Eksperyment Philipa Zimbardo. Psychologiczna strona zła

Łatwo stać się gorszym, niż się jest, naprawdę. Wystarczy, że ludzie odliczą do dwóch, podzielą się na podgrupy i znajdą się w dwóch osobnych pomieszczeniach
Eksperyment Philipa Zimbardo. Psychologiczna strona zła

Jednym z najsłynniejszych i najbardziej kontrowersyjnych eksperymentów w psychologii społecznej pozostaje wciąż eksperyment Philipa Zimbardo. W 1971 roku w piwnicach wydziału psychologii Uniwersytetu Stanforda „założył” więzienie i w roli badanych obsadził dwudziestu czterech ochotników rekrutujących się spośród zdrowych psychicznie i fizycznie studentów. Tę grupę podzielono losowo na dwie podgrupy – „strażników” i „więźniów”. To, co nastąpiło później, kiedy badani weszli w swoje role, stało się przedmiotem setek referatów, opracowań i książek, a nawet dwóch pełnometrażowych filmów. Czy tak zwany normalny, niekarany młody człowiek może – tylko dlatego, że „gra” więziennego strażnika w psychologicznym eksperymencie – w ciągu kilku dni zamienić się w kogoś, kto znacznie wykraczając poza wymogi swojej roli, będzie szukał coraz bardziej wymyślnych form upokarzania innych ludzi? W kogoś, kto każe „więźniom” czyścić toaletę gołymi rękami, zmusza do wielogodzinnych apeli, do symulowania aktów seksualnych? A jednak. Eksperyment przerwano szóstego dnia pod wpływem nasilającej się przemocy i stanowczego protestu Christiany Maslach, jednej z badaczek (i późniejszej żony Zimbardo).

Już teraz nasz umysł może przystąpić do wzmożonej pracy, której głównym kierunkiem jest obronienie się przed myślą, że i my moglibyśmy zachować się podobnie. „To nie o mnie”, woła umysł, zaprzęgając wszystkie swoje siły, żeby wydłużyć listę argumentów. To było w USA, u nas byłoby inaczej, to było dawno, teraz byłoby inaczej. To byli faceci, kobiety są inne. To byli studenci psychologii, na psychologię idą stuknięci. Czy coś pominęłam?

Trzydzieści pięć lat później Zimbardo starał się opisać psychologiczną stronę zła w obszernej książce „Efekt Lucyfera”. Opublikowano ją, kiedy w prawdziwym, nieeksperymentalnym świecie zdążyły się już wydarzyć ludobójstwo w Rwandzie i wojna na Bałkanach, 11 września i Abu Ghraib, a autorami tych wszystkich rzeczy byli ludzie, którzy najprawdopodobniej kogoś kochali, śmiali się i mieli przyjaciół tak jak ty i ja. „Efekt Lucyfera” to imponujące opracowanie prawie wszystkiego, co o sprawie na dziś wiadomo. To książka o każdym z nas.

 

Źli od środka

Już na początku Zimbardo pisze o dwóch teoriach dotyczących tego, skąd bierze się zło. Pierwsza z nich, tak zwana teoria dyspozycyjna, mówi, że zło jest wynikiem wewnętrznych dyspozycji – cech wrodzonych albo nabytych, na trwale jednak „zamkniętych” w konkretnym człowieku. Przenieśmy jednak to dyspozycyjne założenie na naszą codzienność. I tu teoria dyspozycja potrafi być naprawdę przydatna, bo choćby nie wiem jakie fale miłości do bliźnich zalewały nasze dobre serca, to i tak zdarza się, że spotkamy się z kimś, o kim się mówi, że jest „toksyczny”. Nie jestem fanką tego słowa, ale opisuje ono coś, czego wielu z nas doświadczyło: są osoby, po spotkaniu z którymi czujemy się jakby zatruci, pozbawieni sił. Bywają relacje, które nas jakby redukują. Są ludzie, którzy wysysają z nas energię, na których widok czujemy się dosłownie chorzy. Jeśli uznamy, że to ich „wina”, staniemy po stronie teorii dyspozycyjnej i dzięki przypisaniu tych „toksycznych” cech określonej osobie możemy jej unikać. I dobrze.

