Jak Stalin prowokował wybuch wielkiej wojny?

Kiedy pod koniec lat 30. Józef Stalin uznał, że należy sprowokować wybuch wielkiej wojny w Europie, nakazał wymordowanie wszystkich przebywających na Zachodzie ludzi, mogących zagrozić jego planom.

Młodemu Ukraińcowi Pawłowi Sudopłatowowi listopad 1937 r. przyniósł wydarzenia brzemienne w skutkach. Sam Józef Stalin dwukrotnie wzywał go na Kreml. Podczas drugiego spotkania wyróżniającemu się oficerowi NKWD dyktator zaczął opowiadać, że na Starym Kontynencie niedługo wybuchnie wielka wojna i że Związek Radziecki musi być do niej przygotowany, a to oznaczało, że sowieckie służby specjalne powinny rozprawić się z przebywającymi na Zachodzie zdrajcami oraz liderami ruchów narodowych zagrażających integralności ZSRR. Jako jeden z pierwszych miał zginąć przywódca ukraińskich nacjonalistów pułkownik Eugeniusz Konowalec. „Nasz cel to ścięcie głowy ruchowi ukraińskiego faszyzmu w przeddzień wojny” – usłyszał Sudopłatow od Stalina, dowiadując się jednocześnie, że to on ma wykonać wyrok.

UKRAIŃSKIE PORACHUNKI

Bezlitosne mordowanie przeciwników było od zawsze specjalnością sowieckich komunistów. W latach 20. i na początku 30. agenci Kremla zabili w Paryżu m.in. prezydenta Ukraińskiej Republiki Ludowej Semena Petlurę oraz przywódcę emigracyjnego Rosyjskiego Związku Ogólnowojskowego gen. Aleksandra Kutiepowa. Te sukcesy skłoniły Stalina by w 1936 r. polecić szefowi NKWD Nikołajowi Jeżowowi stworzenie – w ramach tajnych służb – Zarządu Zadań Specjalnych. Miał on zajmować się likwidacją niewygodnych osób poza granicami ZSRR. Jednym z pierwszych celów rozpracowywanych przez Zarząd Zadań Specjalnych stała się Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów. W otoczeniu przywódcy OUN płk. Eugeniusza Konowalca udało się umieścić młodego agenta NKWD Pawła Sudopłatowa. Odgrywał on rolę ukraińskiego nacjonalisty, oddanego sprawie wyzwolenia ojczyzny. „Zaufanie Konowalca zyskałem, okazując mu głęboki szacunek” – zanotował Sudopłatow w spisanych po latach „Wspomnieniach niewygodnego”. Kiedyś pułkownik wziął Sudopłatowa w Paryżu na grób prezydenta Petlury. „Konowalec przeżegnał się, co i ja uczyniłem” – wspominał agent NKWD. „Staliśmy w milczeniu, a wtedy wyciągnąłem chusteczkę i zawinąłem w niej trochę ziemi z grobu. »Co robisz?« – zapytał Konowalec. Wyjaśniłem, że chcę zabrać trochę ziemi z grobu Petlury na Ukrainę i zasadzić drzewo ku jego pamięci. Chciałbym rozsypać tę ziemię wokół drzewa. Konowalec był wzruszony. Wziął mnie w objęcia, ucałował i pochwalił za ową ideę” – opisywał Sudopłatow. Zdobywszy zaufanie pułkownika, agent poznał plany OUN. „Wiedzieliśmy, że Konowalec planował odbicie Ukrainy w przyszłej wojnie” – opisywał młody Ukrainiec, donosząc centrali, że pułkownik dwukrotnie spotykał się z Hitlerem, uzyskując zgodę wodza III Rzeszy, by ukraińscy nacjonaliści mogli przechodzić przeszkolenie w nazistowskiej szkole partyjnej w Lipsku.

 

Działania Konowalca zaniepokoiły Stalina. W listopadzie 1937 r. Sudopłatow został wezwany w towarzystwie samego ludowego komisarza spraw wewnętrznych Nikołaja Jeżowa na Kreml. Tam Stalin zażądał od gości, by opracowali plan, co zrobić z uciążliwym pułkownikiem. Tydzień później podczas drugiego spotkania Stalin nakazał likwidację przywódcy OUN. Jednocześnie zapytał Sudopłatowa o zwyczaje pułkownika. „Konowalec ogromnie lubi cukierki czekoladowe” – odparł młody oficer NKWD. „Stalin zaproponował, abym o tym pomyślał” – wspominał.

