Leczenie na ekranie

Kino kocha medycynę z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że każdy widz bywa pacjentem, a do tego – co odkrył już Stańczyk – niemal każdy czuje się medykiem. Wykreowanie lekarza na bohatera filmowej opowieści oznacza wybór osoby o sporym prestiżu i ogromnej wiedzy, stale doskonalącej warsztat, a przede wszystkim mającej na co dzień kontakt z ludźmi i to w sytuacji szczególnej – chorymi, cierpiącymi, na granicy życia i śmierci. Pacjent, oddając się w ręce lekarza, daje mu nad sobą władzę absolutną, niemal boską. Tymczasem sam lekarz jest przecież takim samym człowiekiem jak inni – z podobnymi problemami i doświadczeniami. Z drugiej jednak strony – poprzez różnorodność pacjentów (i ich chorób) – zwykło się traktować lecznicę bądź szpital jak miejsce, w którym, niczym w lustrze, odbijają się problemy całego świata. Wśród seriali medycznych rekordzistą jest „General Hospital” (prezentował go swego czasu Polsat pt. „Szpital miejski”), emitowany przez amerykańską stację ABC od 1963 r. – dwunastotysięczny (!) odcinek pokazano w lutym. Nasze rodzime „Na dobre i na złe” ma dziesięcioletni staż i zbliża się do 400. odcinka. „Dr House” ze swymi 120 odcinkami znajduje się mniej więcej w połowie stawki, ale to właśnie ten serial kształtuje dzisiejsze wyobrażenie o technologicznym zaawansowaniu medycyny i poziomie opieki zdrowotnej. Niezwykłość „House’a” polega na tym, że jego bohater jest zaprzeczeniem archetypowego dobrego lekarza: wprawdzie sam doświadczył bólu, ale zamiast lepiej zrozumieć pacjenta, jawi się jako złośliwy cynik z kompleksami i uzależnieniem. Inna sprawa, że pracując w szpitalu klinicznym, ma dostęp do wszystkich – także eksperymentalnych – technologii i procedur medycznych. Taki szpital, w którym przeszczep dowolnego organu dokonuje się w kilka minut, wydaje się lekiem na całe zło. Nie dziwią więc wątpliwości specjalistów, którzy domagali się zdjęcia serialu z anteny TVP2 po tym, jak pacjenci zaczęli oczekiwać podobnych cudów w polskich szpitalach.

Filmowa medycyna po serii wnikliwych analiz i prześwietleń okazuje się po prostu czekaniem na cud – najczęściej technologiczny

Mija 200 lat od pierwszego wydania „ Frankensteina”. W tej powieści  Mary Shelley stworzyła literacki archetyp lekarza, który rzuca wyzwanie śmierci. Wolą autorki nie było jednak epatowanie grozą, lecz stawianie pytań o granice naukowego eksperymentu, o istotę człowieczeństwa, o odwieczne pragnienie zrównania się z Bogiem. Pytania te nie straciły dotąd na aktualności, więcej – powracają wraz z nowymi osiągnięciami współczesnej medycyny. A także z nowymi filmami.

Serial na całe zło

Nagły atak wirusa

Filmy kinowe nie poświęcają zbyt wiele miejsca nowoczesnym technologiom medycznym. Filmowcom zazwyczaj wystarczy spojrzenie na laboratorium, które nie różni się niczym od pracowni współczesnego chemika czy fizyka: te same kabiny próżniowe, hydrauliczne czy elektroniczne manipulatory, srebrzyste stroje ochronne. Wiadomo, że przyszłością medycyny jest terapia genowa, czyli wymiana wadliwych genów na działające poprawnie za pomocą specjalnego nośnika. Według dzisiejszej wiedzy najlepszym nośnikiem jest zmodyfikowany wirus. Pytanie, jak ową wymianę pokazać na ekranie? Można pokusić się o film animowany, jak zabawny i pouczający serial Cartoon Network „Ozzy i Drix”. Ozzy był białą krwinką, zaś Drix lekarstwem – ten duet przypadkiem został przeniesiony z ciała nałogowego palacza do organizmu 13-latka. Ale ile razy można pokazywać bohaterską walkę układu odpornościowego? Lepiej od razu pokazać skutki braku takiej obrony – i to w wymiarze masowym. Każda nowa epidemia – od AIDS i wirusa ebola po SARS i świńską grypę inspiruje filmy, których bohaterami są zwykli ludzie. Wbrew alarmistycznym doniesieniom mediów wcale nie są skazani na klęskę – przynajmniej nie wszyscy. W końcu za ukrytymi pod srebrzystymi strojami żołnierzami do boju staje zastęp mikrobiologów, pospiesznie szukających antidotum na zarazę. To przykład z klasycznej już „Epidemii” (1995) Wolfganga Petersena, w której afrykański wirus zagraża Stanom Zjednoczonym, czy paradokumentalnej kroniki walki z HIV „A orkiestra grała dalej” (1993) w reżyserii Rogera Spottiswooda.