Są też jednak dwa poważne niebezpieczeństwa, które wiążą się z tą teorią, w jej potocznej wersji używanej częściej niż szczoteczka do zębów. Po pierwsze robi ona przesadnie staranny porządek w naszej głowie, dzieląc ludzi na fajnych i niefajnych. Umysł uwielbia taki sterylny podział, bo  jest on energooszczędny – dwie szufladki i pozamiatane – a umysł ma żywotny interes w oszczędzaniu energii. Jak jednak każdy upraszczający mechanizm i ten w jakimś sensie fałszuje rzeczywistość. Klasycznym przykładem, który wielu z nas miało okazję obserwować z bliska, jest przykład „uwzięcia się” nauczyciela na jakiegoś ucznia, który „podpadł”, a z drugiej strony – uczniów, którzy są „pupilkami”.

Co to ma wspólnego ze złem, z eksperymentalnym więzieniem w podziemiach stanfordzkiego uniwersytetu?

Sceneria jest niewątpliwie mniej dramatyczna, ale mechanizm jest trochę podobny – ktoś, kogo postawimy mentalnie po drugiej stronie, przeciwnej niż nasza, i włożymy do szufladki „be”, może stać się dla nas kimś analogicznym do więźnia z eksperymentu (kiedy zostanie spełnionych jeszcze parę warunków).

 

Jak ona mogła?

Popatrzmy na jeszcze jedno niebezpieczeństwo wyznawania, w każdych okolicznościach, teorii dyspozycyjnej. Otóż jeśli ktoś jest, według nas, na stałe niefajny (psychopatyczny, głupi, nieatrakcyjny, brudny, nieuczciwy etc.), za każdym razem, kiedy go osądzamy, w niewidocznym na pierwszy rzut oka kontraście sami stawiamy się po drugiej stronie. Jak ona mogła? (ja bym tak nie mogła!); czy ty widziałeś, co on zrobił? (ja bym tak nie zrobił); nie rozumiem, jak ludzie mogli głosować na X! (mylą się, a ja mam rację). Teoria, która widzi przyczyny w środku ludzi i przypisuje im stałe, niezależne od zewnętrznych czynników dyspozycje, chociaż codziennie znajduje tysiące potwierdzeń w rzeczywistości (bo zdrowy rozsądek podpowiada nam, że ludzie mają jakieś cechy, jakieś stałe dyspozycje i słowo „osobowość” opisuje coś realnego), niesie ze sobą niebezpieczeństwo etyczne – ani się obejrzymy, a już będziemy po bezpiecznej stronie tych fajnych, czyściutkich, rację-mających. I nikt z nas nigdy by się nie zachował tak jak tamci w eksperymencie Zimbardo, bo my po prostu jesteśmy inni. Prawda?

„Kiedy jestem w samochodzie – mówi w jednym ze swoich skeczy C.K. Louis, amerykański komik  – wyznaję inny zestaw wartości. Jestem najgorszym człowiekiem, jakim mogę być, kiedy siedzę za kółkiem, czyli wtedy akurat, kiedy jestem najbardziej niebezpieczny. Kiedy się prowadzi samochód, powinno się być bardziej wspaniałomyślnym i odpowiedzialnym niż w dowolnej innej sytuacji w życiu, bo, do cholery, kierujemy bronią, a wtedy właśnie robimy się najgorsi. (…) Kiedyś prowadziłem samochód, a facet, który był przede mną, lekko zajechał na mój pas, może na sekundę. I wtedy usłyszałem, jak mówię: »ty bezwartościowy śmieciu«. Co za tekst! Jak można tak powiedzieć o innym człowieku! Bezwartościowy śmieciu? To jest czyjś syn! Kiedy indziej do jakiegoś kierowcy ciężarówki, nawet nie pamiętam, co on zrobił, otworzyłem szybę i krzyknąłem: »fuck you!«.  Gdzie poza samochodem takie zachowanie choćby zbliża się do granicy przyzwoitości? Czy gdybyś był w windzie i stał koło kogoś i ten ktoś na przykład lekko wychylił się w twoją stronę, czy kiedykolwiek zbliżyłbyś się na centymetr do jego twarzy i krzyknął: »fuck you!«?”.