Wkrótce sekcja techniczna NKWD zbudowała bombę ukrytą w bombonierce z czekoladkami. Po zmianie położenia bombonierki z pionowego na poziomy zapalnik czasowy się uzbrajał i pół godziny później ładunek miał eksplodować. Zadanie podrzucenia bomby otrzymał Sudopłatow. W razie niepowodzenia akcji miał rozkaz Konowalca zastrzelić, a następnie „umrzeć z godnością” – wspominał. Wiosną 1938 r. na pokładzie statku handlowego „Prawda” młody agent NKWD popłynął z Murmańska do Rotterdamu, gdzie miał umówione spotkanie z przywódcą OUN. 23 maja po południu Sudopłatow zszedł na ląd i udał się do kawiarni „Atlanta”, nieopodal dworca kolejowego.

„Zauważyłem, że Konowalec czeka na mnie przy stoliku niedaleko okna. W tym momencie był sam” – wspominał Sudopłatow. „Wręczyłem mu prezent w postaci pudełka czekoladek i powiedziałem, że muszę wracać na statek. Pudełko położyłem obok niego na stole w pozycji poziomej” – opisywał. Potem agent NKWD skręcił za róg ulicy i wszedł do sklepu odzieżowego, gdzie spokojnie wybrał i kupił płaszcz oraz kapelusz. Gdy tylko usłyszał wybuch, opuścił sklep i szybkim krokiem udał się na dworzec kolejowy, by kupić bilet na pierwszy pociąg do Paryża. Tymczasem w kawiarni „Atlanta” policja zajęła się rozszarpanym ciałem pułkownika Konowalca.

 

ŚMIERĆ ZDRAJCOM

Kiedy Sudopłatow przygotowywał zamach na przywódcę OUN, Zarząd Zadań Specjalnych NKWD miał pełne ręce roboty. Zgodnie z wytycznymi Stalina przystąpiono bowiem do likwidacji osób, które mogły zaszkodzić polityce zagranicznej ZSRR. Na pierwszy ogień poszedł urodzony na Ukrainie Polak Ignacy Porecki. Jako Ignacy Reiss przez lata pracował dla sowieckich służb specjalnych, jednak kiedy w ZSRR zaczęły się stalinowskie czystki, postanowił „wybrać wolność”. Po swojej decyzji w lipcu 1937 r. Porecki przesłał do ambasady radzieckiej w Paryżu list otwarty, informujący o tym, że zrywa z Kremlem. W piśmie opublikowanym we francuskich gazetach opisywał narastający w ZSRR terror oraz zbrodnie Stalina.

„Był to fatalny błąd” – twierdził Sudopłatow, dodając, że natychmiast po zapoznaniu się z listem Stalin umieścił Poreckiego na liście ludzi przeznaczonych do likwidacji. To zaś nie okazało się takie trudne. Wprawdzie uciekinier zabrał ze sobą fundusze operacyjne radzieckiego wywiadu, które zdeponował w amerykańskim banku, ale zamiast zniknąć z Europy, począł udzielać się publicznie. Rozkaz wytropienia i zabicia zdrajcy otrzymali pracujący dla sowieckiego wywiadu Bułgar Borys Afanasjew i jego szwagier Wiktor Prawdin. Afanasjew wkrótce zawarł znajomość z Poreckim i kiedy ten przyjechał do Szwajcarii, zaprosił go 3 września 1937 r. do restauracji na przedmieściach Lozanny. Tam w trójkę z Prawdinem wypili sporo wódki, po czym sowieccy agenci sprowokowali kłótnię, która przerodziła się w bójkę. Pobitego Poreckiego zawlekli do samochodu, przy czym żaden z oglądających awanturę Szwajcarów nie włączył się w spór między obcokrajowcami ze Wschodu. Kilka kilometrów dalej wypchnęli porwanego z samochodu i zastrzelili.

Inny agent, który postanowił pozostać na Zachodzie, Gieorgij Agabekow podpisał na siebie wyrok śmierci, publikując dwie książki demaskujące działania sowieckich służb specjalnych: „Zapiski czekisty” i „CzeKa przy pracy”. Kiedy Agabekow w 1937 r. przyjechał do Paryża, sowiecki nilegał (czyli nielegalny agent) Aleksander Korotkow zwabił go do zakonspirowanego mieszkania NKWD. Tam wspólnie z byłym oficerem tureckiej armii pracującym dla Sowietów zasztyletowali zdrajcę, po czym poćwiartowali ciało i wedle relacji Sudopłatowa utopili w morzu.

