iMózgi w e-szkole

Naukowcy dowiedli, że mózg zmienia się pod wpływem internetu. Dlatego młodzież, która dorasta w symbiozie z wirtualnym światem, myśli i postępuje inaczej niż poprzednie pokolenie. Do tej nowej generacji trzeba teraz dopasować szkoły, bo w obecnym wydaniu nie mają sensu

Na trawniku przed szkołą podstawową w brytyjskim Kingsland stoi samolot. Co prawda stary, ale prawdziwy. Dyrektor David Lawrence kupił go za 20 tys. funtów i przerobił na salę do geografii. Ma nadzieję, że „dzieciom na lekcjach będzie towarzyszył dreszczyk emocji, a wnętrze pobudzi ciekawość świata”. Do Kingsland samolot trafił dzięki rządowemu programowi Creative Partnerships, który pomaga zmieniać szkoły w miejsca kreatywne. Dzieci zadecydowały o aranżacji wnętrza i wyposażeniu go w studio nagrań, automat do lodów, ekran plazmowy i stoliki z laptopami. Wbrew pozorom nie jest to ekscentryczna zachcianka bogatej młodzieży. Już tysiąc szkół w tym kraju otrzymało akredytację ICT Mark, przyznawaną szkołom najlepiej wykorzystującym nowoczesne technologie w edukacji. Okazuje się bowiem, że wpływają one pozytywnie na zaangażowanie nauczycieli i wyniki uczniów, których przygotowuje się do życia w zdigitalizowanym świecie.

Niestety, niewiele szkół nadąża za cywilizacyjnymi przemianami. Głównym powodem jest różnica pokoleniowa. 42 proc. nauczycieli i 72 proc. dyrektorów szkół w Niemczech ukończyło 50 lat. W Polsce największa grupa (39 proc.) nauczycieli mieści się w przedziale 39–47 lat. To pokolenie Marc Prensky, naukowiec zajmujący się wpływem nowoczesnych technologii na umysły ludzi, nazwał cyfrowymi imigrantami.

Ludzie ci dorastali w czasach, kiedy najważniejsze były społeczne interakcje, dlatego lepiej odczytują emocje, są bardziej metodyczni, obowiązkowi i dokładni. Gdy pod koniec XX w. wybuchła rewolucja technologiczna, ich mózgi były już w pełni ukształtowane. Młodsze pokolenie, które teraz uczy się w szkołach, dorastało już wśród nowoczesnych technologii – komputerów, odtwarzaczy mp3, telefonów komórkowych, internetu, telewizji satelitarnej. To ważna część ich życia. Generację tę (od rocznika 1980 w górę) Prensky określił mianem cyfrowych tubylców. Odruchowo zaglądają do Google, zamiast do biblioteki, a znajomych poznają w internecie. Do 18. roku życia spędzają średnio 10 tys. godz. na grze w gry komputerowe, 20 tys. godz. na oglądaniu telewizji i mniej niż 5 tys. na czytaniu książek – wyliczył Prensky i uznał, że skoro „cyfrowi tubylcy” wyrośli w symbiozie z technologiami, ich mózgi musiały kształtować się pod wpływem innych bodźców, powinny zatem przetwarzać informacje w inny sposób.

INTERNET ZMIENIA MÓZG

Jego przypuszczenia potwierdził eksperyment, jaki przeprowadzili prof. Gary Small i dr Gigi Vorgan z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA). Wykonali rezonans magnetyczny mózgu w dwóch grupach. W jednej znalazły się osoby biegle obsługujące komputer, w drugiej – nowicjusze. Podczas czytania książki u wszystkich badanych aktywne były te same obwody nerwowe, ale gdy rezonans powtórzono podczas korzystania z internetu, okazało się, że różnice w pracy mózgów są znaczące. Komputerowcy używali specyficznej sieci neuronów w korze lewego płata czołowego, podczas gdy u laików ten rejon był zupełnie nieaktywny.

