Skarb ukryty przez Niemców w klasztorze. Nie, nie chodzi o złoto

W Lubiążu Niemcy mieli ukryć skarby, które wywieźli z Wrocławia. Wynaleźli też pewien drobiazg, który zrewolucjonizował świat

„Według informacji pochodzących od obywatela RFN, w okresie wojny klasztor w Lubiążu (…) zamieniony został na składnicę archiwaliów i dzieł sztuki. Przed wkroczeniem wojsk radzieckich całe zasoby miejscowej ludności, bardzo bogatej, i bogactwa z klasztoru oraz kościoła ukryto w lochach, zaś do podziemnej fabryki dowożono bliżej nieznane materiały, nocą i pod konwojem. Następnie całość zamaskowano (…), wejście do fabryki zasypano. Nad obiektem czuwała tajna organizacja hitlerowska, grożąc śmiercią każdemu, kto chciał ujawnić tajemnicę. (…) W  latach 1973–1976 do Lubiąża dwa razy w roku przyjeżdżali z wycieczkami Gerhardt Wojschke i Paul Joensch z Gelsen-Kirchen, którzy badali możliwość wydobycia skarbów i przetransportowania ich do RFN. (…) Wojschke i Joensch byli członkami NSDAP i podczas wojny wchodzili w skład lokalnych władz hitlerowskich w Lubiążu” – to fragment notatek majora Stanisława Siorka, funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, który niemal każdą chwilę życia poświęcił na badanie tajemnic drugiej wojny światowej. Dokument znajduje się obecnie w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej w teczce zatytułowanej „Skarby” i nieustannie wzbudza emocje kolejnych pokoleń eksploratorów. 

Opactwo w Lubiążu to jedno z najpiękniejszych założeń klasztornych w środkowej Europie. Prawie trzy razy większe niż Wawel, potężniejsze niż Malbork. Jego barokowa bryła zapiera dech w piersiach. Sama fasada – najdłuższa w Europie – ma 223 m długości. To największy kompleks pocysterski na świecie. Leży w zakolu Odry na Dolnym Śląsku i ma za sobą tradycję sięgającą ponad dziewięć wieków.

Cysterska fabryka dokumentów

Do potężnego zakonu cystersów należały niegdyś obiekty o kubaturze 330 tysięcy metrów sześc., kilkanaście wsi i rozległe tereny dookoła. Bracia rozbudowywali przez wieki opactwo i rozwijali gospodarkę, a we wczesnym średniowieczu „dorabiali”, produkując falsyfikaty. Wojciech Kętrzyński w „Studiach nad dokumentami XII wieku” z 1891 roku nazwał Lubiąż „kuźnią, w której podrabiano nie tylko dokumenty, lecz także liczne pieczęcie, które dziś jeszcze zdobią podrobione oryginały”. W tworzonych dokumentach cystersi przesuwali datę założenia klasztoru, nadając Lubiążowi nieco starożytności oraz idealizując przeszłość. Wprowadzali również zmiany formalne i nowelizowali prawo.&nb

Swój obecny wygląd opactwo zawdzięcza Habsburgom i rozbudowie z lat 1681–1739. Wystrój wnętrz przygotowywali m.in. Michał Willman, Józef Mangoldt i Antoni Feliks Scheffler – najwybitniejsi artyści tamtej epoki. Powstała prawdziwa perła. Do 1810 roku bracia żyli tu we względnym spokoju (od 1741 roku jako poddani pruscy), a nawet w luksusie.

Ten luksus zwrócił uwagę pruskiego króla, który w ciągu jednego tylko dnia zagarnął wszystkie dobra kościelne w kraju. Sekularyzacja majątków zakonnych i parafialnych pozbawiła braci ich domów, w opuszczonym Lubiążu ulokowano m.in. zakład dla umysłowo chorych.

