Jak kraść, to z fantazją

Kiedy coś robisz, rób to dobrze! – głosi maksyma. Stosują się do niej przedstawiciele wszelkich profesji, także rabusie. Niektórzy z nich wykazują się przy tym diabelską pomysłowością

Kwadrans po 5, w środę 23 września 2009 roku, na dachu sztokholmskiego biurowca firmy ochroniarskiej G4S wylądował lekki helikopter Bell 206. Wybiegło z niego trzech (według niektórych relacji czterech) napastników. Rozbili szybę w oknie klatki schodowej i tamtędy dostali się do środka. Wnieśli ze sobą ładunki wybuchowe, które wkrótce odpalili, rozrywając wejście do skarbca. Potem wrócili na dach, dźwigając worki pełne banknotów. Załadowali łup do śmigłowca i odlecieli. Cała akcja trwała 20 minut. Skok był perfekcyjnie przygotowany.

G4S zajmuje się uzupełnianiem zawartości ulicznych bankomatów, a 25. dnia każdego miesiąca Szwedzi dostają pensje, więc dwa dni wcześniej w firmowych sejfach nie brakowało gotówki. Na drogach dojazdowych do budynku napastnicy rozsypali kolce przebijające opony, a przed lądowiskiem policyjnych helikopterów podłożyli pakunki z napisem „bomba”. Tym samym sparaliżowali pościg. Śmigłowiec złodziei trzy godziny później odnalazł się 30 km na północ od Sztokholmu. Pusty – po napastnikach i setkach milionów koron (dokładnej wysokości łupu nie ujawniono) nie było śladu.

Napastnicy przeprowadzili dokładny wywiad, opracowali szczegółowy plan. Bez kompleksów zadarli z wielką, działającą na całym świecie, notowaną na londyńskiej giełdzie firmą i zadrwili ze szwedzkiej policji. Podobne historie oglądamy z reguły w filmach sensacyjnych, w normalnym życiu złodzieje zadowalają się znacznie mniej wyrafinowanymi metodami.

NAPADY STULECIA

W porównaniu z akcją w Sztokholmie, uchodzący za napad stulecia skok na brytyjski wagon pocztowy w 1963 r. wyglądał na robotę małolatów. Choć skradziono wówczas rekordową sumę 2,6 mln funtów (ponad 30 mln, licząc w funtach dzisiejszych), a w napadzie brało udział 13 osób, to nakłady sił i środków na opanowanie pociągu były wręcz symboliczne. Przestępcy zatrzymali go, naciągając worek na semafor wyświetlający sygnał zezwalający na dalszą jazdę, jednocześnie podłączając baterię do sygnału czerwonego. Przecięli kable, uniemożliwiając maszyniście łączność telefoniczną, i było po sprawie. Nie mieli ze sobą nawet pistoletu. Mieli za to trzy samochody z fałszywymi numerami rejestracyjnymi i wynajęte gospodarstwo 40 km od miejsca napadu.

Sprawcy zostali niebawem złapani, ale efektowna ucieczka z więzienia jednego z przestępców, Ronniego Biggsa, wykazała bezradność brytyjskich organów ścigania (Biggs uciekł najpierw do Australii, a potem do Brazylii, do Anglii wrócił dobrowolnie dopiero w 2001 r.).

Fantazją i wytrwałością wykazali się przestępcy, którzy w sierpniu 2005 r. obrabowali brazylijski Banco Central w Fortaleza. Działali według starego pomysłu, sprawdzonego w dziesiątkach komedii – po prostu się podkopali. Jeszcze w marcu wynajęli dom stojący nieopodal banku i otworzyli w nim fikcyjną firmę ogrodniczą. Wszystko po to, by wyjeżdżające codziennie z posesji ciężarówki z ziemią nie zwróciły niczyjej uwagi. W ciągu czterech miesięcy wykopali długi na 78 m tunel. Biegnąca cztery metry pod ziemią konstrukcja była bardzo porządnie wykonana – tunel o przekroju 70 x 70 cm wyłożono grubą folią i zabezpieczono drewnianymi stemplami. Podkop na całej długości był oświetlony i wentylowany. Po dotarciu do piwnic banku członkowie szajki przepiłowali grubą na metr betonową ścianę. Worki z pieniędzmi wynosili przez całą sobotę i niedzielę 6 i 7 sierpnia. Ukradli niemal 165 mln reali (równowartość 70 mln dolarów) w 50-realowych banknotach, które ważyły w sumie 3,5 tony.

