzyc włosy. Fryzura zaś jasno określona: przód – do połowy ucha, kark – po męsku. Na inne uczesanie musiała się zgodzić Raskowa.

SZKOŁA LATANIA

Właściwe szkolenie rozpoczęło się w październiku 1941 r. w miejscowości Engels nad Wołgą, na północ od Saratowa. Kobiety po-dzielono na grupy: do zespołu pilotów weszły dziewczyny latające w aeroklubach i lotnictwie cywilnym. Do grupy nawigatorek zwerbowano te, które jeszcze przed wybuchem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej uzyskały odpowiednie licencje w lotniczej organizacji paramilitarnej Osoawiachim, a także byłe studentki.  Zaś kobiety z wykształceniem technicznym znalazły się wśród mechaników.

 

Nauka była bardzo intensywna – dziewczyny miały 10 godzin zajęć teoretycznych i 2 godziny musztry dziennie. Dodatkowo nawigatorki poświęcały godzinę na ćwiczenia odbioru i nadawania kluczem telegraficznym. Nic dziwnego, że program był napięty – w okresie pokoju realizowano go w trzy lata, podczas wojny wykładowcy musieli zdążyć w 6 miesięcy. „Nie narzekałyśmy jednak nigdy – przyznała Polina Gelman – wszak znalazłyśmy się tu ochotniczo, nikt nie zmuszał nas do pójścia na front, toteż wszystkie siły oddawałyśmy nauce, pragnąc gorąco jak najszybciej znaleźć się na froncie”.

Szkolenie bacznie obserwowała Raskowa, która wiele czasu poświęcała na kontrolę i egzaminowanie z różnych przedmiotów. Obserwując indywidualne predyspozycje dziewcząt, podejmowała również ostateczne decyzje o ich przydziale do poszczególnych załóg i typowała na stanowiska pilotów i nawigatorów.

Raskowa wiedziała, że musi szybko przy-gotować byłych cywilów do życia frontowego. Często organizowała więc alarmy nocne. W ciągu 2–3 minut dziewczyny musiały się ubrać i zająć miejsce w szyku. Raskowa przechadzała się, przyglądając, czy płaszcze są starannie zapięte, a pasy mocno dociągnięte, czy buty nałożono na właściwe nogi. Przeważnie na tym „alarm” się kończył i dziewczęta powracały do koszar. Jednak gdy Raskowa zauważyła, że niektóre przyszłe lotniczki bagatelizowały apele i nakładały płaszcze wprost na bieliznę, a buty na bose nogi, krzyknęła: „Na lotnisko krokiem marsz”! Był to naturalnie blef, jednak po tym zdarzeniu wszystkie dziewczęta przykładały większą wagę do ćwiczeń.

LATAJĄCE MASZYNY DO SZYCIA

Wreszcie w lutym 1942 r. sformowano kobiecy 588. Pułk Lekkich Bombowców Nocnych złożony z dwóch eskadr. Jego dowództwo powierzono starszej lejtnant Jewdokii Dawidownie Bierszanskiej, która przed wojną latała w liniach pasażerskich i pocztowych. 588. Regiment wyposażono w skromne samoloty Polikarpow Po-2 (U-2), nazywane popularnie kukuruźnikami, a przez Niemców – Russfanier („ruska dykta”) czy też ze względu na specyficzny odgłos silnika – Nähmaschine (maszyna do szycia). Były to dwuosobowe przestarzałe, powolne, mało zwrotne, ciężkie, drewniano-płócienne maszyny, znane lotnikom z nauki w aeroklubach; służyły również do spryskiwania pól. Jednorazowo mogły zabrać maksymalnie 300 kg bomb. Było to niewiele, dlatego dziewczyny musiały wykonywać po kilka lotów z rzędu. Samoloty nie miały dział, za to posiadały prosty celownik bombowy i karabin maszynowy służący do obrony. Były za to niewielkie, dzięki czemu do startu i lądowania nie potrzebowały ogromnego lotniska. Poza tym nieznaczna ilość metalowych części w ich konstrukcji powodowała, że niemieckie radary miały problem z ich wykryciem. Podczas wojny kukuruźniki wykorzystywano również jako samoloty sanitarne i łącznikowe. Choć pułk miał w nazwie słowo „nocny”, szybko okazało się, że większość kursantek nigdy nie wzniosła się w powietrze po zmroku. Aby dojść do wprawy, dziewczęta oprócz treningowych lotów nocnych ćwiczyły także w dzień w częściowo zasłoniętej kabinie, dzięki czemu nie widziały ziemi. Po wyznaczonej trasie poruszały się, biorąc pod uwagę tylko wskazania przyrządów. Nie wszystkim udało się dokończyć szkolenie. W nocy 9 marca 1942 r. dziewczęta wystartowały do jednego z ostatnich lotów ćwiczebnych. W wyniku nagłego pogorszenia się pogody trzy załogi straciły orientację i rozbiły się. Zginęły cztery osoby, dwie cudem wydostały się spod szczątków samolotu. Były to pierwsze straty osobowe. „Te-raz zrozumiałyśmy, że włożyłyśmy mundury lotnicze nie dla maskarady i że życie z nami się nie cacka” – wyznała Aronowa. 23 maja 1942 r.kobiety wyruszyły w kierunku linii frontu.