Następnie nowicjuszom polecono przez pięć dni używać internetu i powtórzono rezonans. Różnic w grupach nie było! Eksperyment wykazał, że pod wpływem internetu na stałe „przemeblowują się” obwody nerwowe w rejonie odpowiedzialnym za łączenie informacji i podejmowanie decyzji. Gary Small, który pod wpływem badań napisał książkę „iBrain: Surviving the Technological Alteration of the Modern Mind”, porównuje tę rewolucję do okresu, gdy nasi przodkowie zaczęli używać narzędzi i przestali być oburęczni. Jedna półkula mózgu wyspecjalizowała się wówczas w precyzyjnym wykonywaniu czynności, druga – w rozumieniu mowy. Teraz jesteśmy świadkami kolejnego ewolucyjnego przełomu, jaki dokonuje się pod wpływem technologii. Ich wpływ na życie jest znaczący: szybciej podejmujemy decyzje i oceniamy informacje, wykonujemy kilka czynności jednocześnie, dostrzegamy więcej szczegółów i mamy doskonałą koordynację oko–ręka.

Ale coś za coś. Niektórzy ostrzegają, że szybka i powierzchowna lektura, która zdominowała internet, może pozbawić młodzież umiejętności czytania ze zrozumieniem skomplikowanego tekstu. Naturalny sposób funkcjonowania w sieci to nieustanne poszukiwanie nowych informacji, co może powodować stres i uzależnienie, problemy ze skupieniem uwagi i kłopoty w „normalnych” kontaktach z innymi. Ponad 90 proc. dzieci w Polsce wykorzystuje internet do nauki i odrabiania lekcji – wynika z badań Wyższej Szkoły Pedagogiki Resocjalizacyjnej. Prawie co piąty ankietowany korzysta z internetowych streszczeń lektur. Ponad połowa przyznaje, że ściągała z sieci materiały i prezentowała je jako własne. Uczniowie nagminnie proszą na forach o pomoc w odrobieniu lekcji i nie weryfikują otrzymanych podpowiedzi. A w szkole… tylko 13 proc. uczniów miało zajęcia o zagrożeniach związanych z internetem.

Dzieci są dziś przyzwyczajone do dużej ilości bodźców, tradycyjne lekcje są więc dla nich zbyt monotonne, zwłaszcza gdy prowadzą je posługujący się przestarzałym językiem nauczyciele, niedostrzegający możliwości, jakie nauce stwarza technologia. Chcą uczyć tak, jak byli uczeni. Nie potrafią sobie nawet wyobrazić innej formuły. A przecież rewolucja technologiczna zmieniła świat i ludzi. Tradycyjna szkoła z zamkniętą klasą, nauczycielem w centrum, programem składającym się z niepowiązanych segmentów, izolacją uczniów i wkuwaniem faktów została stworzona w XIX w. na potrzeby społeczeństwa industrialnego. Żyjemy już w innej erze, do której taki model nie pasuje.

SZKOŁA SKROJONA NA MIARĘ

 

Dzisiejsze przedszkolaki pójdą na emeryturę za 60 lat. Nie wiemy, jak będzie wtedy wyglądał świat, a przecież szkoły mają przygotować dzieci do życia w tym przyszłym świecie. Zapewne będą musiały borykać się z innymi problemami i to w skali globalnej. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć im, jak je rozwiązywać, ale możemy im pokazać, jak właściwie korzystać z narzędzi. Nauczyć komunikacji, skuteczności, kreatywności. Takie podejście do edukacji burzy jej fundamenty i każe stawiać je na nowo.

