Kreml pozwolił na przyjaźń

10 kwietnia 2010 roku samolot Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim rozbił się na lotnisku Siewernyj pod Smoleńskiem. W trzecią rocznicę tej tragedii przypominamy wywiad z prof. Włodzimierzem Marciniakiem, politologiem, członkiem polsko-rosyjskiego zespołu do spraw trudnych, o tym, dlaczego czasami brakuje porozumienia między Warszawą a Moskwą

Przeczytaj także rozmowę z profesorem Januszem Tazbirem o polskich traumach narodowych i sarmackich reakcjach na klęski

 

Zawsze kiedy Polacy domagają się od Rosjan ujawnienia jakiejś niewygodnej dla Moskwy prawdy, pojawiają się tzw. kremlowscy historycy, którzy udowadniają, że tak czy inaczej wina jest po stronie polskiej. Czy rzeczywiście Kreml ma swoich historyków i czy wywierają duży wpływ na Rosjan?

Prof. Włodzimierz Marciniak: Są w Rosji historycy, którzy – gdy zachodzi potrzeba – wykonują prace usługowe.

Kto jest ich zleceniodawcą?

Na to pytanie bardzo trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Bo skąd mamy mieć pewność, że owi badacze działają na zamówienie jakichś sił politycznych, a nie z własnej inicjatywy? Możemy podejrzewać rozmaite inspiracje; możemy założyć, że tego typu działalność jest władzy na rękę, ale to wszystko. Prześledźmy to na przykładzie tzw. anty-Katynia, czyli wiązania zbrodni popełnionej na polskich oficerach w 1940 roku z krzywdami, jakich doznali rosyjscy jeńcy w polskiej niewoli w 1920 roku. Kwestia ta nigdy wcześniej nie istniała w radzieckiej publicystyce historycznej.

Aż trudno w to uwierzyć – przecież Kremlowi powinno zależeć na obnażaniu „zbrodni” Polski Piłsudskiego.

Pamiętajmy o tym, że Sowieci nigdy nie zaprzątali sobie głowy losem swoich jeńców – czy to tych z 1920 roku, czy z czasów II wojny światowej. Dopiero gdy Michaił Gorbaczow zaczął ujawniać dokumenty świadczące o tym, że za Katyń odpowiadają nie Niemcy, ale Moskwa, w pewnych środowiskach historycznych zrobiło się poruszenie. Trzeba było przygotować odpór na ewentualne zarzuty ze strony polskiej. Nie wiemy jednak, czy to władza powiedziała historykom: „poszukajcie czegoś na Polaków”, czy też naukowcy sami zgłosili swoje propozycje. Faktem jest, że wyszło współdziałanie.

Może powinniśmy posypać głowę popiołem i przyznać, że jeńcy z 1920 roku przeszli w naszym kraju gehennę? A przynajmniej, że nie uczciliśmy ich pamięci…

Z pewnością popełniliśmy wiele zaniedbań i zaległości mamy po dziś dzień. Ale nie zapominajmy, że materiały źródłowe na temat 1920 roku zostały opublikowane, i to w dwóch językach – polskim i rosyjskim. Pytanie: dlaczego wydawnictwo to nie było kolportowane w Rosji i przeszło tam bez echa? Przekazaliśmy tę księgę wszystkim rosyjskim członkom grupy do spraw trudnych i okazało się, że niektórzy nigdy wcześniej o niej nie słyszeli. Prawda jest taka, że w polskiej niewoli zmarło od 18 do 20 tysięcy jeńców. Tymczasem w Smoleńsku, po uroczystościach, jakie się odbyły 7 kwietnia tego roku, Putin mówił o… 32 tysiącach.

Skąd wziął taką liczbę?

Nie mam pojęcia, ale liczba ta zaczęła żyć swoim życiem i pojawiać się w publicznych wystąpieniach i polityków, i historyków. Profesor Anatolij Torkunow, który jest wiceprzewodniczącym wspomnianej grupy do spraw trudnych, twardo trzyma się tej Putinowskiej wersji. Pytanie, dlaczego akurat 32 tysiące? Skoro w dokumencie Biura Politycznego z marca 1940 roku widnieje informacja o 22 tysiącach polskich oficerów przeznaczonych do rozstrzelania, to ofiar sowieckich musi być stosownie więcej. Skoro w Katyniu poniosło śmierć 4 tysiące Polaków, to obywateli ZSRR zabitych w tym samym miejscu – według Putina – musi być dwa razy więcej. A przecież w kwestii tej nie było żadnych szczegółowych studiów. Po prostu premier Rosji powiedział: przebijam.