KOBIETY W ARMII

Poza 558. Pułkiem Nocnych Bombowców w strukturach Armii Czerwonej w czasie drugiej wojny światowej powstały jeszcze dwie jednostki, w których latały kobiety. – 586. kobiecy Pułk Lotnictwa Myśliwskiego został skompletowany i wyszkolony jako pierwszy. Dowódcą mianowano jedną z najbardziej doświadczonych kobiet pilotów Związku Sowieckiego major Tamarę Kazarinową. Wyposażono go najnowocześniejsze w owym  czasie małe zwrotne myśliwce  Jak-1 (maks. prędkość 580 km/godz.). Wojenna droga 586. jednostki rozpoczęła się w kwietniu 1942 r. pod Saratowem. Uczestniczyła również w walkach pod Kurskiem latem 1943 r., w Kijowie, Żytomierzu, Debreczynie, Budapeszcie. Do maja 1945 r. jednostka przeprowadziła 4419 lotów bojowych; uczestnicząc w 125 potyczkach z niemieckim lotnictwem, zdołała m.in. zestrzelić 38 samolotów wroga, w tym  12 myśliwców, 14 bombowców, samolot transportowy i 11 samolotów rozpoznawczych oraz liczne cele na ziemi: 4 czołgi, 30 pojazdów oraz 2 samoloty Ju-52. – 587. Pułk Lotnictwa Bombowego (znany także jako 125. Gwardyjski Pułk Bombowy) działał od stycznia 1943 r. do maja 1945 r. Dowodzony początkowo przez major M. Raskową, którą po śmierci w 1943 r. za-stąpił pułkownik W.W. Markow. Wyposażony w nowo-czesne, szybkie (maks. prędkość 580 km/godz.) i zwrotne bombowce Petlakow Pe-2, 587. Pułk atakował hitlerowskie cele w okolicach Kaukazu, Stalingradu, na Krymie oraz w rejonie Kubania. W sumie wykonał 1134 misje i zrzucił na wroga 980 000 ton bomb. W późniejszym okresie oba te oddziały zostały „rozcieńczone” mężczyznami – głównie technikami.

NIE DAJĄ SPAĆ PO NOCACH

588. Pułk został skierowany do Zagłębia Donieckiego – w ten sposób po raz pierwszy w dziejach na front przybył cały kobiecy pułk lotniczy. W dywizji odnoszono się do pań ironicznie i z rezerwą. Zarówno dowództwo, jak i piloci mężczyźni obawiali się babskich kaprysów, do tego nie bardzo wierzyli w ich umiejętności i wolę walki.

8 czerwca 1942 r. nadszedł rozkaz, aby 588. Pułk wkroczył do akcji i zniszczył lokalną siedzibę niemieckiej dywizji. „Wszystkie byłyśmy bardzo zdenerwowane – wyznała Jewdokia Bierszanskaja, która brała udział w akcji. – Nie tylko my, które leciałyśmy, ale również wszystkie pozostałe dziewczyny. Musiałyśmy wykazać się szczególną precyzją; jeżeli zboczyłybyśmy z trasy, znalazłybyśmy się nad silnie bronionym przez Niemców obszarem”. Manewrując, Bierszanskaja wprowadziła Ponad wyznaczony cel i – mimo obrony przeciwlotniczej – z wysokości 600 metrów zrzuciła bomby. W ślad za nią bombardowała obiekty załoga Simy Amosowej. Wówczas wzmógł się hitlerowski ostrzał artyleryjski. Z opresji szczęśliwie wy-szły dwa samoloty, trzeci został zestrzelony.