E jak elektronika i edukacja

Ogólnopolska Fundacja Edukacji Komputerowej od trzech lat wdraża program e-szkoła Wielkopolska, którym objęto 75 szkół, tysiąc nauczycieli i 4,5 tys. uczniów. Wprowadza do szkół media elektroniczne i platformy edukacyjne do komunikacji między nauczycielami, uczniami i rodzicami. Nauczycielom pozwolą na „odchudzenie” lekcji z treści, które można umieścić na platformie, a uczniom umożliwią lepsze korzystanie ze szkolnych zasobów. Dzięki temu nauczyciel będzie mógł więcej czasu poświęcić na bezpośrednią pracę z uczniami, rozwijanie ich postaw twórczych, umiejętności formułowania, prezentowania i obrony własnego stanowiska. Zajęcia staną się ciekawsze i bardziej aktywizujące. Szkoły, w których wprowadzono platformy, mają służyć innym szkołom jako lokalne centra wiedzy i kształcenia. Będą inspirować do wdrażania nowoczesnych technologii i zachęcać do budowy lokalnych społeczności. Środki na realizację projektu pochodzą z funduszu unijnego.

„Szkoła XXI w. powinna uczyć umiejętności na miarę potrzeb XXI w., a nie tylko przygotowywać do objęcia konkretnej roli społecznej czy sprecyzowanego zawodu” – apeluje prof. Scott McLeod z Iowa State University. Podstawą nowoczesnego nauczania powinien być interdyscyplinarny program, bazujący na pracy nad projektami, uczący zespołowego działania, kryzysowego myślenia, słownej i pisemnej komunikacji, posługiwania się nowoczesnymi narzędziami i dbania o rozwój osobisty.

Aby tego dokonać, trzeba przedefiniować podstawowe pojęcia. Szkoła nie może dłużej oznaczać budynku mieszczącego klasy, lecz społeczność nauczycieli i uczniów bez ściśle określonych, zwłaszcza fizycznych granic. Nauczyciel nie może być dłużej „dysponentem” i przekaźnikiem informacji, powinien stymulować uczniów do samodzielnego zdobywania informacji. Zadaniem nowego modelu edukacji jest takie ukształtowanie młodego człowieka, by obudzić w nim chęć poznawania świata, by traktował wiedzę jako narzędzie do rozwiązywania realnych problemów, by w swoim rozwoju nie poprzestawał na godzinach spędzonych w szkole.

SZKOŁA ROBI SIĘ CYBER

Uczniowie widzą świat przez pryzmat elektronicznych urządzeń: telefonów komórkowych, konsol do gier, laptopów. Badania Henry J. Kaiser Family Foundation wykazały, że młodzi ludzie (8–18 lat) pozostają na łączach lub w inny sposób korzystają z elektronicznych mediów średnio sześć godzin dziennie. Niejednokrotnie operują nimi symultanicznie, słuchając muzyki, surfując po internecie, rozmawiając przez komunikator i grając w grę. Istnieją już strony dla przedszkolaków, które poprzez gry i zabawy przygotowują do szkolnych zadań – uczą kolorów, cyfr, liter, poprawnej wymowy (www.PBSkids.org, www.Nick. com). Maluchy bez trudu nawigują po poszczególnych stronach tych portali. Zadaniem szkoły jest jednak, by dzieci, które tak sprawnie obsługują skomplikowane urządzenia i programy, nauczyły się wykorzystywać je nie tylko do rozrywki, lecz także do rozwiązywania problemów społecznych. By nauczyły się za ich pomocą zbierać informacje, dokonywać analiz, syntez, ocen i tworzyć nową wiedzę.

Takie pomysły torpeduje się, tłumacząc, że nowoczesne technologie są zbyt kosztowne. Poszukujący oszczędności urzędnicy z Kalifornii uznali natomiast, że zbyt kosztowne jest… drukowanie podręczników. „Kalifornia jest domem gigantów oprogramowania, pionierów badań biotechnologicznych, czołowych światowych uniwersytetów. A nasi studenci ciągle uczą się z materiałów wydawanych drukiem jak za Gutenberga” – powiedział Arnold Schwarzenegger w wywiadzie dla dziennika „San Jose Mercury News”. Zirytowany gubernator polecił ocenić zasoby edukacyjne w sieci i przygotować cyfrowe podręczniki do matematyki i fizyki. „Jeśli przygotujemy więcej podręczników, szkoły i uczniowie zaoszczędzą setki milionów dolarów rocznie, co pozwoli na zatrudnienie więcej nauczycieli i zredukowanie liczby uczniów w klasie”.