A czy uważa pan, że w ten sposób można wywołać w Rosjanach niechęć do Polaków? A może wcale nie trzeba jej wywoływać?

Tragedia smoleńska ujawniła na szerszą skalę coś, z czego ja doskonale zdawałem sobie sprawę od lat: Rosjanie naprawdę darzą nas sympatią. Wydaje mi się, że zawsze trzeba odróżniać zwykłych Rosjan (wśród których oczywiście są też nieprzyjaciele naszego narodu) od władzy. Znów odwołajmy się do przykładu Katynia. Problem w naszych relacjach nie polegał na tym, że zbrodnia ta została popełniona, ale na tym, że fałszowano prawdę o niej. Kłamstwo katyńskie sprawiło, że dla około 30 procent Rosjan jeszcze niedawno winowajcą mordu byli Niemcy. A większość w ogóle nie miała na ten temat zdania. Ale to wcale nie dowodzi postaw antypolskich – jest raczej efektem pewnego mentalnego konformizmu, umiejętności dostosowania się do aktualnie obowiązujących wersji politycznych. Gdy tylko władza – po 10 kwietnia br. – dała sygnał do zmiany postawy wobec Polski, Rosjanie chętnie to podchwycili.

W jednej ze swych publikacji Aleksander Sołżenicyn, przyznając, że Rosjanie wyrządzili Polakom wiele krzywd, wymienia także winy Polaków wobec Rosji. Problem w tym, że on tę Rosję rozciąga na wszystkie ziemie, znajdujące się na wschód od naszego kraju. Kijowska wyprawa Chrobrego w 1018 roku, zdaniem pisarza, obciąża stosunki polsko-rosyjskie. Podobnie jak tłumienie rebelii kozactwa Bohdana Chmielnickiego.

To nam uzmysławia, że kiedy mówimy o naszych relacjach z Ukrainą czy Białorusią, zawsze jest ten trzeci, czyli Rosja, która rzuca swój cień na historię tej części Europy. Są bowiem w Rosji tendencje do traktowania ziem na wschód od Bugu jako wspólnoty wschodniosłowiańskiej, której przewodzi Moskwa. Ja mam poważne wątpliwości, jak daleko w przeszłość powinien sięgać ten rachunek krzywd. Czy roztrząsanie wydarzeń sprzed wieków ma w ogóle jakikolwiek sens? Czy warto przenosić współczesną tożsamość narodową na przeszłość? Osobiście wątpię, tym bardziej że w czasach, o których wspomina Sołżenicyn, pojęcie przynależności narodowej znacznie się różniło od dzisiejszego. Nie wspominając już o tym, że takie zawłaszczanie przez Rosję historii ziem należących choćby do Ukrainy, jest dla Ukraińców po prostu nie do przyjęcia.

Jednak w XVII wieku wydarzyło się coś, o czym pamięć jest po dziś dzień w Rosji żywa. Mam na myśli dymitriadę, zajęcie Moskwy przez polską załogę oraz wypędzenie jej w 1612 roku. Fakt ten został nawet uwieczniony za pomocą Dnia Jedności Narodowej – święta narodowego Rosji (4 listopada). Zupełnie jakby Rosjanie nie mieli na swym koncie większych i bardziej spektakularnych zwycięstw.