Major szuka skarbów

Lata trzydzieste XX wieku rozpoczynają najbardziej tajemniczy etap w dziejach Lubiąża. Major Stanisław Siorek w swoich notatkach zaznaczył, że dzięki zeznaniom świadków ustalił, iż w  1936 roku pod cysterskim kompleksem Niemcy rozpoczęli budowę laboratoriów i gigantycznej fabryki. Czy świadkowie byli wiarygodni? W  1943 roku do budynków klasztoru rzeczywiście wprowadzają się zakłady produkcyjne – to filia niemieckiego „Telefunkena”. Firma ta na zlecenie Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy prowadziła badania nad radiolokacją i konstruowała radary. Wiadomo, że robotnicy pracowali nie tylko w przestronnych pomieszczeniach opactwa, ale także w jego piwnicach, zbudowanych wraz z całym kompleksem. Cóż, kiedy po jakichkolwiek podziemiach z  drugiej wojny światowej nie ma dziś śladu… Ale major Siorek docierał do kolejnych informacji. Lubiąż stał się jego obsesją.

W  notatkach służbowych opisywał monumentalne lochy, które ciągnęły się kilometrami od klasztoru w kierunku pobliskich wsi. Wejście miało znajdować się pod tzw. Wzgórzem Trzech Krzyży. Zdaniem majora w podziemnej fabryce produkowane były rakiety V-1, V-2 oraz silniki do samolo-tów Messerschmitta. Siorek dotarł również do informacji, że w  podziemiach pracowało kilkadziesiąt tysięcy jeńców, którymi po śmierci karmiono szczury (w okolicy nie ma żadnych zbiorowych mogił). Jednak najważniejsze były dla niego skarby. Major „badał” sprawę tzw. złota Wrocławia, mamiąc swoich przełożonych opowieściami o sześciu tonach cennego kruszcu, które zostały zdeponowane w  ostatnich dniach Festung Breslau w podziemiach prefektury policji.

Siorek dysponował informacjami, że również w Lubiążu Niemcy chowali pod koniec drugiej wojny światowej kosztowności. Z jednej strony miały to być depozyty ludności cywilnej z całego powiatu wołowskiego (w nim leży Lubiąż), z drugiej część złota Wrocławia, a co najważniejsze, mnóstwo przemysłowej platyny. Siorek podejrzewał, że filia zakładów „Telefunken” musiała korzystać z ogromnych ilości właśnie tego metalu. Relacje świadków zeznających przed Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich potwierdzały tę tezę.

 

Indiana Jones PRL-u

Siorek trafił na podatny grunt. Czesław Kiszczak, ówczesny szef WSW, również był zafascynowany skarbami. Na jego polecenie generał Jerzy Wojciech Barański, szef Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego Wojska Polskiego, w 1980 r. nakazał oficerom podległym Ministerstwu Obrony Narodowej przeprowadzenie rekonesansu w potencjalnych miejscach ukrycia rezerw wrocławskiego banku III Rzeszy. „W styczniu 1981 r. przeprowadzono kolejny etap poszukiwań. Specjalną grupę skierowaną do tego celu zatwierdził nawet 11 czerwca 1981 r. sam generał Wojciech Jaruzelski, którego zapoznano ze sprawą złota Wrocławia, dokumenty miały być mu dostarczone na polecenia generała Kiszczaka” – mówi Tomasz Bonek, autor książki „Lubiąż. Mroczne tajemnice opactwa” i jednocześnie ekspert „Focusa Historia”.

„Jak wynika z nieoficjalnych informacji uzyskanych przeze mnie od osób, które wówczas współpracowały z  tym kręgiem, szefów państwa i wojska nie przekonywało do poszukiwań samo złoto wrocławskich banków, lecz przede wszystkim wizja odnalezienia ogromnych składów przemysłowej platyny”  dodaje. Siorek skłonił również do współpracy radiestetę. Jednak ani jego wskazania, ani badania geofizyczne nie dały pozytywnych rezultatów. Siorek, choć rozczarowany, nie zamierzał się poddawać. Prace trwały dalej i w końcu pojawił się skarb! Nie było to jednak ani złoto Wrocławia, ani platyna. Koparka wyciągnęła natomiast pojemnik z  1353 złotymi i  srebrnymi monetami. Później ich wartość została oszacowana na 3,8 mln zł, co stanowiło wówczas równowartość prawie 61,4  tys. dolarów amerykańskich. Sprawę utajniono, a część skarbu oficerowie wywiadu i  kontrwywiadu nielegalnie sprzedali za granicą. W Polsce zostały 543 monety.