Ci sami zabójcy w 1938 r. pilotowali kolejny zamach, którego celem stał się szef trockistów w Europie, sekretarz Czwartej Międzynarodówki Rudolf Klement. Najpierw młody litewski Żyd Aleksander Taubman zdobył zaufanie Klementa i został jego sekretarzem. Pewnego zaś wieczoru zaprosił swojego szefa na kolację w paryskim konspiracyjnym mieszkaniu NKWD przy Boulevard St. Michel. W lokalu znów czekali Korotkow i turecki oficer. „Turek zakłuł nożem Klementa, obciął mu głowę, zapakował ciało do walizki i wrzucił do Sekwany. Zwłoki odnalazła policja i zidentyfikowała, ale w tym czasie Taubman, Korotkow i Turek byli już w drodze do Moskwy” – wspominał Sudopłatow.

 

OPERACJA „KACZKA”

Śmierć Klementa była zapowiedzią losu, jaki Lwowi Trockiemu szykował Stalin. Jednak nim zaczął przygotowywać likwidację swego znienawidzonego wroga, przeprowadził kolejną czystkę w NKWD, w wyniku której życie stracił Jeżow, zaś ludowym komisarzem spraw wewnętrznych został Ławrientij Beria. Zawirowania kadrowe przyniosły awans Pawłowi Sudopłatowowi, mianowanemu z polecenia dyktatora na zastępcę naczelnika Oddziału Zagranicznego NKWD. Wkrótce też otrzymał on pierwsze zadanie – zabicie Trockiego.

„W ciągu roku, zanim niechybnie wybuchnie wojna, Trocki powinien być wyeliminowany” – wyjaśniał Stalin Sudopłatowowi. „Bez wyeliminowania Trockiego, jak pokazują doświadczenia hiszpańskie, nie będziemy mogli polegać na naszych sojusznikach z międzynarodowego ruchu komunistycznego, gdy imperialiści zaatakują Związek Radziecki” – dodał. Zadanie to nie było łatwe. Lew Trocki znakomicie znał mentalność i sposoby działania swych byłych towarzyszy, dlatego kilkakrotnie udało mu się wyprowadzić w pole nasłanych przez Kreml morderców. Do tego jeszcze zamieszkał w Meksyku, gdzie nieustannie strzegło go kilkudziesięciu ochroniarzy.

Tym razem Sudopłatow nie musiał mordować osobiście, więc odpowiedzialnym za zaplanowanie i przeprowadzenie operacji o kryptonimie „Kaczka” uczynił jednego z najlepszych sowieckich specjalistów od mokrej roboty – Leonida Eitingona. Doświadczenia zdobyte podczas wojny domowej w Hiszpanii, gdzie Eitingon z ramienia NKWD nadzorował ochotnicze brygady międzynarodowe, okazały się wiele warte. Wkrótce przedstawił on przełożonym plan, zakładający że powstaną dwie, niewiedzące o swym istnieniu, grupy operacyjne. Pierwszą miał sformować David Alfaro Siqueirosa – meksykański malarz, który jako ochotnik walczył w Hiszpanii.

Ludzie Siqueirosa otrzymali zadanie przeprowadzenia bezpośredniego szturmu na willę Trockiego. Z kolei druga grupa przygotowywała cichy skrytobójczy mord. Na zabójcę Eitingon wybrał syna hiszpańskiej arystokratki Ramona Mercadera. Jego, podobnie jak matkę Caridad Mercader, zwerbował już wcześniej do współpracy z sowieckim wywiadem. Latem 1939 r. przystojny i czarujący Ramon Mercader przybył do Paryża, gdzie zaczął odgrywać rolę młodego biznesmena Franka Jacsona z Kanady. Dziwaka o lewicowych poglądach, lubiącego wspierać finansowo ekstremistów. Wkrótce też udało mu się oczarować sekretarkę Trockiego Sylwię Ageloff, która wprowadziła go do środowiska rewolucjonistów.