Przez kolejne letnie noce 1942 r. lotniczki z 588. Pułku bez przerwy wisiały nad niemieckimi celami i metodycznie – co trzy, cztery, pięć minut – zrzucały bomby.  „Od początku działań bojowych pułk unieszkodliwił sprzęt bojowy i siłę żywą nieprzyjaciela, niszczył urządzenia obronne i umocnienia, składy z amunicją i paliwem, stacje i transporty ko-lejowe, przeprawy na Donie” – odnotowano w sowieckich meldunkach wojennych. Oprócz tych obiektów „nocne wiedźmy” atakowały w późniejszym okresie również łaźnie, baraki, kuchnie polowe, miejsca stanowiące namiastkę azylu na wojnie. Następnego dnia niewyspanym niełatwo było walczyć z okrzykiem „Heil Hitler!” na ustach. Co zresztą przyznał hitlerowski żołnierz: „Bombowce nocne sprawiają [nam] żołnierzom wiele kłopotu. Najgorsze zaś jest to, że nie dają spać po nocach, dręczą fizycznie i moralnie. Pewnego razu zdarzył się taki przypadek. [Niemcy] napali-li w łaźni wiejskiej, żeby się wykąpać przed snem, przeleciała »Russdykta«, zrzuciła bomby i po łaźni pozostała mokra plama”. Żołnierze III Rzeszy byli do tego stopnia zdezorientowani i zdesperowani, że zaczęli wymyślać i rozpowszechniać niewiarygodne, wręcz groteskowe historie o „nocnych wiedźmach”. Mówili że „przyjmują [one] specjalne zastrzyki i tabletki, które dają im znakomity koci wzrok w nocy” – wspominała w wywiadzie, udzielonym historykowi Albertowi Axella, Nadia Popowa – rekordzistka, która wraz z Katią Riabową jednej nocy 18 razy wracała do bazy po ładunki.

Przez pierwsze miesiące Niemcy byli bezsilni. Nie mogli pojąć, jakiego typu samoloty ich atakują. Upłynęło trochę czasu, nim zrozumieli, że hitlerowskie myśliwce są… za szybkie, aby zwalczać powolne dwupłatowce. Maksymalna prędkość, jaką osiągał Po-2, to 152 km/godz. Dla porównania niemiecki Messerschmitt Bf-109 – ok. 350 km/godz., a Focke-Wulf Fw-190 nawet ok. 600 km/godz. Dlatego też piloci, nie mogąc zwolnić na tyle, by namierzyć kukuruźniki, przy strzale chybiali.

 

Z czasem jednak wojska III Rzeszy poznały strategię „nocnych wiedźm”. Coraz częściej więc w dziennikach wojennych pojawiały się zapisy: „Uszkodzenie bojowe, nawigatorka ranna, samolot wymaga remontu”. W odpowiedzi opracowano nową taktykę – załogi z 588. Pułku zaczęły latać parami. Pierwszy samolot podchodził do celu i ściągał na siebie ogień, odwracając uwagę nieprzyjaciela, a w tym czasie druga załoga bombardowała wyznaczony obiekt. Niekiedy pilotki stosowały również podstęp: przed rozpoczęciem ataku sowieckie dwupłatowce osiągały wysokość większą od tej, z jakiej zrzucały bomby. Do celu zaś zbliżały się lotem ślizgowym na niskich obrotach silnika, a więc ciszej, by nie zdradzić za wcześnie swojej obecności. Po zrzuceniu bomb oddalały się powoli i dopiero w bezpiecznej odległości dodawały gazu. Tę metodę wypróbowano pod koniec lata 1942 r. podczas ataku na silnie bronioną przeprawę na rzece Terek pod Mozdokiem. Sprawdziła się znakomicie. 

Na początku 1943 r. – w dowód uznania zasług w walce z Niemcami – 588. Pułk Lekkich Bombowców Nocnych przemianowano na 46. Gwardyjski Pułk Nocnego Lotnictwa  Bombowego.

PŁÓCIENNE SKRZYDŁA ŚMIERCI

Najważniejszą próbą bojową dla „nocnych wiedźm” okazała się operacja nad Półwyspem Tamańskim. Jesienią 1943 r. kilkaset samolotów toczyło tam batalię o panowanie w powietrzu. Na wąskim – nieprzekraczającym 40– –50 km – odcinku frontu w ciągu doby odbywało się około stu podniebnych pojedynków. Wal-ki toczyły się w niesprzyjających warunkach pogodowych. Obszar ten nawiedzały gęste mgły i silne wiatry, których prędkość dochodziła do 100 km/godz. Niemcy do walki z sowiecki-mi lotnikami ściągnęli dodatkowe posiłki, przybyła specjalna eskadra hitlerowskich asów lotniczych. Ponadto zmienili system obrony przeciwlotniczej – połączyli reflektory w grupy: mocniejsze – po dwa, trzy; słabsze – po cztery, pięć. Grupy te rozmieszczono w takiej odległości od siebie, żeby mogły przekazywać sobie uchwycony w promienie samolot.