Chociaż najbardziej spektakularny efekt osiąga się wtedy, gdy mikrob wymyka się spod kontroli i atakuje od razu cały świat, jak w „28 dni później” (2002) Danny’ego Boyle’a czy „Jestem legendą” (2007) Francisa Lawrence’a. I chociaż w tym drugim przypadku treścią filmu jest żmudne poszukiwanie antidotum na wirusa, który doprowadził do degeneracji gatunku ludzkiego, to w istocie chodzi o obraz świata w chwili zagłady. A jeszcze ciekawiej bywa, kiedy – jak w klasycznej „Tajemnicy Andromedy” (1971) Roberta Wise’a – wirus pochodzi z kosmosu. Czasem jednak ambicje filmowców są mniejsze: wtedy tematem filmu staje się nie tyle walka o przetrwanie gatunku, ile odwieczne ludzkie żądze – chciwość, zaborczość, władza. Kto ma lekarstwo, ten rządzi światem. Reszta pozostaje banalną nawalanką w postapokaliptycznych dekoracjach.

Technika mała i duża

 

Innym kierunkiem rozwoju medycy są nanotechnologie. Twórcy filmu „Fantastyczna podróż” (1966) Richarda Fleischera zamknęli swoich bohaterów w miniaturowej łodzi podwodnej i nakazali przedostanie się do mózgu rannego naukowca, by usunąć zator. Podróż, powtórzona zresztą po latach w ironizującym „Interkosmosie” (1987) Joe Dantego, okazuje się pełna niebezpieczeństw, wynikających zarówno z natury ludzkiego organizmu (pojazd traktowany jest przez układ odpornościowy jak ciało obce), jak i z obecności zdrajcy na pokładzie. Od tamtego czasu minęło już kilkadziesiąt lat, więc wiadomość o tym, że lekarze planują wstrzykiwanie chorym miniaturowych robotów, które mają udrożniać układ krwionośny i naprawiać inne wady organizmu, nie robi już wrażenia. Znacznie ciekawsza z filmowego punktu widzenia wydaje się perspektywa medycyny regeneracyjnej.

W głośnym „Piątym elemencie” (1997) Luca Bessona Frankensteini z XXIII w. potrafią odtworzyć piękną kobietę ze strzępu kodu genetycznego, zachowanego na fragmencie pancerza ze zniszczonej rakiety. Zapowiada się to niezwykle efektownie,ale na ekranie trwa raptem kilka minut i jest popisem ówczesnych możliwości animacji komputerowej. Dziesięć lat później, w filmie „Babylon A.D.” (2008) Mathieu Kassovitza, którego akcja rozgrywa się w połowie XXI w., dla dr. Frankensteina przyszłości możliwe jest nie tylko spłodzenie potomka z komputerem, ale nawet potraktowanie tej istoty jako nośnika wiedzy absolutnej. Nie mówiąc już o tym, że zostaje ona wykreowana na matkę nowych mesjaszów (!), mających doprowadzić do odnowy zdegenerowanej ludzkości. Przy tym wszystkim wskrzeszenie zastrzelonego najemnika i uzupełnienie jego ciała zestawem inteligentnych protez, zastępujących mięśnie i nerwy, to doprawdy nic wielkiego. Zważywszy na rodzaj odniesionej kontuzji, trudno zdecydować, na ile bohater filmu Kassowitza pozostaje jeszcze człowiekiem, w jakim zaś stopniu jest już cyborgiem. Ale czy cyborg – Robocop ze znanego cyklu filmów z lat 1987–1993 czy też Darth Vader, jedna z głównych postaci filmowych „Gwiezdnych wojen” (1977–2005) – jest jeszcze dokonaniem medycznym czy już tworem technologii? Na to pytanie nie ma łatwej odpowiedzi. Z jednej strony można w tym zobaczyć jeden z futurystycznych celów nauki, z drugiej – spełnienie oczekiwań, jakie niesie szeroko pojęta kultura techno. Ma ona też swój filmowy wyraz – jak nagrodzony w Cannes film „Crash” (1996) Davida Cronnenberga, choć akurat opisany tam przypadek zespolenia ludzkiego ciała z myślą techniczną bardziej zasługuje na uwagę tradycyjnego psychiatry niż wielkiego eksperymentatora.