A jednak nie upatrywałbym w tym święcie jakichś antypolskich fobii. Wielu komentatorów uważa, że była to najzwyczajniej w świecie konsekwencja zlikwidowania święta Rewolucji Październikowej, przypadającego na 7 listopada. Co to nowe święto upamiętnia, tego dokładnie nie wiadomo, szczególnie biorąc pod uwagę rosnącą różnicę pomiędzy kalendarzem juliańskim i gregoriańskim.4 listopada wojska Dymitra Pożarskiego i Kuźmy Minina wkroczyły do Moskwy, ale jeszcze nie wygoniły Polaków z Kremla. Nastąpiły rozruchy, w wyniku których o mało nie stracił życia przyszły car Michaił Romanow. Ważne jest to, że tego dnia przypada cerkiewne święto Kazańskiej Ikony Matki Boskiej i postanowiono wykorzystać tę okoliczność do ustanowienia nowego święta państwowego. Mam jednak wątpliwość, czy Rosjanie zdają sobie sprawę, czym była dymitriada i czy w ogóle stanowi dla nich ważne wydarzenie w życiu narodu. Tym bardziej że była to raczej wojna domowa, a nie starcie z innym krajem. W ogóle to wydarzenie pojawiło się w świadomości Rosjan w XIX wieku, w czasach wojen napoleońskich, być może ze względu na to, że Polacy stali się sojusznikami Bonapartego. W ubiegłym roku byłem 4 listopada w Rosji. Moją uwagę zwrócił fakt, że w metrze cały czas powtarzano, na pamiątkę czego ustanowiony został Dzień Jedności Narodowej. Powtarzano, bo najprawdopodobniej Rosjanie w większości tego nie wiedzieli.

Czy Rosjanie maja poczucie, ze biorąc udział w rozbiorach, wyrządzili nam wielką krzywdę? A może uważają, że były one wynikiem logiki dziejowej; że zasłużyliśmy sobie na swój los?

Dokładnie tak – ich zdaniem słabe państwo i nieefektywna demokracja szlachecka nie miały szans w starciu z monarchią absolutną, której historyczna przewaga okazała się bezdyskusyjna. Silniejszy organizm pochłonął o wiele słabszy, i tyle. Pewna refleksja w kwestii rosyjskiej winy pojawiła się dopiero w kontekście powstań – listopadowego i styczniowego. Owszem, zdaniem Puszkina ten pierwszy zryw był niczym innym jak rewolucją wznieconą przeciwko legalnym władzom, w tym wypadku carskim. Zrywem o tyle niezrozumiałym i nieodpowiedzialnym, że Królestwo Polskie pod pewnymi względami miało lepszy ustrój niż sama Rosja. Jednak można też na nasze powstania patrzeć oczyma Lwa Tołstoja, autora opowiadania „Za co?” – najbardziej propolskiego utworu w całej literaturze rosyjskiej. Jego bohater to polski oficer, zdegradowany i wcielony po powstaniu listopadowym do armii carskiej, służący na Syberii. Postać Polaka doskonale odpowiada stereotypowi, utrwalonemu w Rosji: jest oszustem. Ale jego kłamstwo ma szlachetne podłoże – żołnierz, aby wrócić do ukochanej ojczyzny, udaje śmierć. I wraca do kraju w trumnie. Z kolei nosicielem innego stereotypu jest Kozak woźnica, który wykrywa kłamstwo i donosi na Polaka. Bo kieruje się zasadą, że nie wolno oszukiwać. Zderzenie polsko-rosyjskie jest tu pokazane jako zderzenie dwóch racji, przy czym Tołstoj nie rozstrzyga, kto jest tu czarny, a kto jest biały. Pisarz mówi wprost: Polacy mają rację, i ich racja nie jest w niczym gorsza niż nasza. Inna sprawa, że kolejny wielki rosyjski pisarz Fiodor Dostojewski – choćby w „Braciach Karamazow” – nie podzielał poglądów Tołstoja i Polaków postrzegał wyłącznie jako drobnych karcianych kanciarzy.

Przez lata wpajano nam aksjomat, ze to tylko decyzji Lenina Polska zawdzięczała niepodległość w 1918 roku. Czy Rosjanie nie są rozgoryczeni, że tej prawdy nie przyjmujemy do wiadomości?