Niebezpieczeństwo czyhało więc wszędzie, a w ferworze walki mogło zdarzyć się wszystko. Major Maria Smirnowa wraz z nawigatorką Tanią Sumarokową miały za zadanie zbombardować kolumny ciężarówek. „Noc była księżycowa, co wpływało na naszą niekorzyść, ponieważ samolot był wyraźnie widoczny dla Niemców” – wspominała pilotka. Ledwo udało się załodze zrzucić połowę bomb, rozpoczął się intensywny hitlerowski ostrzał, który uszkodził Po-2. „Nasza wysokość spadła z 600 do 200 m, przez co w każdej chwili mogłyśmy zostać zestrzelone. Pozostałe bomby przyczepione do lewego skrzydła znosiły samolot. Nawigatorka zraniona w czoło zalała się krwią i straciła przytomność. Zostałam zdana na siebie. (…). Z wszystkich sił starałam się zapanować nad maszyną. Gdy samolot osiągnął wysokość 6–8 m, straciłam nad nim kontrolę i wraz z nim spadłyśmy na ziemię. Uderzyłam głową w panel sterowania i zemdlałam”. Rozbity kukuruźnik znalazł personel naziemny pułku, dziewczyny przeżyły. Mniej szczęścia miało kilka innych załóg. W wyniku poniesionych strat oddział potrzebował uzupełnień. Nawigatorów poszukiwano wewnątrz pułku – szkolono w tym celu techników. Rekrutowano również instruktorki z aeroklubów na stanowiska pilotów.

9 października 1943 r. dotarła do „nocnych wiedźm” wiadomość, że Półwysep Tamański został oczyszczony z wojsk hitlerowskich. W ramach uhonorowania odwagi wykazanej w tych starciach do nazwy pułku dodano słowo „Tamański”.

Załogi walczyły następnie nad Półwyspem Krymskim, a później Białorusią, gdzie wykonały 1735 lotów. Najwięcej trudności kobiety doświadczały wówczas nie w powietrzu, lecz na ziemi. W zniszczonym kraju nie było mowy o wygodach i choćby względnych warunkach bytowych. Spały więc i odpoczywały pod płatami samolotów.

W sierpniu 1944 r. pułk wkroczył do Polski, a w trzeciej dekadzie stycznia 1945 r. dotarł do granic Prus Wschodnich. Od marca do maja bombardował hitlerowców głównie w rejonie Gdańska, Szczecina i Świnoujścia. Wówczas „wiedźmy” latały również za dnia, zaopatrując w amunicję wojska naziemne. Nękające niemieckich żołnierzy loty nocne oczywiście nie ustały. Podczas jednego z nich chwile grozy przeżyła pilotka Aronowa. „Robię zakręt w kurs powrotny. Silnik grzmi, gwiżdże, syczy… W ciągu tych długich minut lotu na trajkocącym, niczym rozklekotany wóz drabiniasty, silniku na naszych głowach zapewne pojawiło się sporo siwych włosów” – napisała Aronowa. Załodze udało się wylądować. Kobiety nie przypuszczały, że był to ich ostatni lot.

Gdy wieść o zakończeniu drugiej wojny światowej dotarła do 588. (46.) Pułku, dziewczyny poczuły radość i ulgę. „Wybuchnęłam płaczem. Wszyscy tego dnia płakali” – wspomina nawigatorka Polina Gelman.

Oddział został rozwiązany, one zaś po-wróciły do domów. W ciągu 3 lat zniszczyły lub uszkodziły m.in. ok. 17 wielkich przepraw, 9 transportów kolejowych, 26 składów z amunicją i paliwem, 176 samochodów, 86 stanowisk ogniowych. W tym czasie w 588. (46.) Pułku służyło łącznie ponad 200 dziewczyn, 30 z nich zginęło. „Wiedźmy” otrzymały 23 Złote Gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego. Nic dziwnego skoro – jak twierdził niemiecki as myśliwski Johannes Steinhoff – były to „kobiety, które nie bały się niczego”.