Używane banknoty, czekające w skarbcu na decyzję, czy mają wrócić do obiegu, czy zostać zniszczone, nie były ani oznaczone, ani ubezpieczone. W akcji brało udział ponad 20 osób, kilka z nich zatrzymano, ale udało się odzyskać ledwie nieco ponad dziesiątą część łupu.

LICZ TYLKO NA SIEBIE

 

Do zdobycia łupu nie jest potrzebna duża ekipa. Jeden człowiek też sobie poradzi pod warunkiem, że ma dobry pomysł. Oto 24 listopada 1971 r. w rejsowym Boeingu 727 lecącym z Portland do Seattle jeden z pasażerów wręczył stewardesie kartkę z napisem „W walizce mam bombę. Jesteście porwani. Proszę usiąść obok”. Porywacz przedstawił się jako D.B. Cooper i zażądał 200 tys. dolarów okupu i spadochronu. Samolot wylądował szczęśliwie u celu, a gdy na pokład dostarczono to, czego żądał, Cooper wypuścił wszystkich pasażerów. Zatankowana maszyna wzbiła się w powietrze, kierując się na południe. Wydawało się, że Cooper będzie próbował uciec do Meksyku, jednak jeszcze nad stanem Waszyngton porywacz otworzył luk i wyskoczył ze spadochronem. Wykorzystał fatalną pogodę – padał silny deszcz i piloci lecących za boeingiem myśliwców nie zauważyli skoczka. Do dziś nie wiadomo, gdzie dokładnie wylądował ani jak się naprawdę nazywał. FBI twierdziło, iż miał małe szanse przeżycia, ale jego ciała nigdy nie znaleziono.

Nie wiadomo też, komu udało się ukraść 300 mln jenów z transportu w Tokio 10 grudnia 1968 r. Tego dnia czterech pracowników banku Nihon przewoziło wypłatę dla jednego z zakładów Toshiby. Nagle przed ich samochodem pojawił się motocyklista w policyjnym uniformie.

Zatrzymał auto i zdenerwowany oświadczył, że dom dyrektora oddziału banku wyleciał w powietrze, a w samochodzie konwojentów prawdopodobnie jest ukryta bomba. Było to możliwe, bo od kilku dni do placówki docierały listy z pogróżkami. Usłużny „policjant” zaproponował, że sprawdzi podwozie – wczołgał się pod auto, spod którego nagle buchnął dym i zaczęły się sypać iskry. Spanikowani konwojenci uciekli z samochodu, a złodziej spokojnie siadł za kierownicą i odjechał. Po drodze dwa razy przekładał walizki z gotówką do skradzionych wcześniej aut, myląc ślad. Sprawa mimo przedawnienia (sprawcy już od dawna nie grozi żadna odpowiedzialność karna) nie została do dziś wyjaśniona. Pieniędzy nie znaleziono, nikomu nie postawiono zarzutów. Jedynym śladem jest zagadkowe samobójstwo popełnione przez syna jednego z zaangażowanych w śledztwo policjantów pięć dni po kradzieży. Niespełna 7 lat później, tuż przed upływem okresu przedawnienia, zatrzymano kolegę samobójcy, gdy okazało się, że młody człowiek ma podejrzanie dużo pieniędzy. Nie umiał przekonująco wyjaśnić pochodzenia swego majątku, ale też niczego nie można mu było udowodnić.