W Polsce – odwrotnie – oszczędności szuka się, zwalniając nauczycieli i łącząc klasy. 35 osób w jednej sali to dziś norma. W zatłoczonych klasach trudno o dyscyplinę i warunki sprzyjające nauce. Nic dziwnego, że mamy do czynienia z plagą wagarów. „Coraz częściej lekcje opuszczają uczniowie zdolni i ambitni, a nie ci, którzy sobie nie radzą z nauką. Ambitna młodzież wybiera siedzenie w domu i samodzielnie przygotowuje się do sprawdzianów, bo ma tam lepsze warunki nauki niż w szkole” – przyznaje Dariusz Chętkowski, nauczyciel języka polskiego i etyki w XXI LO oraz wykładowca Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi. „Wielu nauczycieli rozumie, że dla uczniów korzystniej jest uczyć się w domu i przychodzić tylko na sprawdziany, ale przecież nie można tego ogłosić ex cathedra. Gdy w przeładowanej klasie kilkunastu uczniów nie ma na lekcji, nauczyciele zyskują warunki, dzięki którym mogą nauczyć słabsze, mniej samodzielne dzieci. Nic dziwnego, że wiele stowarzyszeń propaguje nauczanie domowe jako alternatywną formę kształcenia” – dodaje Chętkowski.

W DOMU NAJLEPIEJ

 

O jej zaletach przekonali się Talita i Kenneth Paolini z Montany, którzy nie posłali do szkoły syna Christophera, aby nie ograniczać jego kreatywności. „To pozwoliło mi uczyć się własnym rytmem i zgłębiać kwestie, które interesowały mnie najbardziej” – przyznaje młody Paolini. Zanim skończył 15 lat, skończył szkołę średnią (dzięki kursom korespondencyjnym), przeczytał cztery tysiące książek i napisał „Eragona” – 700-stronicowe fantasy. Przez 24 tygodnie książka okupowała listy bestsellerów (lepiej sprzedawała się tylko piąta część „Harry’ego Pottera”), kupiono miliony egzemplarzy.

Paoliniego okrzyknięto „objawieniem”, a jego sukces rozpętał dyskusję wokół nauczania domowego. Przypomniano, że rodzice uczyli w domu Piotra Curie, Charliego Chaplina i Agathę Christie. Mark Twain opuścił szkołę w wieku 12 lat, a gdy został sławnym pisarzem, wyznał: „Nigdy nie dopuściłem do tego, by szkoła przeszkadzała mi w kształceniu się”. Właśnie to zdanie przyjęło za motto Stowarzyszenie Edukacji Domowej, które założył dr Marek Budajczak, pionier polskiego homeschoolingu. Wraz z żoną uczył w domu dwoje dzieci, które zdały amerykańską maturę. Chętnie przytacza wyniki badań Lawrence’a Rudera z 1998 r. przeprowadzone na 20 tys. amerykańskich dzieci. Badania te wykazały, że we wszystkich dziedzinach i na każdym poziomie „domowi uczniowie” osiągali lepsze rezultaty niż ich koledzy ze szkół publicznych i prywatnych. Co czwarty uczący się w domu, gdy decydował się na pójście do szkoły, trafiał co najmniej o klasę wyżej niż jego rówieśnicy. W USA, według różnych szacunków, z nauczania domowego korzysta od 850 tys. do 2,5 miliona uczniów. W Polsce wiadomo o 30 osobach. Ich rodzice podkreślają, że w domu dzieci zdobywają wiedzę mimochodem i bez stresu, nauka nie jest podzielona na sztywne bloki, a program łatwiej dopasować do możliwości i zainteresowań dziecka.

