Madonna trenuje przez sześć dni w tygodniu po dwie i pół godziny… Jak to zrobić, żeby się chciało chcieć?

Madonna skończyła w tym roku 62 lata, ale sylwetkę i kondycję kobiety o ćwierć wieku młodszej. To efekt codziennych ćwiczeń. Tak intensywnych, że brytyjska dziennikarka, która próbowała ją naśladować, omal nie wylądowała w szpitalu
Madonna trenuje przez sześć dni w tygodniu po dwie i pół godziny… Jak to zrobić, żeby się chciało chcieć?

Większość rówieśnic gwiazdy marzy już tylko o emeryturze. Ona też nie musiałaby się dłużej wysilać, bo zdobyła wszystko – sławę, fortunę, miliony wielbicieli. Jej biogram w Wikipedii zaczyna się od wyliczanki: „wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów, producentka muzyki i filmów, tancerka, aktorka filmowa i teatralna, reżyserka, scenarzystka, pisarka, projektantka mody, właścicielka międzynarodowej sieci siłowni, wydawca, bizneswoman, przedsiębiorca i filantrop”. Wystarczyłoby na kilka niezłych karier. Madonnie nie wystarcza.

Trenuje przez sześć dni w tygodniu po dwie i pół godziny. 40 minut na bieżni, 40 na trampolinie, reszta na siłowni – sto „brzuszków”, sto rozpiętek hantlami, po sto ćwiczeń dla nóg, ramion, pośladków… Dlaczego aż tak się katuje? Jej osobisty trener Jonathan Goodair odpowiada krótko: „Bo chce”.

Chce kontynuować karierę, odnosić sukcesy jako artystka i bizneswoman, utrzymać tytuł królowej muzyki pop. Nie dokona tego, jeśli podczas 2-godzinnego tanecznego show dostanie zadyszki. Oczywiście mogłaby już dawno spocząć na laurach, ale ma to, czego brakuje większości ludzi: siłę woli, nazywaną dziś bardziej uczenie motywacją.

 

SUKCES  KOSZTUJE

Badania przeprowadzone przez psychologów z Uniwersytetu Stanforda wykazały, że tylko 5 proc., a więc jedna osoba na dwadzieścia, dotrzymuje składanych sobie przyrzeczeń. Nie ma znaczenia, czy chodzi o jogging, pozbycie się zbędnych kilogramów, rzucenie palenia czy lepszą organizację pracy. Końcowy efekt jest podobny – sukces odnoszą nieliczni. Pozostałym najlepiej wychodzi tłumaczenie powodów niepowodzenia. Od uniwersalnych winowajców, czyli złego rządu, układów i złodziei, przez których uczciwy człowiek do niczego nie może dojść, po banalne okoliczności zewnętrzne. Pobiegałbym, ale zimno i mokro; poćwiczyłbym, ale brakuje mi czasu; poczytałbym książkę, ale oczy zamykają mi się ze zmęczenia. Chociaż każda wymówka jest inna, wszystkie można sprowadzić do jednej: „Nie chce mi się”. Bo ten, któremu naprawdę na czymś zależy, nie szuka wykrętów, tylko stara się to zdobyć.

Michael Phelps miał już w dorobku sześć złotych medali olimpijskich. Nie był jednak rekordzistą wszech czasów, gdyż amerykański pływak Mark Spitz stawał na najwyższym podium podczas jednych igrzysk siedem razy. Phelps bardzo chciał ten rekord pobić.

Trenował na basenie dwa razy dziennie, przepływając po 10–12 kilometrów. Do tego zajęcia na siłowni i w sali gimnastycznej. W ciągu czterech lat między igrzyskami w Atenach i Pekinie opuścił… jeden dzień treningowy. Nie dlatego, że woda była za zimna, a on obudził się z ciężką głową po spotkaniu z kolegami. Wyrwano mu zęby mądrości i musiał odczekać dobę, by rany się choć trochę zabliźniły. W Pekinie Phelps zdobył osiem złotych medali (cała reprezentacja Polski trzy). Na igrzyskach w Londynie dorzucił kolejne cztery (nasza ekipa dwa). W sumie ma ich już 18!!!

Poziom motywacji Phelpsa to szczyty niedostępne dla przeciętnego człowieka. Ale z tego, że nie można wejść na Mount Everest, nie wynika, że poza zasięgiem pozostają również Rysy. Każdy ma jakąś górę do zdobycia, nie każdy próbuje się na nią wspiąć.