Dla większości historyków rosyjskich początek XX wieku to jest dramat rozpadu imperium i leninowskie dekrety mają dla nich wartość wyłącznie propagandową. W Rosji panuje przekonanie, że Polska po prostu wykorzystała swą historyczną szansę, a nie – że komuniści coś nam przynieśli na złotej tacy. Oczywiście, pojawiają się teorie spiskowe, jakoby to bolszewicy, działając z innymi narodami zamieszkującymi Rosję, zadali skrytobójczy cios imperium, ale one nie są szczególnie popularne. Carska Rosja musiała upaść, co wiązało się z określonymi konsekwencjami. Wspomniany Sołżenicyn napisał, że to nikt inny, tylko rosyjski chłop wbił bagnet w ziemię, poszedł do domu i powiedział, że to nie jego wojna – nie chciał walczyć z imieniem cara na ustach.

Wielu Rosjan nie rozumie, dlaczego Polacy taką niechęcią darzyli ZSRR, który przyniósł nam wolność w 1945 roku. Czy nie wiedzą, że wraz z Armią Czerwoną szło NKWD, które te wolność odbierało?

Aby to zrozumieć, trzeba sobie uświadomić, jakie znaczenie dla Rosjan ma słowo „pobieda”. Zwycięstwo 1945 roku to coś więcej niż mit, to forma narodowej religii…

Ale Stalin wcale nie sadził, ze wygrał wojnę. Nawet nie chciał odbierac defilady zwyciestwa w czerwcu 1945 roku. Uważał bowiem, ze główny cel tej wojny, czyli eksport komunizmu na Zachód – a tym samym poszerzenie imperium – nie został zrealizowany.

To prawda. Czy wie pan, że 9 maja jest dniem wolnym od pracy dopiero od 1965 r.? Stalin i Chruszczow nie chcieli celebrować końca II wojny. Dopiero Breżniew zaczął rozgrywać tę kartę, nie tylko ustanawiając święto, ale także wznosząc setki pomników, organizując akademie ku czci, inspirując falę literatury czy kina poświęconego tej wiktorii. Pobieda miała jednoczyć naród, definiować go jako niepokonany. Po drugie 1945 rok umiejscawiał Rosję w centrum historii, ba – udowadniał, że to ona ją tworzy. I jeśli nawet ZSRR stanowi nieudany eksperyment, to zwycięstwo w Berlinie jest dowodem na odegranie pozytywnej roli w dziejach świata. To Rosja zgniotła największe barbarzyństwo, jakie się narodziło w samym centrum Europy, choć nie zapominajmy, że początkowo była sojusznikiem owego barbarzyńcy. Po trzecie wojna przesłania gułag. Liczba obywateli radzieckich, którzy ponieśli śmierć podczas wojny, jest większa niż liczba ofiar terroru stalinowskiego. Dlatego też Moskwa zawsze miała tendencję do zawyżania liczby ofiar II wojny światowej.

A co my mamy do tego?

To, że psujemy im święto. Wypominamy im choćby pakt Ribbentrop–Mołotow czy Katyń, które nie powinny się wydarzyć mocarstwu stojącemu po stronie dobra. Na krystalicznym wizerunku pojawiają się rysy, których Rosjanie sobie nie życzą. Trzeba jednak przyznać, że obecnie mamy w Rosji tendencję do coraz bardziej krytycznej oceny własnej historii, i na przykład dobre przyjęcie filmu Andrzeja Wajdy „Katyń” wpisuje się w ten nurt.

Czy uważa pan, ze dobry klimat w stosunkach polsko-rosyjskich jest nieodwołalny, czy tez jedna decyzja Kremla wystarczy, by go zmienić?

Jeśli mówimy o klimacie, to dotyczy on społeczeństwa i jest rzeczywiście dobry. Politycy także zachowują się przyzwoicie, choć z ich strony jest to raczej gra. Rzecz w tym, że w Polsce niektóre wypowiedzi interpretuje się bardzo na wyrost. W słynnym wywiadzie dla „Izwiestii” prezydent Miedwiediew mówił o zbrodniach, które nie mogą się przedawnić. No, i u nas przedstawiono to jako zapowiedź śledztwa w sprawie Katynia. To nieporozumienie, bo on mówił o okrutnym ukraińskim strażniku faszystowskich obozów Iwanie Demianiuku i zbrodniach nazistowskich. Wracając do pytania – owszem, Kreml wykonał pewne przyjazne gesty, ale nie stało się nic, co jest nieodwracalne. Deklaracji polityka za kilka lat już nikt nie będzie pamiętał.

Więcej:KatyńZSRR