Kolumbia i kokaina. Jak działają przemytnicy z Putumayo?

Na granicy Kolumbii i Ekwadoru rządzą komunistyczni partyzanci, szwadrony śmierci i mafia. Uprawiający kokę chłopi nie zamieniliby jednak swojego życia na żadne inne.

Kokainowe laboratorium Juana Patero mieści się w jednym ze skleconych z desek i blachy domów przy szosie biegnącej przez kolumbijską prowincję Putumayo. Laboratorium to może zbyt dużo powiedziane. Po prostu w jednej z izb jego chałupy piętrzy się góra garnków, misek i szmat. „Jak wioskę zajmuje wojsko, przeszukują wszystkie domy. Byli w tym pokoju ze sto razy. I co? Pomyśleli, że nie ma tu nic ciekawego” – opowiada gospodarz.

Juan zalewa suche liście koki kerosenem. Potem płucze je kolejno w eterze, bikarbonacie sodu i innych kwasach. Powstaje cuchnąca pulpa, która po wysuszeniu staje się chropowatą, przypominającą pumeks masą. To baza, półprodukt kokainy, którą w okolicy wytwarzają prawie wszyscy. Połowa kolumbijskiej kokainy śmiało mogłaby nosić stempel „Made in Putumayo”. Zamiana produkowanej w domowych warunkach bazy w narkotyk wymaga specjalistycznego sprzętu, dlatego Juan sprzedaje swój surowiec dalej. Przez lata jego klientem był pułkownik policji z sąsiedniego Ekwadoru, który przysyłał po odbiór towaru swojego sierżanta. Z Ekwadoru duża część bazy trafia do Peru, a stamtąd po oczyszczeniu wędruje w świat, głównie do Ameryki Północnej.

Żeby wywieźć towar z Putumayo, trzeba mieć spore kontakty. Autobus, którym jechałem, został w środku nocy zatrzymany przez patrol policji. Wypędzono wszystkich pasażerów, skrupulatnie przeszukano zawartość ich kieszeni i bagażu, a mnie wypytywano o notatki w zeszycie – podejrzenia policji wzbudziły pojawiające się w nich słowa i nazwiska związane z kolumbijską wojną narkotykową.

Juan o wywożenie towaru z kraju nie musiał się martwić. W czasach współpracy z ekwadorskim pułkownikiem miał szufladę po brzegi wypchaną dolarami i kolumbijskimi pesos, dzięki którym ten prosty chłop wysłał syna na uniwersytet w Bogocie. Do dziś trzyma w domu „obrzyna”, czyli strzelbę z obciętą lufą. „Tu w nocy nikt nie zamyka drzwi, możesz zostawić walizkę pieniędzy na stole i nikt jej nie weźmie. Wszyscy mają broń, a za kradzież jest kula” – mówi właściciel dwuhektarowej plantacji koki, z której co dwa–trzy miesiące produkuje kilogram półproduktu kokainy. To mu wystarcza. „Na koce można zarobić miliony, ale im większe pieniądze, tym więcej ryzyka” – tłumaczy. „Pamiętam jednego mafiosa z Cali, przyjeżdżał co kilka miesięcy wielkim samochodem terenowym. Kupował od ręki po cztery czy pięć kilogramów, płacił zawsze gotówką. Miał w mieście willę, samochody i pełne konto. Ale jeśli taki spotka na swojej drodze partyzantów, to…” – Juan przeciąga palcem po szyi.

Szczury dżungli

W Putumayo jest ich około trzech tysięcy. Żyją w zaszytych w dżungli obozach, z których wyruszają na akcje – wysadzają rurociągi, napadają na komisariaty policji, ostrzeliwują z moździerzy koszary wojskowe. Szczególnie upodobali sobie rejony przy granicy – gdy ściga ich wojsko, wystarczy, że przepłyną rzekę i są bezpieczni.

Członkowie FARC (Fuerzas Armada Revolutionarias de Colombia, Zbrojnych Sił Rewolucyjnych Kolumbii, głównego ugrupowania rebelianckiego w tym kraju) mają nowoczesny ekwipunek i są świetnie wyszkoleni. To oni rządzą we wsiach Putumayo, mimo że za dnia ich prawie nie widać. Szacuje się, że FARC zarabia na kokainie 180 mln dolarów rocznie. Oficjalnie lewicowi partyzanci przyznają się tylko do pobierania od wieśniaków podatku od upraw koki. „Przecież oni sami skupują towar, tylko kiepsko za niego płacą! Ale spróbuj sprzedać komuś innemu za większą stawkę. Jak odkryją, co zrobiłeś, wywiozą cię do dżungli. Gadają kłamstwa o wyzwalaniu chłopstwa, ale tak naprawdę są gorsi od szczurów” – opowiada Juan przyciszonym głosem. Słońce powoli zachodzi, a to pora, kiedy partyzanci FARC przybywają do wioski. W gumowych butach, czarnych beretach „Che” Guevary i z kałasznikowami zarzuconymi na ramię rozchodzą się po chałupach, odwiedzają rodziny, popijają w barze. Przy okazji ściągają też z mieszkańców haracze, a od informatorów zbierają meldunki.