 

Wszystko zależy od okoliczności

Teorią alternatywną do dyspozycyjnej jest teoria sytuacyjna. Przykład podany przez C.K. Louisa dobrze ją ilustruje. Teoria sytuacyjna zakłada, jak łatwo się domyślić, że nasze zachowanie zależy od sytuacji – czyli, że istnieją pewne czynniki zewnętrzne, które uruchamiają w nas, w każdym z nas lub w wielu z nas, określone zachowania, dobre albo złe. „To był odruch” – mówi człowiek, który wyniósł z płonącego domu sześcioletnią dziewczynkę, nazwany przez gazetę bohaterem. Tak, to był jego osobisty odruch, ale też prawdopodobne, że bohaterem by nie został albo nie wiedział, że nim jest, gdyby akurat przechodząc ulicą, nie poczuł swądu i nie zobaczył płomieni na parterze.

Warto więc mieć świadomość tego, że choćbyśmy nie wiem jak zasłużenie wysoką i ugruntowaną mieli samoocenę, są reguły, ponad którymi nie stoimy, i mamy guziczki, po których przyciśnięciu zamieniamy się w kogoś, kto nie pasuje do naszego autoportretu. Trudno na przykład zliczyć, który już raz w życiu tłumaczysz swojemu dziecku, że w present simple w języku angielskim w trzeciej osobie liczby pojedyncznej dodajemy „s”. I learn. She learns. Dlaczego? No nie wiesz dlaczego. Pod wpływem tej sytuacji możesz na przykład zacząć krzyczeć na kogoś – i to nie na obcego kierowcę ciężarówki. Przeciwnie, na kogoś, kogo akurat kochasz najbardziej na świecie.

 

Także w zimbardowskim „więzieniu” coś wyzwoliło w ludziach okrucieństwo i poddańczość. Jeśli chcemy „pozostać sobą”, w zgodzie ze swoim wartościami, warto zobaczyć, jakie sytuacje szczególnie im zagrażają.

 

W masce czujemy się bezkarni

Jedną z tych okoliczności jest, jak łatwo zgadnąć, anonimowość. W eksperymencie, na który się powołuję, „uanonimowieni” byli i więźniowie, którym zamiast imion dano numery, i strażnicy schowani za mundurem i rolą. W skeczu C.K. Louisa, do którego możemy pewnie dołożyć własne przykłady, tym, co zwiększało anonimowość, była karoseria: działała jak, nomen omen, maska. Żeby przetestować prawdziwość tej hipotezy, wystarczy poddać się w wyobraźni eksperymentowi – wyobrazić sobie, że osoba, której „nawrzucaliśmy”, kiedy zajechała nam drogę, okazała się naszym dobrym znajomym, kiedy zwróciliśmy ku niej swoją rozwścieczoną twarz. Od razu wpadamy w tak zwany dysonans poznawczy – to, co robimy, przestaje być zgodne z tym, co myślimy i czujemy. Oczywiście to samo dzieje się w internecie – na tym opiera się cały hejt lub duża jego część. Będąc zulusem93 pozwalamy sobie na o wiele więcej, niż będąc Stefanem Kowalskim, mają-cym nie tylko IP, ale i określoną twarz, adres, dziecko, którego zdjęcia ma na telefonie i które chodzi do przedszkola z innymi dziećmi, te dzieci mają rodziców i ci rodzice być może też wieczorami przekształcają się w strasznahelena86 czy zumbaxxli.

Tej przeważającej części z nas, która chce się zachowywać przyzwoicie, wystarczy prosta świadomość, że tak działa maska, tak działa nick. Pomalowane twarze pseudokibiców, którzy idą na ustawkę, kominiarki faszystów na wiecach służą temu samemu – mają pomóc przestać się czuć moralnie odpowiedzialnym za swoje indywidualne czyny.