Polską szkołę czeka w tym roku szczególna próba. Jej wartość będzie oceniać po raz pierwszy dość liczna grupa sześciolatków. Wprawdzie nie cały rocznik trafia do pierwszej klasy (wg „Gazety Wyborczej” 3 proc.), ale to i tak wyzwanie dla edukacji. W ławkach zasiądą więc zarówno sześcio- jak i siedmiolatki. Na tym etapie rozwoju różnica między rocznikowo różnymi dziećmi jest widoczna. Psychologowie potwierdzają, że sześcioletnie dziecko nie jest psychicznie gotowe na pójście do szkoły podstawowej. Zaś tak szybki rozwój intelektualny może nieść za sobą poważne konsekwencje.

Większość rodziców uznała, że szkoła nie jest jeszcze przygotowana do uczenia tak małych dzieci. Rząd nie spieszył się z przyznaniem pieniędzy dla placówek, aby mogły przygotować się do przyjęcia sześciolatków, ponieważ stosowną ustawę wydał po zakończeniu naboru do szkół podstawowych. 30 czerwca w Sejmie przyjęto program „Radosna szkoła”, umożliwiający sfinansowanie zakupu pomocy dydaktycznych i urządzenie sal, w których dzieci mogłyby łączyć naukę z zabawą. Niestety, powstał zbyt późno, aby mieć wpływ na decyzje rodziców. Obowiązek nauki dla wszystkich sześciolatków przypada na rok 2012, więc do tego czasu szkoły powinny zrobić coś więcej niż tylko obniżyć pisuary (jak ogłaszał dyrektor jednej z podstawówek). Twórcy akcji „Ratuj maluchy” zwrócili uwagę na konieczność przygotowania nauczycieli do pracy z młodszymi dziećmi. Tymczasem MEN tłumaczy, że o tym, czy należy przeszkolić kadrę, decyduje dyrektor placówki. Oznacza to jedno: rząd nie zaplanował dofinansowania szkoleń i ciężar opłat za dokształcanie spada w znacznej części na nauczycieli. Innymi słowy – szkoły nie są przygotowane do przyjęcia sześciolatków ani od strony materialnej, ani od pedagogicznej. „Przed 1999 r. w Polsce funkcjonowała ośmioletnia szkoła podstawowa, czteroletnie liceum (pięcioletnie technikum) i pięcioletnie studia. Reforma Handkego wprowadziła system 6+3+3+3+2, czyli sześcioletnia szkoła podstawowa, trzyletnie gimnazjum, trzyletnie liceum (czteroletnie technikum), trzyletnie studia licencjackie i dwuletnie magisterskie. W ślad za tak poważnymi zmianami powinny iść przekształcenia podstaw programowych, jednak były one tylko kosmetyczne. Nic dziwnego, że narasta krytyka szkół, które nie zaspokajają ani aspiracji młodzieży (uczą przestarzałej wiedzy), ani nie gwarantują solidnego przygotowania do nauki w placówce wyższego rzędu. Mankamentem polskiej edukacji stało się też ciągłe uzupełnianie braków.

Przed reformą uczeń zmieniał szkołę raz, przechodząc do liceum, dziś robi to dwa razy. Uczniowie dwukrotnie poświęcają więc pierwszy rok (w gimnazjum i liceum) na wyrównywanie poziomów. Innym problemem jest kwestia zapewnienia uczniom ruchu w szkole (na lekcje wf. z powodu zwolnienia lekarskiego nie uczęszcza ok. 12 proc. dzieci; rzeczywista absencja jest o wiele wyższa, szczególnie w liceach). Dyrektorzy szkół zobowiązują wszystkich nauczycieli do urozmaicania zajęć krótkimi przerwami na ćwiczenia fizyczne. Dziś nikogo nie dziwi lekcja matematyki czy języka polskiego, na której uczniowie ćwiczą ukłon damy albo ruchy głowy żółwia, wstają, przeciągają się, zmieniają pozycję. Niektórzy nauczyciele rozważają wprowadzenie alternatywnych siedzisk, które zapewniałyby uczniom możliwość ruchu. W IX LO w Łodzi w jednej z sal z sufitu zwiesza się siedzisko, na którym każdy może się w czasie lekcji pobujać.