Zmęczeni zabijaniem

Następnego dnia w porze obiadu do wioski przyjeżdża ubrany na czarno mężczyzna w ciemnych okularach. Zsiada z motocykla, w słońcu błyskają jego wojskowe buty za 300 tys. pesos (420 zł). Wchodzi do restauracji i zamawia posiłek. „Porcja kosztuje dwa dolary” – informuje go właścicielka. Mężczyzna z uśmiechem na ustach płaci połowę tej ceny, a kobieta nawet nie piśnie. W Putumayo rządzi ten, kto ma broń. Nie warto tracić życia dla jednego dolara.

Budzący we wsi strach mężczyzna jest członkiem sił paramilitarnych (Autodefensas Unidas de Colombia – Zjednoczona Samoobrona Kolumbii, w skrócie AUC). Założył je w 1997 r. Carlos Castaño Gil, aby pomścić śmierć swojego zamordowanego przez partyzantów ojca. AUC stała się prywatną armią służącą do walki z terrorem rebeliantów. Paramilitarni mieli oczyszczać teren z partyzantów, aby wojsko mogło później bez strachu wysłać tam samoloty fumigacyjne, opryskujące chemikaliami plantacje koki. Gdy w 2000 r. paramilitarni pojawili się w Putumayo, ludzie wiązali z nimi duże nadzieje. „Nareszcie ktoś się weźmie za tych partyzantów” – mówili sąsiedzi Juana. Szybko jednak zrzedły im miny.

 

Członkowie AUC zaczęli od tworzenia czarnych list z nazwiskami mieszkańców będących za pan brat z partyzantami. Na liście mógł znaleźć się każdy: wieśniak, który płacił im haracze, albo właściciel jadłodajni, w której partyzanci zjedli kiedyś kolację. Podejrzani o kolaborację byli łapani, prowadzeni do dżungli i zabijani, a listy na bieżąco uzupełniano. Nic dziwnego – organizacja płaciła każdemu członkowi AUC pensję w wysokości 800 tys. pesos (1100 zł) miesięcznie i drugie tyle premii za zabicie człowieka. Bardziej obrotni mogli więc szybko zarobić. Z czasem zaczęto na nich mówić Paracos (przydomek wywołujący skojarzenia z robakiem). Ludzie z wioski mówią, że jeszcze nie widzieli, aby paramilitarni faktycznie walczyli z partyzantami. Co więcej, gdy ci ostatni są we wsi, jakąś tajemną mocą znikają z niej wszyscy paramilitarni. Pojawiają się dopiero wtedy, gdy partyzanci odpłyną do dżungli.

Paraco, który przyjechał na obiad, kazał przysiąść się do stołu siedzącemu obok wieśniakowi. Gawędzili o zwykłych sprawach: cenach bazy, ruchach wojsk rządowych i partyzanckich w Putumayo. „Jestem już zmęczony zabijaniem” – westchnął w pewnej chwili Paraco z ustami pełnymi mięsa, fasoli i smażonej cebuli. „Chciałbym zdobyć większą forsę za jednym razem i urządzić się do końca życia”. Nie wspomina o tym, że przeszło rok wcześniej podpisał dokument zobowiązujący go do oddania swojej broni i przejścia do cywila. Oficjalnie bowiem w Kolumbii nie ma już paramilitarnych – zostali zdemobilizowani na mocy układu pokojowego z rządem. Stało się to jednak tylko na papierze.

Pochłaniający obiad Paraco, podobnie jak większość jego kumpli, postanowił sobie broń zostawić.

