Morderca czy kozioł ofiarny? Tajemnica porwania synka Charlesa Lindbergha

Od czasów zabójstwa Lincolna Ameryka nie przeżyła większego szoku niż porwanie synka amerykańskiego lotnika Charlesa Lindbergha. Co prawda znaleziono i skazano sprawcę, ale wiele osób nie uwierzyło w jego winę.

Charles Lindbergh był przystojny, wytworny i inteligentny, a do tego rozpalał wyobraźnię głodnych podniebnych przygód Amerykanów. Sławę i podziw milionów ludzi na całym świecie przyniósł mu w 1927 roku samotny przelot nad Atlantykiem z Nowego Jorku do Paryża bez międzylądowania. Był pierwszym człowiekiem, który tego dokonał. W nagrodę prezydent USA Calvin Coolidge odznaczył go Medalem Honoru, pierwszym w historii USA Krzyżem Zasługi w dziedzinie lotnictwa, a także mianował pułkownikiem sił powietrznych. Na początku lat 30. zamieszkał z żoną i małym synkiem na odludziu, w nowej willi w Hopewell w stanie New Jersey. Miał nadzieję, że na łonie natury będzie bezpieczny i szczęśliwy. Życie szykowało jednak dla niego ponurą niespodziankę.

ZOBACZYŁA PUSTE ŁÓŻECZKO

1 marca 1932 roku w zimny i deszczowy wieczór 30-letni Charles Lindbergh pracował w swoim gabinecie. Około 21.30 usłyszał jakiś hałas dobiegający z pierwszego piętra domu, gdzie spał jego 20-miesięczny syn Charles-junior. Nie zareagował na dziwne dźwięki, sądząc, że ich źródłem jest szalejąca za oknem wichura. Pół godziny później niania Betty Gow weszła do pokoju dziecka, by sprawdzić, czy chłopiec śpi. Zobaczyła tylko puste łóżeczko i otwarte okno. Przerażona wszczęła alarm. Gdy Charles Lindbergh przybiegł na górę i odkrył leżący na parapecie list, opartą o okno drabinę i ślady po ubłoconych butach, zrozumiał, że jego syn został porwany. Uzbrojony w sztucer zaczął przeszukiwać okolice domu. Bezskutecznie.

Około 22.30 w domu Lindberghów pojawiła się miejscowa policja powiadomiona przez dozorcę posiadłości Oliviera Whatelya. W obecności funkcjonariuszy Lindbergh otworzył pozostawiony przez porywaczy list. Jego treść brzmiała: „Szanowny Panie! Niech pan przygotuje 50 000 dolarów: 25 000 w 20-dolarowych banknotach, 15 000 – w 10-dolarowych i 10 000 w 5-dolarowych. W ciągu 7 do 4 dni zostanie Pan zawiadomiony, gdzie należy złożyć pieniądze. Ostrzegamy Pana przed skutkami ogłaszania czegokolwiek i zawiadamiania policji. Dziecko jest pod dobrą opieką. Wszystkie listy będą znaczone”. List był napisany łamaną angielszczyzną z niemieckimi wstawkami. W prawym dolnym rogu porywacz zostawił osobliwy symbol: dwa przecinające się koła, w których przecięciu zostawiono czerwoną plamę atramentu.

Policja natychmiast rozpoczęła poszukiwania. Zablokowano wszystkie drogi wyjazdowe w okolicy, kontrolowano samochody, rewidowano pociągi, sprawdzano lotniska i porty. Szybko też wzięto się za analizę grafologiczną listu. Na podstawie błędów gramatycznych i ortograficznych eksperci wywnioskowali, że porywacz nie zna dobrze języka angielskiego oraz że jest z pochodzenia Niemcem, do tego słabo wykształconym.

Jak na sprawę wagi państwowej przystało, poszukiwaniami uprowadzonego chłopczyka zajęła się policja i FBI z Johnem Edgarem Hooverem na czele, który wysłał do pracy 100 tysięcy agentów!