Dariusz Chętkowski
Wykładowca, pisarz i publicysta. Autor książek „Z budy. Czy spuścić ucznia z łańcucha?”, „L.d.d.w. Osierocona generacja” oraz „Ostatni weekend”.

Innym sposobem ucieczki od szkoły zarządzanej przez państwo jest posłanie dziecka do placówki niepublicznej. Co prawda nauka w szkole prywatnej czy społecznej jest płatna, ale bardziej skuteczna i przyjazna. Klasy są mniejsze (zazwyczaj 15-osobowe), dzieci pochodzą z tzw. lepszych środowisk.

Nauczyciele są staranniej dobierani i lepiej opłacani (więc mniej sfrustrowani), mają większe możliwości, by realizować z uczniami nowoczesne projekty. Tymczasem większość szkół państwowych to zwykłe urzędy, funkcjonujące na podstawie ustaw i rozporządzeń, gdzie nauczyciele są rozliczani z kwitów. Szkoły toną w papierach. „Niestety, produkowanie »papierów« jest warunkiem awansu w szkole. Zabiegi o wszystkie jego stopnie trwają 10 lat, a nieraz i 20. Nauczyciele muszą zdecydować, czy chcą się zajmować własnym rozwojem, czy rozwojem wychowanków. Jeśli troszczą się o awans, to nie otaczają opieką uczniów; jeśli pamiętają o uczniach, to zapominają o wypełnianiu papierów” – mówi Dariusz Chętkowski.

Według raportu Centrum Badań i Innowacji Edukacyjnych, działającego przy Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, jednym ze scenariuszy rozwoju szkolnictwa jest całkowity rozpad szkoły w tradycyjnym jej rozumieniu. Inny scenariusz przewiduje intensywny rozwój edukacji elektronicznej. Tak czy siak rewolucji nie unikniemy, bo nie da się powstrzymać rozwoju. Trzeba w nim uczestniczyć.

CO W POLSKIEJ SZKOLE CZEKA SZEŚCIOLATKI?

 

Nowa podstawa programowa określa, że dziecko, które idzie do szkoły w wieku 6 lat, pod koniec pierwszej klasy ma pisać wszystkie litery alfabetu, a nawet krótkie zdania z pamięci. Czy te umiejętności mieszczą się w jego fizjologicznych możliwościach?

Sześciolatek ma prawo nie słyszeć wszystkich dźwięków mowy polskiej, a zapis litery musi być odpowiednikiem słyszanej głoski. Jeżeli dzieci nie słyszą, to nie powinny zapisywać. Podstawa programowa łamie zatem zasady dydaktyki, która zobowiązuje nauczyciela do uczenia zgodnego z fizjologią. Bo jak niby nauczyć sześciolatka pisania głoski „dź”, skoro dziecko jej jeszcze nie słyszy?

Jakie jeszcze trudności czekają sześciolatka?

