Jak Żaba na prochach

Gigantyczne zyski z narkotyków Pruszków zawdzięczał tak naprawdę dwóm ludziom – Jerzemu Wieczorkowi pseudonim Żaba oraz Jarosławowi M. pseudonim Chińczyk. Ten pierwszy zorganizował sieć sprzedaży na terenie całego kraju, a drugi załatwiał wielkie narkotykowe deale z partnerami z zagranicy.

Żaba stosunkowo późno uświadomił sobie swoje powołanie, czyli tworzenie grupy zajmującej się handlem narkotykami, głównie heroiną. Tak jak większość bohaterów moich felietonów nie wywodził się ze środowiska krakowskiej inteligencji. Wręcz przeciwnie – wychował się na warszawskiej Pradze, która stała się jego uniwersytetem i miejscem pracy. W czasie gdy stawiał pierwsze kroki jako pokątny kombinator, Praga była tą częścią Warszawy, gdzie tylko charakterni i należący do jakiejś mocniejszej grupy mieli szanse na przetrwanie. Inni musieli przemykać tyłkami do murów, żeby im się nie stała jakaś krzywda.

 

 

Początkowo Wieczorek „zwąchał się” z Henrykiem Niewiadomskim, znanym szerzej jako Dziad. Tyle że w tamtym czasie późniejsza ikona Ząbek, a jak niektórzy twierdzą – także Wołomina – to był zwykły patałach, zarabiający na życie rozwożeniem węgla. I to nie ciężarówką, lecz furmanką. Dopiero później dorobił się żuka i całej „firmowej” floty.

 

 

Ale „waflując” się z Niewiadomskim i jego ekipą, Wieczorek miał poczucie, że nie jest sam i jakby co, ma na kogo liczyć. Oczywiście, krąg jego znajomych wciąż się poszerzał, jednak głównie o tzw. grypsujących.

 

 

Żaba kręcił się po różnych branżach, ale zawsze miał dryg do handlu – po jakimś czasie dorobił się butiku (jak chcą niektórzy – budy) na bazarze w Rembertowie. To był prawdziwy modowy salon stolicy. Warszawiacy przyjeżdżali tam ubierać się w modne stroje, świeżo przybyłe z tureckich bazarów. Sława Rembertowa wkrótce przekroczyła granicę – do tej podwarszawskiej miejscowości ściągali eleganci ze Wschodu. Jednym z klientów Żaby okazał się niejaki Dima.

 

 

Otóż ten Rosjanin zrobił u Wieczorka większe zakupy – można wręcz powiedzieć, że wykupił mu cały butik. Ale jak przyszło do płacenia, Dimie zabrakło kilkuset dolarów, a nie chciał już zwracać towaru.

 

 

Żaba jednak popisał się wspaniałomyślnym gestem i zaproponował: jak będziesz tu następnym razem, to wtedy mi dasz „siano”.

 

 

Dimie zaimponowało takie podejście do handlu. Szybko obaj panowie stali się przyjaciółmi – ich kontakty, zakrapiane wódą, zyskały na intensywności, a także zaowocowały współpracą na innych polach. Otóż Dima – jak łatwo się domyślić – chłopak z rosyjskiego środowiska przestępczego, szybko awansował w gangsterskiej hierarchii. Wkrótce stał się „przybocznym” szefa rosyjskiej mafii Wiaczesława Iwankowa pseudonim Japończyk.

 

 

W tym czasie także Żaba był już nieźle ustosunkowany w naszej mafijnej rzeczywistości. Jakiś czas wcześniej, wraz z Kiełbachą, wciągnąłem go do Pruszkowa, gdzie szybko poczuł się jak… żaba w wodzie.

 

 

Tak więc przyjaźń Dimy z Wieczorkiem była na rękę i nam, i Rosjanom (inna sprawa, że pojęcie „rosyjska mafia” nie jest dosłowne – chodzi o gangsterów z byłego Związku Radzieckiego: Rosjan, Ukraińców, Gruzinów itp.).