Raz biedni, raz bogaci

Córka Juana miała 14 lat, kiedy na jej oczach Paraco zabił człowieka. Strzelił mu z pistoletu kilka razy w pierś i raz w skroń. Tryskając krwią człowiek przebiegł jeszcze kilka metrów i padł martwy tuż obok miejsca, w którym córka Juana sprzedawała napoje. Córka wróciła do domu i położyła się na łóżku. Całymi dniami płakała. Lekarz z pobliskiej wioski zapisał jej tabletki, po których tylko spała, a gdy się budziła, nie rozumiała, co się do niej mówi. W końcu Juan zawiózł ją do szpitala psychiatrycznego. Ma więc powody, żeby nie lubić Paracos. Co więcej, nieraz widział, jak paramilitarny wsiada na motor, daje dolara żołnierzowi na moście i jedzie bez kontroli i z bronią do Ekwadoru. Takiemu Paraco wszystko wolno.

„Gdy kupisz butlę gazu do kuchni, trzeba im zapłacić tysiąc pesos »podatku«. Na dodatek to ty musisz znaleźć Paraco we wsi, powiedzieć mu, że kupiłeś gaz i wręczyć pieniądze. Jeśli zapomnisz, oni sami zjawią się u ciebie” – mówi Juan, który w czasie współpracy z ekwadorskim pułkownikiem wydawał pieniądze lekką ręką. Upodobał sobie motocykle, kupował je i tracił jeden po drugim. Pierwszy ukradli mu w Lago Agrio, gdy pijany wychodził w nocy z knajpy. Drugi stracił, kiedy spotkał na szosie partyzantów. „Skąd miałeś pieniądze na taki motor?” – zapytali i dali mu wybór: – „Bierzemy motor albo ciebie”. Trzeci sam sprzedał, żeby opłacić leczenie córki.

W końcu żyła złota się urwała – ekwadorski pułkownik został przeniesiony i czasy pełnej szuflady się skończyły. „Gdy robisz w kokainie, pieniędzy masz tyle, że nie wiesz, co z nimi robić. Wydajesz na lewo i prawo, nagle nie masz nic i zastanawiasz się, gdzie się to wszystko podziało” – mówi.

Koka lepsza niż banany

Wioska Juana jest zamkniętym systemem trzymanych w sekrecie zbrodni, za które nikt nigdy nie odpowie. Tu każdy ma coś do ukrycia. To dlatego zmieniłem imię i nazwisko głównego bohatera i nie podałem nazwy jego wsi. Rozmowa z dziennikarzem jest w wielu rejonach Kolumbii wystarczającym powodem do wykonania wyroku śmierci. „Bezpieczny nie jesteś nigdy” – przyznaje Juan. „Jak sprzedajesz kokę Paracos, to dorwą cię partyzanci. Jak sprzedajesz FARC, dorwą cię Paracos. A jak nie sprzedajesz w ogóle, to nie dość, że żyjesz w biedzie, to wszyscy myślą, że jesteś Sapo (żaba), czyli szpiclem. A za to możesz podpaść każdemu”. Juan ma swoją taktykę na przetrwanie. „Piję ze wszystkimi, z Paracos, z partyzantami i z żołnierzami. Gadam z nimi o duperelach, byle nie o polityce. Jak mnie pytają, czy są tu ludzie z AUC, mówię prawdę, że są. Jak pytają, czy są tu ludzie FARC, też odpowiadam, że są. Podobnie, kiedy pytają, czy we wsi są ludzie produkujący kokainę. Ale jak pytają, gdzie mogą ich znaleźć, odpowiadam: »Nie wiem, proszę pana. Pojęcia nie mam«”.

Rzeczywistość wymusza elastyczne podejście. W Putumayo wojsko jednego dnia walczy z bandami gnębiącymi mieszkańców, drugiego dnia zabija cywilów. Partyzanci jednego dnia pozdrawiają i częstują papierosami, drugiego grożą śmiercią i podrzynają gardła. Paramilitarni mienią się ostatnimi sprawiedliwymi, a po cichu wymuszają haracze albo gwałcą kobiety i palą domy. Juan zdaje sobie sprawę, że jeśli przylecą samoloty i zrobią fumigację, na jego plantacji przez pół roku nie wyrośnie nic. Ryzyko to element codzienności, z którym trzeba żyć.

„Mam dwa hektary koki i nie zamieniłbym tego na 20 hektarów niczego innego. Co dwa miesiące zanoszę kilogram »base« partyzantom albo innym kupcom i dostaję za niego 1,5–2 mln pesos (2200–3300 zł). Ile bananów musiałbym sprzedać, aby tyle zarobić? 10 ton?” – tłumaczy Juan. Niedawno do jego wioski wpadli żołnierze z FUDRA, sił specjalnych. Zostali przez trzy dni. Weszli do jego domu, zobaczyli, że skromnie żyje, i pojechali szukać partyzantów i kokainy gdzie indziej. Ledwie zniknęli, do wsi wróciła i kokaina, i partyzanci.