Zimbardo w „Efekcie Lucyfera” mówi o jeszcze jednym ciekawym zjawisku – czujemy się bardziej bezkarni nie tylko wtedy, kiedy zakładamy maskę, ale także wówczas, gdy przez innych jesteśmy traktowani anonimowo, czyli kiedy, metaforycznie rzecz ujmując, ktoś inny zakłada nam maskę. Pewien eksperyment cytowany przez Zimbardo pokazuje na przykład, że jeśli osoba badana była znacznie częściej niż inna traktowa-na przez eksperymentatora źle (co stanowiło oczywiście część eksperymentu), kradła potem zostawione umyślnie na widoku monety i długopisy.

Ten nurt eksperymentów – pokazujących w gruncie rzeczy zasadę wzajemności – ma daleko idące implikacje. Bo jeśli znacząco zwiększamy szansę, że będziemy zachowywać się przyzwoicie, jeśli sami będziemy dobrze i podmiotowo traktowani, to mamy, można powiedzieć, moralny obowiązek wobec siebie, żeby ustawiać się w kontekstach dla nas przychylnych: pracować w firmach, w których doświadczamy szacunku, wchodzić w relacje, w których jesteśmy dostrzegani. Nie żebyśmy mogli uniknąć gbura w autobusie czy pani w okienku głęboko urażonej faktem, że przyszliśmy coś kupić, a jednak mamy wpływ na te podstawowe konteksty, które wypełniają większość naszych dni. Pamiętam spotkanie z pewną kierowniczką, która po dostaniu anonimowej informacji zwrotnej od swoich pracowników była w stanie zaakceptować fakt, że pracownicy jej nie cenią. Nagle zdała sobie sprawę, że powtarza zachowania własnego szefa, którego z kolei ona nie ceni. Nie była szanowana i ani się obejrzała, jak sama przestała szanować innych. Oczywiście podświadomie uznawała, że jej wolno, że wyrównuje rachunki, jak ci, którzy potraktowani obcesowo kradli długopisy i monety. Skoro oni są tacy, to teraz moja kolej – i nieważne, że ten, od którego dostałam, nie jest tym, któremu oddaję – ważne, że w bilansie ciosów wychodzę na zero.

 

Oni to my

I tutaj płynnie przechodzimy do jeszcze jednej okoliczności, która może wytrącić nas z moralnej równowagi – łatwo stać się gorszym, jeśli uwierzy się w „onych”. Jest na ten temat mnóstwo eksperymentów, poczynając od tego więziennego, a kończąc na tych, które widzimy na co dzień. Wystarczy włączyć telewizor albo wejść do sieci i poczytać dowolne komentarze, żeby zobaczyć, jak łatwo o nienawiść, a co najmniej niechęć do „nich”. Co się musi stać, żeby sfabrykować sobie jakichś „onych”? Zatrważająco mało. W kontekście grupy szkoleniowej, który znam z codziennej pracy, wystarczy, że ludzie odliczą do dwóch, podzielą się na podgrupy i znajdą się w dwóch osobnych pomieszczeniach. Sam fakt przypadkowego podziału  i fizyczne rozdzielenie prowadzi w dziewięciu na dziesięć przypadków do uruchomienia się wrogich założeń: „oni” są podejrzani, pewnie chcą nas oszukać, trzeba ich podejść, ograć, zmusić, przekupić. Za chwilę, połączeni z powrotem w jedną grupę, ci sami ludzie, na ogół mili, są znów „sobą”. Jedyne, co się zmieniło, to struktura sytuacji.

Pytanie do ciebie, czytelniczko, czytelniku: czy jesteś poza tą opowieścią? Czy wierzysz, że to jest, z ogromnym prawdopodobieństwem, także o tobie? Kim są twoi wirtualni „oni”, których umieszczasz w wirtualnych „innych pomieszczeniach”, budzący twoją podejrzliwość, usprawiedliwiający twoją manipulację? Kto w twoim świecie właściwie zawsze się myli, bo na przykład głosował na kogoś innego albo pracuje w branży, której nie lubisz, chodzi do jakiegoś kościoła albo właśnie nie chodzi, ma kolczyk w nosie albo garnitur za trzy tysiące? Warto regularnie robić sobie taki psychologiczny skan. Warto patrzeć, jak rzeczy pozornie nieistotne robią z nas innych, niż chcielibyśmy być. Innych niż w istocie jesteśmy.