Układ kostny i mięśniowy w obrębie motoryki małej (dłonie, ruchy precyzyjne) jest w szóstym roku życia niedojrzały do systematycznej pracy, na przykład trzymania długopisu i pisania. Dlatego przyszłych nauczycieli od 20 lat zapoznaje się z psychofizycznym rozwojem dziecka, wedle którego systematyczną naukę pisania (wyrazów i zdań) powinno się rozpoczynać między 7. a 8. rokiem życia. Tak jest we wszystkich krajach europejskich. Dojrzałość soczewki oka do systematycznego wodzenia po linii, czyli ćwiczeń w czytaniu, to ósmy rok życia. Duńskie programy zakładają naukę pisania i czytania właśnie dla ośmiolatków, niemieckie sześciolatki pod koniec pierwszej klasy muszą znać tylko cyfry, a alfabet poznają w kolejnej klasie. Oczywiście zdarzają się samodzielne próby u młodszych dzieci, nawet w przedszkolu, ale wynikają z indywidualnej potrzeby i są elementem zabawy.

W poszukiwaniu szkoły jutra

Szkoła to dziś najbardziej oddalone miejsce od rzeczywistego świata – bez dostępu na zajęciach do tematycznych portali internetowych, specjalistycznych kanałów telewizyjnych, blogów eksperckich, telefonów komórkowych, GPS i wszystkiego, z czego korzystają współczesne organizacje. Potencjału technologii informacyjno- komunikacyjnych nie wykorzystuje się w codziennej dydaktyce, podobnie jak osiągnięć dotyczących pracy mózgu. Uczeń, który ma przy sobie minikomputer w postaci telefonu i nie może z niego korzystać podczas zajęć, nie widzi sensu uczęszczania do szkoły. Tym bardziej że realizowany w niej model edukacji korzeniami sięgając XIX w., w naturalny sposób odpowiada przemysłowej rzeczywistości.

Rodzice i dzieci wychodzili z domu razem – jedni szli do fabryki, a drudzy do szkoły, która przypominała fabrykę. Wszyscy wracali o tej samej porze do domu. Świat był zorganizowany inaczej. Dziś uczniowie nadal chodzą do „fabryk wiedzy”, ale ich rodzicom czasu pracy nie wyznacza już fabryczny zegar. Zmienił się też świat na zewnątrz szkoły, której wyrosła konkurencja w postaci telewizji satelitarnej i internetu. Słynny futurolog Alvin Toffler porównuje obecny system edukacji właśnie do marnej fabryki, pompującej przestarzałe informacje za pomocą przestarzałych metod. Nadal kształtujemy dzieci jak surowce do produkcji. Poddajemy je rutynowej masowej obróbce, bez uwzględnienia indywidualnych potrzeb. Zlecamy im powtarzalne zadania, by przysposobić je do powtarzalnej pracy. Taka edukacja nie pasuje do świata, który dzieci zastaną po opuszczeniu szkoły. W szkole epoki postindustrialnej powinno być miejsce na nowoczesne technologie, na rozwój społecznych kompetencji, na kształcenie i wychowanie otwartych na zmiany, przedsiębiorczych obywateli, świadomych własnej wartości.

Priorytetem powinno być stworzenie nowoczesnej dydaktyki i wirtualnego kampusu, w którym będzie można realizować w zespołach interesujące projekty. Często jestem pytany, dlaczego mamy zmieniać edukację, skoro nasi uczniowie wygrywają olimpiady, przewyższają wiedzą rówieśników w amerykańskich szkołach, a my, wykształceni w „tamtej szkole”, wyrośliśmy na porządnych ludzi? Skoro tak, to dlaczego osiągamy tak słabe wyniki w badaniach PISA? Dlaczego w polskiej szkole jest przemoc, a dla uczniów źródłem wiarygodnej informacji jest częściej internet niż nauczyciel? To efekt różnicy między światem szkoły a światem uczniów, którzy należą do zupełnie innego, nowego pokolenia. W sposób naturalny posługują się nowoczesnymi technologiami, łatwo poruszają się w wirtualnych światach, intuicyjnie korzystają z programów komputerowych.

Witold Kołodziejczyk
Wieloletni nauczyciel i dyrektor szkoły, redaktor naczelny miesięcznika „Edukacja i Dialog”, autor bloga: edukacjaprzyszlosci. blogspot.com

 

A co z nauczaniem zintegrowanym, w którym nie ma podziału na poszczególne przedmioty?