 

 

Gdy nasza delegacja udała się na występy gościnne do Moskwy, Dima zapewnił jej królewskie życie – Pruszkowiacy mieszkali w najdroższych hotelach, jedli kawior chochlami i zadawali się z najbardziej ekskluzywnymi prostytutkami. Latali w samych ręcznikach po hotelu i tylko podpisywali kolejne rachunki, które oczywiście regulowali Rosjanie. Jednak współpraca Pruszkowa z ruską mafią to temat na kolejną opowieść – teraz jedynie ją sygnalizuję.

 

 

Nie umiem powiedzieć, jak to się stało, że akurat Żaba postanowił zorganizować sieć handlu narkotykami. Pewnie uświadomił sobie, że prochy stają się w Polsce towarem coraz bardziej pożądanym; że ćpają i studenci, i celebryci i generalnie popyt jest duży. Akurat mieliśmy sporo pieniędzy do zainwestowania. W napadzie stulecia w listopadzie 1995 roku (pisałem o tym w pierwszym felietonie) grupa Rympałka „zawinęła” na warszawskim Ursynowie ponad milion złotych z konwoju, wiozącego wypłaty dla ZOZ. Trzeba było coś sensownego zrobić z tą kasą.

 

 

Nieco wcześniej wyszedłem z puszki i „doklepałem się” do grupy Rympałka. Dużą rolę – w zasadzie na tych samych prawach, co Rympałek – odgrywał tam Żaba. Ten drugi zaczął tworzyć coś w rodzaju podgrupy, mającej przejąć rynek prochów. Wprawdzie ja się tym nie zajmowałem, ale będąc w bliskich relacjach z oboma, miałem możliwość obserwowania ich działań.

 

 

OK, pomysł był, ale brakowało samego towaru. Owszem, zakup heroiny w ilościach hurtowych nie był misją niewykonalną, ale chodziło o to, aby kupić ją bardzo tanio i sprzedać z kilkakrotnym przebiciem.

 

 

W grupie Rympałka i Żaby pojawił się Jarosław M. – chłopak bardzo ambitny, inteligentny a przy tym niedający sobie dmuchać w kaszę. Może i nie wyglądał na herosa, ale pamiętam, jak kilkakrotnie „sprzedał kosę” pewnemu gościowi, z którym miał scysję w dyskotece. Był ostry, a jednocześnie skuteczny w tym, co robił.

 

 

Kiedy policja zaczęła deptać mu po piętach, wyjechał z kraju. Ale nie próżnował na obczyźnie – wkrótce dał cynk, że jest do wzięcia heroina z Afganistanu. A ten azjatycki kraj, wraz z Pakistanem i Iranem, stanowił heroinowe eldorado – wszystkim mafiom świata zależało na tym, aby uszczknąć choćby kęs z tego tortu. Chińczyk dotarł do Bułgarów, którzy zaproponowali mu afgańską herę. Gdzie ich znalazł? Pewnie w jakiejś dyskotece, bo M. to wyjątkowo rozrywkowy i otwarty facet. Z kolei Bułgaria przełomu lat 90. i naszego wieku była krajem, w którym potykałeś się o mafiosów. Byli wszędzie. Przestępczy bossowie nie ukrywali, czym się zajmują, i nawet władza wiedziała, że lepiej nie wchodzić im w drogę. Heroina docierała do Bułgarii różnymi drogami, najczęściej z Turcji, a następnie była transportowana na Zachód.

 

 

Polska stanowiła duży rynek zbytu, dlatego gangsterzy z kraju Aleksandra Newskiego złożyli Chińczykowi naprawdę dobrą ofertę. Kilogram miał kosztować u nich około 2 tysiący dolarów, a u nas, w działkach, jego wartość wzrastała do 35 tysięcy.

 

 

Wkrótce brunatny proszek zalał Polskę. Przewozili go kurierzy, którzy jeździli do Bułgarii i do Turcji w celach handlowych (w jedną stronę elektronika, w drugą – odzież). Tak powstał kanał przerzutowy, okrzyknięty przez media szlakiem bałkańskim.

 

 

W Polsce dystrybucją zajmował się już Wieczorek – to on zorganizował sieć sprzedaży, opierającą się na ludziach, z którymi współpracował jeszcze w poprzednich latach. Hulało na całego!