Jak zauważa Tony Robbins, autor motywacyjnych bestsellerów „Obudź w sobie olbrzyma” i „Nieograniczona moc”: „Wielu ludzi wie, co w życiu robić, ale niewielu robi to, co wie. (…) Nie wystarczy wiedzieć. Musisz podjąć działanie”.

I w tym tkwi problem, bo działanie wymaga wysiłku, do którego często trudno się zmusić. Na szczęście psychologowie już dawno odkryli, że siłę motywacji można zwiększyć. Wystarczy skorzystać z ich rad i zastosować kilka prostych tricków, by bardziej chciało się chcieć.

 

ZDECYDUJ,DO CZEGO DĄŻYSZ

„Wygrywa tylko ten, kto ma jasno określony cel i nieodparte pragnienie, aby go osiągnąć” – do takiego wniosku doszedł Napoleon Hill po przeprowadzeniu ponad pięciuset rozmów z najpotężniejszymi amerykańskimi przedsiębiorcami i politykami. Pytał o tajemnicę osiągniętego sukcesu takich potentatów jak John Rockefeller, Andrew Carnegie, Thomas Edison, Henry Ford. Efekt tych dociekań przedstawił w książce „Myśl i bogać się”, a podsumował zdaniem, które weszło do klasyki teorii motywacji: „Co umysł ludzki potrafi  wymyślić i w co uwierzy, tego potrafi  dokonać”.

Hill udowodnił to także w najbardziej przekonujący sposób – własnym życiem. Urodził się w biednej rodzinie na głuchej prowincji, ale wymyślił sobie, że zostanie słynnym dziennikarzem. Jako 15-latek zaczął pisywać do lokalnej gazety; oszczędzał każdego centa, by zarobić na studia. Kosztowały jednak zbyt dużo i musiał zrezygnować. Wtedy wpadł na absurdalny pomysł. Mimo braku doświadczenia, pieniędzy i jakichkolwiek osiągnięć postanowił odkryć „prawa sukcesu”. Chodził od gabinetu do gabinetu, od rezydencji do rezydencji i wreszcie trafił na milionera filantropa, który w niego uwierzył.

Andrew Carnegie dał mu listy polecające do wielkich tego świata, a Hill wykorzystał szansę. Został pionierem tak dziś popularnej literatury poradnikowej, uczącej jak żyć i co ro-bić, by osiągnąć sukces. Z jego podpowiedzi korzystało nawet dwóch prezydentów – Woodrow Wilson i William Taft, którzy zatrudnili go w charakterze doradcy.

Hill jako pierwszy odważył się powiedzieć, że 98 proc. ludzi nie potrafi  określić, co chce osiągnąć w życiu, więc kiedy „nie mają jasno określonego celu głównego, nie dochodzi do niczego”.

Kto nie wie, czego naprawdę pragnie, nie powinien się dziwić, że mu się nie chce chcieć. Bo zamiast konsekwentnie dążyć do wybranego „celu głównego”, będzie się rozpraszał i ulegał niezliczonym pokusom, od wylegiwania się w ciepłym łóżku i gapienia w telewizor po oskarżanie innych o swoje niepowodzenia.

Trudno zmusić się do wysiłku, nie widząc jego sensu. Bez celu nie ma motywacji, a motywacja – jak powtarza w wywiadach trener Madonny – „potrafi  czynić cuda”.

Dowody potwierdzające cudowną moc motywacji najłatwiej znaleźć w Hollywood. Robert de Niro, przygotowując się do roli boksera Jake’a La Mot y w filmie „Wściekły byk”, przytył 27 kilogramów i wrócił do dawnej wagi jeszcze przed odebraniem Oscara za tę kreację.

Większego wyczynu dokonał Christian Bale, który wcielając się rolę cierpiącego na chroniczną bezsenność „Mechanika”, zrzucił 30 kilogramów, przez wiele dni nie dosypiał i wyglądał jak półżywy. Niespełna rok później przyjął propozycję zagrania „Batmana” i błyskawicznie przybrał ponad 40 kg. Można przytaczać setki podobnych przykładów. Gwałtowne odchudzanie i przybieranie na wadze wymagało katorżniczej pracy i ogromnej samodyscypliny. Ale jeśli ma się jasno określony cel i głębokie przekonanie, że warto go osiągnąć, wszystko staje się możliwe.