Pierwszy tranzystor

Monety, na które natrafiła ekipa MON-u, nie były skarbem III Rzeszy. Prawdopodobnie stanowiły część zbioru należącego do cystersów, który zaginął w czasie sekularyzacji, czyli w 1810 roku. Możliwe, że bracia go po prostu zakopali. Znowu nie znaleziono odpowiedzi, gdzie w takim razie są złoto i podziemna fabryka pełna platyny. Penetracja klasztoru nie należy do łatwych. To monumentalny obiekt, częściowo zniszczony, i co za tym idzie, pełen przykrych niespodzianek. Pierwsi szabrownicy pojawili się tu zaraz po wojnie, kiedy w  klasztorze stacjonowali Sowieci. 

Do historii przeszedł pewien poszukiwacz skarbów, który węszył na strychu i spadł przez malowidło plafonu w Sali Książęcej. To wydarzenie barwnie opisał w  „Odrze” Wojciech Giełżyński: „Przeleciał tuż obok wyobrażenia Chronosa z  kosą, strącającego w  nicość przerażoną postać. Rozpruł dziurę w  obrazie, zgruchotał się doszczętnie na posadzce, aż płyta pękła. Trzynaście i pół metra wolnego lotu, około czterech pięter. Wot kak polskij boh żulika ubił – skwitował to radziecki wartownik”. Z czasem legenda klasztoru weszła do kanonu wszystkich poszukiwawczych opowieści. Rozczarowany, choć wciąż niezrażony major Siorek najcięższą artylerię wytoczył w latach 90. XX wieku. Dziennikarzy zasypywał dowodami, zeznaniami świadków, mapami, relacjami.

„Myślę, że sam prokurował niektóre z  tych dokumentów, zupełnie jak przed wiekami cystersi” – śmieje się Tomasz Bonek i  od razu dodaje, że odnalazł w  Lubiążu historię znacznie bardziej sensacyjną niż złoto Wrocławia. Nie wpadli na jej trop ani dziennikarze opisujący historie wojenne klasztoru w Lubiążu, ani służby specjalne, które robiły kwerendę w dokumentach. „Ta sprawa wyszła na jaw dopiero w 2008 roku. Dotarłem do informacji, że właśnie w klasztorze narodził się pomysł konstrukcji tranzystora! – mówi Bonek. – Oficjalnie tranzystor powstał w 1948 roku w laboratoriach amerykańskich, a jego konstruktorzy odebrali sześć lat później Nagrodę Nobla. Jednak prototyp został stworzony znacznie wcześniej, na Dolnym Śląsku! Dokonali tego Herbert F. Mataré i Heinrich Welker, fizycy z zakładów »Telefunken«! I to właśnie oni, a nie Amerykanie powinni dostać Nagrodę Nobla”.

Tomasz Bonek opowiada, jak w 1939 roku, zaraz po studiach, Herbert Mataré trafił do Laboratorium Mikrofalowego spółki „Telefunken” w Berlinie. Tam prowadził badania nad zastosowaniem półprzewodników w technice radarowej. Oddał się tej pracy bez reszty, jednak dowódca niemieckiego lotnictwa marszałek Hermann Göring, który nie rozumiał wymogów współczesnej wojny, nie podzielał entuzjazmu Mataré. Zaślepiony sukcesami  Blitzkriegu uważał stosowanie radaru za zbędne. Kiedy w roku 1943 naloty zmusiły „Telefunkena” do opuszczenia Berlina, naukowcy przenieśli się do Lubiąża i  tam kontynuowali prace, konstruując prototyp tranzystora. Po wojnie Mataré dalej współpracował z  Welkerem. Razem opracowali właściwy już tranzystor, który był bardzo podobny do amerykańskiego, zaprezentowanego kilka miesięcy później w Nowym Jorku. Mataré skonstruował również pierwsze radio tranzystorowe na świecie.