Podobnie pomysłowy napad miał miejsce także w Polsce (więcej na str. 26). W 1962 r. pięciu złodziei weszło do oddziału NBP w dolnośląskim Wołowie. Po skrępowaniu jedynego strażnika, przebili się przez ścianę skarbca za pomocą lewarka samochodowego. Ukradli 12,5 mln złotych, wówczas majątek. Wpadli przypadkiem, gdy żona jednego z członków szajki nie wytrzymała i wyjęła ze skrytki nowiutką pięćsetkę, by kupić atrakcyjną narzutę na kanapę. Było to niedługo po napadzie i kasjerki w dużych sklepach miały jeszcze pod ręką zanotowane numery seryjne skradzionych banknotów. Napad był na tyle głośny i niezwykły, że na jego podstawie w 1975 r. powstał film fabularny („Hazardziści” w reżyserii Mieczysława Waśkowskiego) oraz jeden z odcinków komiksu o kapitanie Żbiku („Kocie oko”).

MONA LISA WYNIESIONA

Napad przeprowadzony w Sztokholmie przywraca wiarę w porządne złodziejskie rzemiosło. Od kilku lat jesteśmy zalewani informacjami o kradzieżach i wyłudzeniach zupełnie nowego typu – drogą elektroniczną. Ostrzega się nas, żebyśmy nie podawali swoich danych, zwłaszcza PIN-ów, haseł do kont bankowych itd. Współcześni złodzieje ściśle współpracują ze świetnie wykształconymi informatykami, którzy opracowują wyrafinowane programy szpiegowskie służące wykradaniu baz danych. Tego rodzaju „skoki” są bardzo wyszukane technologicznie, ale przeciętny obserwator ich nie widzi, nie rozumie – trup się nie ściele, nikt nie strzela, nie ucieka i nie goni. W sumie kradzieże te niewiele się różnią od defraudacji, jakiej dopuszcza się dyrektor supermarketu. Tymczasem okazuje się, że złodziejski duch nie ginie i możemy liczyć na rozpalające wyobraźnię akcje rodem z filmu sensacyjnego. Do pokonania są skomplikowane systemy alarmowe, szyby pancerne, uzbrojeni strażnicy. Nie tak jak w sierpniu 1911 r., kiedy to Włoch Vincenzo Peruggia jak gdyby nigdy nic wyniósł z Luwru Monę Lisę. Uznał, że dzieło Leonarda da Vinci powinno wrócić do ojczyzny. Pracował w muzeum, więc wiedział, jak się po nim poruszać. Pod koniec dnia w niedzielę zamknął się w schowku na miotły i przeczekał do rana. W poniedziałek Luwr był zamknięty dla zwiedzających, ale po całym budynku kręciło się sporo robotników. Peruggia zaczekał, aż zostanie w sali sam, po czym zdjął Monę Lisę ze ściany, wyjął z ram i ukrył obraz pod fartuchem. Przez nikogo nieniepokojony opuścił muzeum, a najsłynniejszy obraz świata trzymał przez dwa lata we własnym mieszkaniu. Wpadł dopiero dwa lata później, gdy stracił cierpliwość i próbował sprzedać dzieło florenckiej Galerii Uffizi. Ale we Włoszech widziano w nim bardziej bohatera niż złodzieja, więc karę dostał symboliczną.

Trzeba przyznać, że w perfekcyjnie przeprowadzonych kradzieżach jest coś magicznego, ujmującego. Złodziejski majstersztyk z filmu „Osaczeni” w wykonaniu Seana Connery i Catheriny Zety-Jones w ogóle się nie nudzi; akcje grupy „profesora” (w tej roli Gustaw Holoubek) z „Gangsterów i filantropów” także nie. Tym bardziej że i tam, jak i w opisanych napadach, nikomu nie dzieje się żadna (fizyczna) krzywda.