 

POZNAJ  SAMEGO SIEBIE

„Nic nie uderzy cię tak mocno jak życie. Nieważne jak mocno bijesz, ale ile jesteś w stanie znieść i nadal iść do przodu. Na tym polega zwycięstwo! Jeśli wiesz, na co cię stać, rób to, na co cię stać. A jeśli nie jesteś tym, kim chcesz być, nie szukaj winy w innych, tak robią tchórze” – bokser Rocky Balboa jest postacią fikcyjną, istnieje jedynie na taśmie filmowej, lecz zmotywował do pracy nad sobą więcej osób niż niejeden psycholog. Jego rada, by mimo ciosów od życia każdy robił swoje, brzmi jak banał. Wystarczy jednak zamienić ją na pytania: Czy naprawdę wiesz, na co cię stać? Czy jesteś tym, kim chcesz być? Żeby ten banał nabrał głębokiego sensu. Bo ilu z nas potrafi na nie przekonująco odpowiedzieć?

Tony Robbins proponuje prosty test. Weź kartkę papieru i napisz, co zazwyczaj robisz w ciągu doby. Znaczna część tego wykazu u wszystkich będzie podobna: osiem godzin snu, osiem pracy, dwie godziny na dojazd do pracy i zakupy, dwie na mycie, sprzątanie i jedzenie. Duże różnice pojawią się w pozostałych czterech godzinach. A właśnie od tego, jak się je wykorzystuje, zależy życiowy sukces lub porażka. „Jeśli przeczytasz, co napisałeś, zrozumiesz dlaczego” – tłumaczy Robbins. Bo można ten czas zainwestować w siebie i rodzinę albo kompletnie zmarnotrawić. Siedząc przed telewizorem, surfując i „czatując” w internecie, przeżywając sztuczne emocje przy grach komputerowych –  nie zyskujesz nic.

Cztery godziny dziennie to w ciągu roku pełne dwa miesiące. Mnóstwo czasu na poprawę kondycji fizycznej i umysłowej. Łatwiej przyznać się do mankamentów tej pierwszej, ale poprawić można obie. Pamięć, refleks, spostrzegawczość też nie są dane raz na zawsze. A praca nad ich podniesieniem może przynosić zaskakujące efekty.

Osoba o przeciętnym ilorazie inteligencji IQ wynoszącym około 100 rejestruje w ciągu sekundy trzy obrazy. Jeśli prowadzi samochód i z prędkością 120 km/godz. wyprzedza inne auto, zauważy więc trzy elementy, np. wymijany pojazd, odległość od niego i sytuację na lewym pasie. Gdyby dzięki odpowiedniemu treningowi zwiększyła sprawność swej „pamięci operacyjnej” o 20 proc. dostrzegałaby sześć obrazów. Na przykład pieszego czy rowerzystę, który nagle pojawił się na jezdni. Nie trzeba przekonywać, jakie to ma znaczenie, bo przy tej szybkości w sekundę przejeżdża się 33 metry. Równie zaskakujące niespodzianki może przynieść każda inwestycja w siebie. Nie zawsze da się przewidzieć, do czego przydadzą się dodatkowe umiejętności, ale bez nich raczej nie wykorzysta się niespodziewanych okazji do poprawy swej sytuacji zawodowej, materialnej, a często także osobistej. Nie obudzi się w sobie olbrzyma, który – jak przekonuje Robbins – drzemie w każdym.

Właściwa samoocena, czyli poznanie swoich silnych i słabych stron, to obok wyboru celu, który chce się osiągnąć, klucz to sukcesu.

 

POSTAW  PIERWSZY KROK

„Cudem nie jest to, że skończyłem. Cudem jest to, że miałem odwagę zacząć” – pisał John Bingham, jeden z największych popularyzatorów długodystansowych imprez biegowych i chodziarskich. Sam zaczął uprawiać jogging w wieku 41 lat i zanim przeszedł na emeryturę, zaliczył ponad 40 maratonów. Sławę przyniosły mu felietony w magazynach „Runner’s World” i „Competitor”.

Bingham przekonywał, że biegać i intensywnie chodzić może każdy. Najpierw trzeba jednak zacząć, a to jest najtrudniejsze. Nie tylko w sporcie; w każdej dziedzinie. Ciągłe odwlekanie postawienia pierwszego kroku nazywa się czasem syndromem pięciu minut: teraz nie jestem w formie, dziś nie mam czasu, ale za chwilę, jutro, od poniedziałku na pewno się wezmę… Przeszkody uniemożliwiające rozpoczęcie podjętego zadania potrafią się mnożyć w nieskończoność. Ale jeśli „syndrom pięciu minut” potrwa zbyt długo, to wyznaczony cel prawdopodobnie nigdy nie zostanie osiągnięty.