Potrzeba cudu

Jeśli przyjrzeć się bliżej filmom o tematyce medycznej, okaże się, że filmowa medycyna jest w istocie czekaniem na cud. Czasem ów cud polega na powrocie do metod medycyny naturalnej (jak w „Oleju Lorenza” George’a Millera z 1992 r.), częściej jednak na zawierzeniu medycznemu postępowi lub dłoniom wspaniałego chirurga. Ale czasem film idzie krok dalej. W „Avatarze” (2009) Jamesa Camerona sięgnięto po pomysł świeży, choć niezbyt oryginalny. Bohaterem filmu jest sparaliżowany od pasa w dół weteran wojenny. Można byłoby oczekiwać, że technologie medyczne znane w roku 2154, kiedy rozgrywa się akcja tego najbardziej kasowego filmu wszech czasów, będą w stanie pokonać niedowład mięśni. Zamiast tego Jack Sully otrzymuje propozycję udziału w intrygującym eksperymencie: trafia na odległą planetę i tam zostaje podłączony do komputera. Od tej chwili jego awatar – widmo istniejące w rzeczywistości wirtualnej – włączy się w życie społeczności zamieszkującej planetę. Po oddzieleniu ciała od myśli Sully wraz z gronem współpracowników nie tylko penetruje świat autochtonów, którzy bronią się przed naporem osadników z Ziemi, ale też zyskuje nową tożsamość, stając się członkiem plemienia. Wystarczy jednak odłączyć umysł Sully’ego od komputera, by jego awatar pogrążył się w wiecznym śnie. A co będzie, kiedy zabraknie paliwa do agregatów prądotwórczych lub wyczerpią się baterie zasilające komputer? Potrzeba cudu, by awatar zaczął żyć własnym życiem. I ten cud, zgodnie z regułami panującymi w świecie filmu, nastąpi.

Bo życie samo w sobie nie jest wyłącznie zasługą lekarzy – nawet tych wyposażonych w najnowsze technologie i tych obdarzonych wyobraźnią, dającą impuls do pokonania wszelkich granic. Ale nawet takie stwierdzenie nie jest odkryciem filmowych Frankensteinów. Już Benjamin Franklin powiedział: „Pan Bóg leczy, a lekarz bierze tylko pieniądze”.

Przeszczep po polsku

Film jest czarno-biały, trwa raptem 35 minut, wyreżyserował go Andrzej Wajda według scenariusza Stanisława Lema – i zdaniem wielu to najlepsza ekranizacja tekstu tego pisarza. Bohaterem „Przekładańca” jest kierowca rajdowy Richard Fox (Bogumił Kobiela), który startuje wraz z bratem Thomasem. Bracia ulegają wypadkowi, ale dzięki specjalistycznej klinice doktora Burtona (Jerzy Zelnik) udaje się ocalić Richarda, któremu przeszczepiono wiele organów z ciała Thomasa. Rodzi to problemy natury prawnej, którym próbuje zaradzić znany adwokat (Ryszard Filipski). Jak przekonać towarzystwo ubezpieczeniowe, że wdowie po Thomasie należy się pełne odszkodowanie, skoro pochowano ledwie trzecią część jej męża, a reszta „żyje” w organizmie Richarda? Sprawa się komplikuje, gdy kierowca ulega kolejnemu wypadkowi, w którym ginie osiem osób, w tym bratowa i pies. Groteska Wajdy miała telewizyjną premierę 17 marca 1968 r., pierwszej udanej transplantacji serca dokonano 91 dni wcześniej.