 

 

Gdy w końcu wpadł, interes przejęła żona Baśka. To była charakterna babka, zwana przez nas git falbaną – kilka lat wcześniej odsiedziała wyrok za tzw. dziesionę, czyli kradzież z pobiciem.

 

 

Chińczyk trafił za kratki w 2001 roku – zatrzymała go szwedzka policja i przekazała naszym organom ścigania. W końcu w ręce prokuratora trafiła cała trójka – Żaba, Chińczyk i Baśka. Każdemu zależało na otrzymaniu „sześćdziesiątki” (statusu tzw. małego świadka koronnego), więc się wspólnie sypali. Najlepsze wrażenie artystyczne zrobił Chińczyk i to on poszedł na ugodę z prokuratorem.

 

 

Czy rynek narkotykowy przestał istnieć? Nie – ta branża nie zna pojęcia „próżnia”. Ale już kto inny rozdawał tam karty. Ciekawe, że kiedy Rympałek wyszedł na wolność, próbował, wraz z niektórymi starymi, wejść w prochy. Ale policja już tylko na to czekała…

 

 

Po publikacji felietonu J. Sokołowskiego z poprzedniego numeru pt. „Dobry pies, zły pies” otrzymaliśmy list od p. Piotra Wróbla. Oto on.

Oświadczenie:

 

 

Oświadczam, że nieprawdą jest jakobym kiedykolwiek rozmawiał z autorem publikacji – Jarosławem Sokołowskim – na temat funduszu operacyjnego. Oświadczam ponadto, że:

 

 

1. Nigdy nie pracowałem przy sprawie zabójstwa Nikodema Skotarczaka ps. Nikoś, tym bardziej nie miałem dostępu do funduszu operacyjnego policji w tej sprawie – o ile był on w ogóle do tego celu przyznany.

 

 

2. Nigdy nie pracowałem przy sprawie zabójstwa Wiesława Niewiadomskiego i tak jak w pkt. powyżej tym bardziej nie miałem dostępu do funduszu operacyjnego w tej sprawie – o ile był on w ogóle do tego celu przyznany.

 

 

3. W kwestii policjantki o ps. Nikita łączyły mnie z nią tylko i wyłącznie relacje służbowe i  insynuowanie przez autora publikacji innych relacji jest kompletnie fałszywe i narusza dobra osobiste moje i mojej rodziny.

 

 

Odnośnie do pozostałych tez autora publikacji – J. Sokołowskiego – nie mogę się wypowiadać z uwagi na dobro postępowania przygotowawczego i sądowego, w którym jestem stroną procesową. Zarówno Jarosław Sokołowski jak i ja jesteśmy objęci tajemnicą sądową, ponadto ja jestem objęty zobowiązaniem o zachowaniu tajemnicy państwowej.

Piotr Wróbel

 

Od autora:

 

Moje felietony, publikowane na łamach „Śledczego”, oparte są na wiedzy mojej oraz osób, z którymi w ciągu wielu lat miałem okazję się zetknąć. Biorę zatem pełną odpowiedzialność za słowa, które kieruję do czytelników. Opisane przeze mnie zdarzenia mają pokrycie w dokumentach, także w zeznaniach świadków. Wszystkie fakty, zanegowane przez pana Piotra Wróbla w trzech punktach jego sprostowania, znajdują swoje odbicie w protokołach moich zeznań, składanych przed sądem na procesie tzw. Dużego Pruszkowa (chodziło o tzw. zarząd). Wymiar sprawiedliwości przyjął wówczas moją wersję jako zgodną z prawdą. Jeśli natomiast chodzi o rzekome naruszanie dóbr osobistych rodziny pana Wróbla, to mogę odpowiedzieć tylko w ten sposób: szkoda, że nie myślał o niej w tych kategoriach, gdy opisywane przeze mnie zdarzenia miały miejsce.

 

Jeśli pan Piotr Wróbel zdecyduje się na skierowanie przeciwko mnie czy wydawnictwu sprawy do sądu, chętnie powtórzę i udowodnię wszystko to, co napisałem na łamach „Focusa Śledczego”.

Jarosław Sokołowski