Doświadczeni trenerzy radzą by rozpoczynać od rzeczy prostych. Ich wykonanie nie powinno sprawiać problemów, więc szybko odczuje się radość z pierwszych sukcesów. A satysfakcja to jednocześnie nagroda i znakomity środek motywujący do dalszych wysiłków.

Gdyby jednak już na starcie coś poszło nie tak, jak powinno, nie można się tym zrażać. Paula Radcliffe, legendarna biegaczka, rekordzistka świata na niemal wszystkich dystansach biegów ulicznych (od 5 km po maraton), w trzech zdaniach autobiografii „Paula: My Story So Far” powiedziała więcej niż niejeden poradnik sztuki życia: „Nie możesz z dnia na dzień stać się numerem jeden. Musisz zaakceptować to, że przegrasz wiele razy (…) I musisz wierzyć, że następnym razem wygrasz, wierzyć aż do dnia, gdy tak się stanie”.  Glen Mills, trener najszybszego człowieka świata Usaina Bolta, stosował tę zasadę w praktyce. U zarania kariery celowo wystawiał swego podopiecznego do zawodów, w których startowali lepsi od niego. Młody Usain nie miał szans na zwycięstwo, ale właśnie o to chodziło. „Nie będziesz wygrywał, jeśli nie nauczysz się przegrywać” – wyjaśniał Mills kilka lat później. – „Bo strach przed porażką paraliżuje i pochłania mnóstwo energii. Jeśli boisz się przegrać, to nie wygrasz”.

 

POWIEDZ INNYM,  CO CHCESZ ZROBIĆ

Naukowcy z A.T. Still University of Health Sciences w Arizonie stwierdzili, że gdy na siłowni pojawiali się widzowie, trenujący panowie wyciskali sztangę o 15–18 kg cięższą niż podczas samotnych ćwiczeń. W sposób wymierny potwierdzili więc znaną prawdę, że chęć wykazania się przed innymi zwiększa motywację do wysiłku.

Dlatego podejmując się wykonania jakiegoś zadania, warto powiedzieć o tym bliskim i znajomym. Niekoniecznie muszą nam kibicować, ale sama świadomość, że jeśli zrezygnujemy z dążenia, wystawimy swoją reputację na szwank, skutecznie zachęca do kontynuowania przedsięwzięcia. Lepiej dalej się pomęczyć niż kompromitować, pokazując innym swą słabość, niekonsekwencję czy nieudolność.

Siła motywacji, zwłaszcza do działania monotonnego i wyczerpującego, szybko słabnie. Zig Ziglar, szef Automo-tive Performance Company i autor kilkunastu popularnych poradników, ujął tę prawidłowość w zgrabnym aforyzmie: „Motywacja jest jak kąpiel, szybko mija, więc trzeba ją brać codziennie”. W przeciwnym razie okaże się jedynie słomianym zapałem. Nie bez powodu takie gwiazdy jak Madonna zatrudniają osobistych trenerów. Już sama ich obecność zachęca do podjęcia ćwiczeń, a jeśli są prawdziwymi fachowcami, wiedzą, jak urozmaicać zajęcia, by przynosiły optymalny efekt i nie nużyły.

Z tych samych powodów po podjęciu decyzji o przejściu na dietę, zerwaniu z nałogiem czy stworzeniu jakiegoś dzieła warto znaleźć życzliwą duszę, która podopinguje i doda wiary w nasze siły.

O tym jak efektywne jest informowanie otoczenia o swoich ambitnych postanowieniach, dużo mógłby powiedzieć Floyd Mayweather Jr, sześciokrotny bokserski mistrza świata i według magazynu „Forbes” najlepiej zarabiający sportowiec XXI wieku. W 2013 roku podpisał kontrakt z koncernem CBS/Showtime, gwarantujący mu 250 milionów dolarów za sześć walk!

Mayweather chętnie wpuszczał widzów na swoje treningi i widząc ich zachwyt, wykrzykiwał: „Jestem największym bok-serem w historii! Jestem najlepszym sportowcem w historii!”. Dziennikarzom kazał zwracać się do siebie per „Niepokonany”; prowokował hollywoodzkich idoli oświadczeniami typu „Jeśli Tom Cruise jest supergwiazdą, to ja jestem megastar”.