 

W tym samym czasie Eitingon założył w Nowym Jorku na Brooklynie firmę eksportowo- -importową, będącą zakamuflowanym centrum operacyjnym NKWD. Kosztowało to budżet ZSRR aż 300 tys. dolarów, ale w przypadku tej operacji Stalin nie zamierzał na niczym oszczędzać. Za to musiano się śpieszyć, bo wojna w Europie już się zaczęła. Dlatego składająca się z byłych górników i chłopów grupa Siqueirosa, po krótkim przeszkoleniu, już w nocy 23 maja 1940 r. pojawiła się na przedmieściach Mexico City pod murem okalającym willę Trockiego. Nadzorujący grupę oficer NKWD Josif Grigulewicz zaprzyjaźnił się z jednym z ochroniarzy i gdy rankiem zastukał do bramy, ten uchylił wrota. Wówczas ludzie Siqueirosa wpadli na dziedziniec i ostrzelali z karabinów maszynowych pokój Trockiego. Ten jednak zdążył schować się pod łóżkiem. Zamachowcy zaś – zamiast sprawdzić, czy wykonali zadanie – po prostu uciekli. Gdy wieść o tym, że Trockiemu nic się nie stało, dotarła do Nowego Jorku, Eitingon postanowił drugi zamach nadzorować osobiście. Kiedy więc 20 sierpnia 1940 r. kilka ulic od willi Trockiego zaparkowano samochód NKWD, siedział w nim Eitingon w towarzystwie Caridad Mercader i jej syna Ramona. Po otrzymaniu ostatnich instrukcji młody Hiszpan przerzucił przez przedramię płaszcz, okrywając nim alpinistyczny czekan, wcisnął do kieszeni rewolwer i poszedł w kierunku domu największego wroga Stalina. Miał zagrać zdesperowanego kochanka, mszczącego się za to, że pryncypał ukochanej uniemożliwia im ślub. Trocki bez problemu zgodził się przyjąć gościa na rozmowę w cztery oczy. Mercader zaś wykorzystał brak czujności gospodarza i gdy ten schylił głowę nad przeglądanymi gazetami, wyciągnął spod płaszcza czekan. Trocki kątem oka zobaczył ruch i przechylił głowę, tak że czekan nie wbił się w jej czubek, lecz w bok. Trafiony podniósł straszny krzyk.

„Wyobraź sobie, że choć zostałem przeszkolony do walki partyzanckiej i zabiłem nożem wartownika podczas hiszpańskiej wojny domowej, krzyk Trockiego zupełnie mnie sparaliżował” – opowiadał Sudopłatowowi po latach Ramon Mercader. Do tego stopnia, że zamachowiec nie dobił swej ofiary i dał się ująć ochronie. To pozwoliło potem adwokatowi Ramona dowodzić podczas procesu, że jego klient był jedynie pragnącym zemsty desperatem. Trocki zmarł dzień po zamachu w szpitalu, zaś NKWD udało się skutecznie ukryć fakt, że to Kreml zlecił jego zabicie. Dopiero sześć lat później, już po II wojnie światowej, ze Związku Radzieckiego uciekł daleki krewny Ramona, były działacz Komunistycznej Partii Hiszpanii. Na Zachodzie opowiedział on tajnym służbom, kim naprawdę jest zabójca Trockiego, dzięki czemu opinia publiczna poznała jedną z najgłębiej skrywanych tajemnic sowieckich służb specjalnych.

 

NAJDOSKONALSZY Z ZAMACHÓW NKWD

Na ułożonej przez Stalina liście ludzi przeznaczonych do likwidacji znalazł się też były szef radzieckiego wywiadu (GRU) w Europie Zachodniej Walter Grigorijewicz Kriwicki. W lecie 1937 r. ujawnił się w Paryżu, przekazując zachodnim służbom specjalnym cenne informacje na temat sowieckiej agentury. Tam po raz pierwszy usiłowali go dopaść mordercy z NKWD, ale im umknął, by po kilku miesiącach wraz z żoną i synkiem odnaleźć się w USA. Wkrótce za oceanem stał się gwiazdą mediów. Wspólnie z dziennikarzem Isaakiem Don Levine’em napisał kilka artykułów dla „Saturday Evening Post”, przedstawiających działalność sowieckich tajnych służb. Teksty te wydał potem w książce „In Stalin’s Secret Service”. Ponadto w 1939 r. złożył zeznania przed Komisją Izby Reprezentantów ds. Działalności Antyamerykańskiej, nie wahając się ujawnić prawdy o metodach działania NKWD i popełnionych zbrodniach. Jednak – co najbardziej irytowało Kreml – uciekinier publicznie głosił tezę, że Józef Stalin wkrótce sprzymierzy się z Hitlerem, żeby wywołać wybuch wojny światowej. Nic dziwnego, że na rozkaz Sudopłatowa zaczęli go tropić ludzie z Zarządu Zadań Specjalnych. Po południu 7 maja 1939 r. Kriwicki udał się w Nowym Jorku do restauracji przy 42. ulicy na umówione spotkanie.