Wszystkie systemy edukacyjne na świecie, respektując prawo dziecka do naturalnego rozwoju, opierają edukację na prawidłowościach psychofizycznych. A te orzekają, że dziecko uczy się kinestetycznie (myśli, odwołując się do uczuć) do 8.–9. roku życia, a czasami dłużej. Stąd edukacja do 10. roku życia powinna mieć charakter zintegrowany – to wynika ze specyfiki rozwoju procesów poznawczych. Dzięki reformie pani Hall będziemy pierwszym i jedynym krajem na świecie, który ośmioletnie dzieci wrzuca w przedmiotowy styl uczenia się – to jest katastrofa i niszczenie dorobku naukowego prof. Ryszarda Więckowskiego, twórcy pedagogiki wczesnoszkolnej. Likwiduje się najlepszy w systemie program edukacyjny sześciolatków (zerówek), zastępując go tworem budzącym wiele zastrzeżeń wśród psychologów i pedagogów, czyli nową podstawą dla przedszkola i klas I–III. A przecież badania rozwoju dzieci sześcioletnich uczących się w zerówkach wykonane przez Akademię Świętokrzyską dowodzą, że osiągały one bardzo dobre wyniki. Dlaczego więc likwiduje się to, co dobre?

Zatem propozycja podstawy programowej dla dzieci w klasach I–III jest pozanaukowa, a nauczyciele będą zmuszeni do jej realizacji?

Tak. Zgodnie z zapisami podstawy, wszystkie dzieci sześcioletnie po ukończeniu pierwszej klasy MUSZĄ osiągnąć wyznaczone cele. A przecież, jak mówił prof. Ryszard Więckowski (którego słowa są podstawą do budowy metodycznych systemów uczenia dzieci w klasach I–III), edukacja nastawiona na program, a nie na rozwój dziecka przyczynia się do powstawania trudności w uczeniu się. Nie uwzględnia właściwości rozwojowych. Trudność w uczeniu się to brak pola doświadczeń, na którym opiera się wiedza. Profesor mawiał też, że nadrzędną wartością edukacji jest rozwój. Edukacja i rozwój nie mogą być sprzeczne ze sobą. A ta reforma właśnie taką sprzeczność nam zafundowała. Stara podstawa programowa zapewniała dzieciom w klasach I–III spokojny rozwój, zgodny z fizjologią i indywidualnym „kanałem”. Dopiero na końcu trzeciej klasy nauczyciel wymagał konkretnych efektów, a droga do ich osiągnięcia przez dziecko była spokojna, odpowiednio długa i nieforsująca. Trzyletni czas adaptacji po przedszkolu przygotowywał je do szkolnej rzeczywistości i roli ucznia.

Co jeszcze zarzuca pani tej reformie?

Pierwszy raz w historii naszego systemu oświaty dziecko w pierwszej klasie musi kupić cały pakiet edukacyjny – bo obliguje go do tego podstawa programowa. W kryzysie zatem wyciągnie się od rodziców dzieci ciężkie miliony. Jest to tym bardziej niemoralne, iż stare podręczniki (dla klas I–III) też realizują nową podstawę programową, jedynie są jej rozszerzeniem, można było zatem wykorzystać stare podręczniki z pominięciem niektórych treści, a nie w pośpiechu przygotowywać nowe.

Z pośpiechu zwykle rodzą się błędy. Może pani podać jakiś przykład?

Ćwiczenia do muzyki dla sześciolatka, w których maluch ma uczyć się notacji muzycznej i poznać dźwięki o nazwach sol, mi, re, do itd. Tymczasem w klasach I–III stosujemy literowy zapis nut (e g h d f), ponieważ jest to równoległe z nauką zapisu samych liter. Zatem po co dzieciom sześcioletnim solmizacja? Grunt, że wciśnie się rodzicom następny zeszycik.