Kilka dni po porwaniu płk Lindbergh otrzymał dwa listy od porywaczy. Wyrażały niezadowolenie z powodu powiadomienia policji, ale informowały także o stanie zdrowia dziecka, zapewniając o przestrzeganiu diety. Co najważniejsze, przestępcy zażądali okupu zwiększonego do 70 tysięcy dolarów, tłumacząc to „przedłużającym się okresem utrzymania dziecka”. Po kilku dniach nadszedł kolejny list zawiadamiający o podwyższeniu okupu do 100 tysięcy dolarów.

PERTRAKTACJE Z PORYWACZAMI

Po upływie tygodnia od porwania do Lindberghów zgłosił się emerytowany nauczyciel z Nowego Jorku dr John Condon. Poruszony ich tragedią wystosował na łamach nowojorskiego dziennika „Bronxer Home News” apel do porywaczy, których prosił „w imieniu matki dziecka i w imię Chrystusa” o zwrot chłopczyka i oferował swą osobę jako pośrednika między Lindberghiem a porywaczami. Podał swój adres i telefon, dołożył także do sumy okupu tysiąc dolarów – oszczędności jego życia. Już na drugi dzień otrzymał list napisany tym samym charakterem pisma co żądanie okupu.

 

12 marca John Condon spotkał się z zamaskowanym porywaczem na jednym z nowojorskich cmentarzy, aby omówić szczegóły przekazania okupu. Rozmowa trwała prawie godzinę. Porywacz mówił z wyraźnym niemieckim akcentem, znał szczegóły porwania. W nocy 2 kwietnia nastąpiło kolejne spotkanie. Pośrednik Lindbergha przekazał 50 tysięcy dolarów (numery banknotów policja rozesłała do banków, sklepów i punktów usługowych), a w zamian otrzymał list z informacją, że dziecko ukryte jest na stateczku Nelly w pobliżu wybrzeża w Massachusetts. Lindbergh czytał list kilkakrotnie. Miał nadzieję, że wreszcie odnajdzie syna.

Po kilku dniach intensywnych poszukiwań zrozumiał, że to fałszywy trop. Zrozpaczony ojciec postanowił wtedy działać wszelkimi dostępnymi sposobami. Wydał oświadczenie, w którym dawał gwarancję bezkarności i obiecywał zapłacenie całej sumy okupu, jeśli dziecko wróci całe i zdrowe. Prasowy anons uruchomił całą armię jasnowidzów i naciągaczy oferujących pomoc, a przy okazji chcących zarobić kilka dolarów. Wśród nich byli nowojorscy gangsterzy, w tym słynny Al Capone. Skazany na 12 lat pobytu za kratkami przestępca wyznaczył 10 tys. dolarów nagrody dla informatora, który przyczyniłby się do odnalezienia dziecka. Przekonywał, że jeśli zostanie zwolniony z więzienia, znajdzie sprawcę.

12 maja 1934 roku, po ponad dwóch latach od porwania, kierowca ciężarówki, który zatrzymał się w lesie za potrzebą niedaleko domu Lindberghów, odkrył przykryte ściółką zniekształcone i częściowo zjedzone przez dzikie zwierzęta zwłoki dziecka. Lindbergh rozpoznał swojego syna. Sekcja wykazała, że dziecko zostało zabite już w noc porwania uderzeniem w tył głowy, które spowodowało złamanie podstawy czaszki i krwotok wewnętrzny.

Funkcjonariusze policji i FBI przesłuchali całą służbę Lindberghów, ale okazało się, że nie można jej nic zarzucić. Nie znaleziono też żadnych odcisków palców. Ostatnią deską ratunku były znaczone banknoty.