Ta bufonada miała sens. Wygłaszane publicznie przechwałki zmuszały do ich ciągłego potwierdzania. Były więc bardzo silnym motywatorem. Do tej pory Mayweather wygrał już cztery z sześciu najlepiej opłaconych pojedynków na ringu.

O swych zamierzeniach nie trzeba rzecz jasna informować „całego świata”. Wystarczy kilka osób, na których opinii i szacunku nam zależy. To też dobry bodziec, by chciało się chcieć.

 

NIE WSZYSTKO  NARAZ

Możesz osiągnąć wszystko, czego pragniesz, jeśli trzymasz się tego celu wystarczająco długo” – Helen Keller miała prawo udzielić tej rady. W wieku niespełna dwóch lat zapadła na niezdiagnozowaną chorobę, prawdopodobnie szkarlatynę lub zapalenie opon mózgowych. Był rok 1882, medycyna nie radziła sobie jeszcze z tymi schorzeniami. Lekarze uratowali jej życie, ale straciła wzrok i słuch, a wraz z nimi kontakt ze światem. Nawiązała go dzięki wieloletniej współpracy z nauczycielką z instytutu dla nie-widomych Anne Sullivan. Lekcje zaczęła od kojarzenia rzeczy z ich nazwami. Dziewczynka nie widziała i nie słyszała, nauka polegała więc na dotykaniu dłoni nauczycielki i zapamiętywaniu znaków języka migowego. Pierwszym słowem, którego sens pojęła, była „woda”.

Potem, przykładając palec do krtani nauczycielki, Helen próbowała powtórzyć drgania strun głosowych. W ten sposób nauczyła się mówić. Następnie poznała alfabet Braille’a i mogła czytać książki. Nauce poświęcała cały swój czas, opanowała francuski, niemiecki, łacinę i grekę. Ukończyła studia, obroniła doktorat, napisała kilkanaście książek, zaangażowała się w działalność organizacji pomagających niewidomym. Podczas II wojny światowej opiekowała się amerykańskimi żołnierzami, którzy stracili wzrok. Otrzymała kilka tytułów doktora honoris causa, brała udział w międzynarodowych kongresach i sympozjach. Rozmawiała z ich uczestnikami, odczytując dotykiem słowa z ruchu warg.

Opanowanie każdej umiejętności wymagało od Helen Keller nieporównywalnie większego wysiłku niż od zdrowej osoby. A jednak osiągnęła więcej niż większość ludzi, bo ilu z nas może się wykazać znajomością czterech języków obcych, autorstwem dwunastu książek i międzynarodową działalnością społeczno-naukową?

Tak jak napisała w autobiografii, każdy cel, do którego dąży się konsekwentnie i wytrwale, jest realny. Nawet jeśli wydaje się zbyt trudny, można się do niego zbliżać małymi krokami.

Psychoterapeutki Judith Belmont i Lora Shor nieco żartobliwie nazwały to metodą szwajcarskiego sera (The Swiss Cheese Theory of Life). Porównały zadanie, jakie chce się wykonać, do wielkiego bochna sera bez dziur. Nie da się go skonsumować od razu, ale można po-dzielić na mniejsze części. W ten sposób „cel główny” Napoleona Hilla zmienia się w mnóstwo drobnych celów, których osiągnięcie jest stosunkowo proste. I niemal niepostrzeżenie wielki bochen zmienia się w pełen dziur ser szwajcarski. Z czasem pozostają same dziury, co oznacza, że zadanie zostało wykonane.

Skuteczność metody małych kroków potwierdzają zarówno badania naukowe, jak i doświadczenia ludzi sukcesu. Najlepsze wyniki przychodzą wtedy, gdy ustali się miernik osiąganych postępów – czas przebiegnięcia określonego dystansu, ciężar podnoszonej sztangi, liczbę wykonywanych ćwiczeń, zrzuconych kilogramów, słów zapamiętanych podczas nauki języka obcego itp.

Nawet drobne osiągnięcia przynoszą satysfakcję, zatem warto to robić. Tym bardziej że – jak wykazała Ellen Langner z Uniwersytetu Harvarda – generalnie mamy nad sobą słabą samokontrolę i ponad 80 proc. codziennych czynności wykonujemy automatycznie lub z nawyku. To słabość, ale jednocześnie szansa. Bo ten, komu nie zabraknie konsekwencji, może nabrać nowych przyzwyczajeń. I nie będzie już potrzebował dodatkowej motywacji, by chciało mu się chcieć. Tak jak Madonna, o której trener mówi, że dziś „trudniej by jej było nie ćwiczyć, niż ćwiczyć”