„Towarzyszył mi pewien wydawca nowojorskiej gazety związkowej. Kwadrans po naszym przyjściu, przy stoliku obok usiadło trzech mężczyzn. Rozpoznałem jednego z nich. W naszych tajnych służbach używał pseudonimu »Jim«, a naprawdę nazywał się Siergiej Basow” – napisał w jednym z ostatnich artykułów Kriwicki. „Mój znajomy i ja szybko wstaliśmy od stołu, chcąc jak najprędzej wyjść z restauracji, ale Basow złapał mnie przy kasie. Przywitał się ze mną bardzo przyjaźnie. »Czy przyszliście mnie zastrzelić?« – spytałem. »Nie, skąd, to nie jest oficjalne spotkanie. Chcę tylko spokojnie z wami pogadać«” – zaprzeczył tamten. Mimo tego zapewnienia Kriwicki szybkim krokiem poszedł do siedziby wydawnictwa „New York Timesa” i tam czekał do godziny 22, aż przyszło po niego kilku wezwanych telefonicznie przyjaciół. „Jeszcze raz udało mi się ujść z życiem” – zapisał.

Po tym spotkaniu wykupił drogą polisę ubezpieczeniową na życie i ruszył z żoną i synkiem w podróż po USA. Przez dwa lat skutecznie udało mu się umykać tropiącym go mordercom. Aż do wieczora 9 lutego 1941 r., kiedy to zameldował się w Waszyngtonie w hotelu „Bellevue”. Następnego dnia rano jego zwłoki odnalazła pokojówka.

Dziennikarka „The Washington Post” Flora Lewis zapisała, że ciało leżało na łóżku. „Kulę, która przebiła mózg, przechodząc od prawej skroni i wychodząc poniżej lewego ucha – uczyniła tam otwór wielkości sporego ziemniaka – znaleziono w ścianie pokoju hotelowego” – opisała. „Broń, pokryta grubą warstwą zakrzepłej krwi, leżała na podłodze” – informowała Lewis. Prowadzący śledztwo detektyw D. L. Guest uznał, że ma do czynienia z typowym przykładem samobójstwa, zwłaszcza że znaleziono aż trzy listy pożegnalne. Policja nie zwróciła za to uwagi na pytanie postawione przez adwokata Kriwickiego Louisa Waldmana, dlaczego nikt w całym hotelu w czasie nocnej ciszy nie słyszał żadnego wystrzału, a przecież leżący na podłodze pistolet nie miał tłumika.

Śmiercią Kriwickiego na poważnie FBI zajęło się dopiero w 1944 r., gdy dyrektor agencji J. Edgar Hoover zaczął rozumieć, jak perfidne potrafią być sowieckie służby specjalne. Po czterech latach śledztwa udało się nawet wytypować potencjalnego mordercę. Miał nim być Hans Brüsse, zabójca pracujący dla NKWD, który na początku 1941 r. zjawił się w USA. Jednak nigdy nie znaleziono dowodów potwierdzających tę hipotezę. Z drugiej strony w samobójczą śmierć Kriwickiego prawie nikt nie chciał uwierzyć. Podczas jednej z konferencji prasowych adwokat Louis Waldman zacytował słowa swego klienta: „Pewnego dnia, idąc ulicą, natkniesz się na zwłoki człowieka rozjechanego przez samochód. Rozpoznasz w nich Kriwickiego. Powiesz: »Biedak, powinien był bardziej uważać«. I nawet przez myśl ci nie przejdzie, że to oni załatwili mnie w ten sposób. Są na to zbyt sprytni!”.

Zamachy w naszym kraju – dokonane w imię niepodległości – mają długą tradycję. Przekonuje o tym Rafał Górski w swej książce „Polscy zamachowcy”. Przypomina w niej akty terroru, które organizowano już od czasów poprzedzających powstanie styczniowe. Długa lista rozpoczyna się próbą zgładzenia księcia Konstantego, namiestnika Królestwa Polskiego. Miała ona miejsce w Warszawie w 1862 roku. Kończy zaś operacją ze stycznia 1945, gdy w Nowym Sączu wysadzono niemiecki arsenał, który miał posłużyć do zburzenia miasta. Książka odsłania mało znane karty w historii naszej walki o wolność.