18 września 1934 roku, a więc po upływie dwu i pół roku od porwania, pracownik jednej ze stacji paliw otrzymał banknot 10-dolarowy ze znaczonej serii i zapisał numery rejestracyjne samochodu należącego do klienta, który nim zapłacił. Okazało się, że auto stanowi własność 34-letniego Brunona Richarda Hauptmanna, mieszkającego na Bronksie cieśli z Niemiec, który przyjechał do Ameryki w 1923 roku. Był to pierwszy konkretny ślad, jaki udało się zdobyć policji. Sporządzono portret pamięciowy poszukiwanego i rozesłano do wszystkich placówek policyjnych z apelem: „Szukajcie niemieckiego cieśli z Bronxu, który tak właśnie wygląda”.

Hauptmanna aresztowano 19 września 1934 roku. Akcja przebiegała w iście amerykańskim stylu. Do prowadzonego przez niego samochodu wskoczyli w biegu dwaj detektywi, założyli podejrzanemu kajdanki, a następnie zrewidowali kieszenie. Znaleźli 20-dolarowy banknot pochodzący z okupu. Hauptmanna poddano długim przesłuchaniom, w czasie których nie przyznał się do porwania i morderstwa. Zarządzono rewizję w jego domu na Bronksie. Po wielogodzinach w garażu odkryto skrzynkę z 14 tysiącami znakowanych dolarów. Dla policji był to jednoznaczny dowód na jego udział w porwaniu. Niemiecki emigrant uparcie twierdził, że pieniądze należały do jego przyjaciela Żyda Izydora Fischa, który wyjechał do Niemiec. Faktycznie niejaki Fisch wrócił do Niemiec, ale zmarł na gruźlicę w marcu 1934 roku.

Śledczy poddali szczegółowej ekspertyzie drabinę odnalezioną na miejscu przestępstwa i odkryli, że jeden z jej szczebli został wykonany z tego samego rodzaju drewna, co belka stropu domu podejrzanego. Odnaleźli też futerał z kompletem dłut, w którym brakowało jednego – takiego, jakie znaleziono na parapecie okna w pokoju porwanego dziecka. Odkryto również szafkę z wyrytym na niej adresem i numerem telefonu Condona. Wybitny specjalista grafolog Albert Osborn stwierdził z całą stanowczością, że pismo Hauptmanna jest identyczne z charakterem pisma autora listu z żądaniami okupu. Oskarżony jednak dalej nie przyznawał się do winy.

 

13 lutego 1935 roku sąd w miasteczku Flemington w Stanie New Jersey skazał cieślę na karę śmierci na krześle elektrycznym. Hauptmann walczył o życie, składając apelacje i prosząc o łaskę. Te zabiegi opóźniły wykonanie wyroku o ponad rok. Ostatecznie stracono go 2 kwietnia 1936 roku. Ostatnie słowa, jakie wypowiedział przed śmiercią, brzmiały: „Jestem absolutnie niewinny zbrodni, jaką mi się zarzuca”.

Po latach – niezależnie od siebie – kilka osób postanowiło zbadać sprawę ponownie. Jednym z nich był amerykański dziennikarz Anthony Scaduto. Według niego materiały obciążające, przedstawione na procesie, zostały sfałszowane, a dowody winy sfabrykowano. Scaduto twierdził, że tak naprawdę Hauptmannowi udowodniono tylko to, że posługiwał się pieniędzmi, którymi zapłacono okup. Dziennikarz na łamach „The New York Timesa” zacytował również relację L. Turrou, byłego agenta FBI i uczestnika aresztowania Hauptmanna, który stwierdził, że Condon wcale nie zidentyfikował Hauptmanna jako odbiorcę 50 tysięcy, lecz powiedział tylko: „To nie ten człowiek. Ale jest tak podobny, jakby był jego bratem”.

Przez ponad 50 lat dobrego imienia Hauptmanna broniła wdowa Anna Hauptmann, składając wnioski o rewizję procesu. Wreszcie w 1982 roku 82-letnia kobieta pozwała byłych policjantów, gazety, które przekonywały o winie jej męża, i byłego prokuratora D. Wil- lentza oraz zażądała odszkodowania w wysokości 100 mln dolarów. W 1983 roku Sąd Najwyższy USA odrzucił jej roszczenia.

Więcej:porwaniaUSA