My name is Shackley, Ted Shackley

Pociągał za sznurki niemal na każdym froncie zimnej wojny. Od Berlina Zachodniego przez Kubę, Indochiny, Chile aż po aferę Iran-contras, która omal nie doprowadziła do upadku Reagana

12 lutego 1990 roku, punktualnie o 7 rano, na warszawskim Okęciu wylądował odrzutowiec Gulfstream-3, należący do jednej z dużych amerykańskich korporacji naftowych.

– Pozostańcie na miejscu – poleciła wieża kontrolna. W stronę odrzutowca wyjechały gaziki straży granicznej. Z samolotu wysiadł szczupły jasnowłosy mężczyzna w sile wieku, noszący okulary w grubej oprawie. – Jakiś problem, panie kapitanie? – zapytał płynną polszczyzną, choć z wyczuwalnym amerykańskim akcentem.

– Nie ma żadnego problemu – zapewnił polski oficer. – Mam się tylko upewnić, że samolot, który wylądował, jest tym, który zgłoszono kontroli powietrznej kraju.

– A co z radarowym systemem identyfikacji? – zdziwił się przybysz.

– Nasz radar nie działa – odpowiedział oficer, zawstydzony, że ujawnia obcokrajowcowi fakt erozji potęgi Układu Warszawskiego.

– I to ma być wróg, z którym walczyliśmy przez pół wieku? – wspominał swoją ówczesną reakcję mówiący po polsku pasażer Gulfstreama-3. Mężczyzna, który owego mroźnego lutowego poranka stanął na płycie lotniska Okęcie, nazywał się Ted Shackley i był absolutną legendą wśród szpiegowskich asów Centralnej Agencji Wywiadowczej.

JÓZEF ŚWIATŁO I BIEGUNKA W RWE

Kariera Theodore’a „Teda” Shackleya zaczęła się w latach 50. w Berlinie. Podzielona na sektory okupacyjne stolica była ulubionym terenem łowieckim szpiegów z obu stron żelaznej kurtyny. Berlin przyciągał uciekinierów z Europy Wschodniej. Wśród nich krążył Shackley, upozowany na polskiego emigranta z USA lub Wielkiej Brytanii. Oficer miał matkę polskiego pochodzenia, a znajomość naszego języka wykorzystywał, by szukać kontaktów za żelazną kurtyną. Początki były trudne, bo nikt nie chciał z nim współpracować (nie licząc pływających barkami po Odrze przemytników i kilku urodzonych w Polsce lub Czechach Niemców, którzy karmili go mało ważnymi opowieściami).

– Nasza robota przypominała próbę sprzedawania lodówek Eskimosom. Z tym, że naszym towarem była zdrada. Całe szczęście, że ludzie, z którymi pracowaliśmy, widzieli to w inny sposób – wspominał Shackley. Przekonał się o tym zimą 1953 r., gdy został ściągnięty z Berlina do lokalu CIA w okolicach Oberursel na północnych przedmieściach Frankfurtu. W domu, prowadzonym przez zaufaną gosposię, amerykańscy agenci przetrzymywali niejakiego Józefa Światłę. Pułkownika Urzędu Bezpieczeństwa, który uciekł z Polski na Zachód.

– Nasza propaganda ukuła eufemizm „wybrał wolność”, ale rzeczywistość miała się inaczej. Ludzie uciekali ze strachu przed aresztowaniem, z powodu kłótni z szefem lub po prostu dla pieniędzy. Światło miał kłopoty z żoną, złe układy z szefem Romanem Romkowskim i był Żydem, który miał tropić syjonistyczne odchylenia wśród partyjnych dygnitarzy. To czyniło go wiarygodnym – wspominał Shackley.

Kompromitujące Polskę Bieruta zeznania Światły utorowały drogę do „polskiego października” w 1956 r. CIA puściła je w obieg za pośrednictwem Radia Wolna Europa. – Ta stacja była oficjalnie prywatnym przedsięwzięciem, ale w rzeczywistości właścicielem i zarządcą stacji byliśmy my – pisał Shackley, który odpowiadał także za wywiadowczą ochronę tej instytucji. W 1959 r. zwerbowany przez Shackleya czeski dyplomata (który na placówce w Wiedniu zadłużył się po uszy i zaoferował CIA usługi za sowitą zapłatę) poinformował go, że czechosłowacki wywiad StB bardzo interesuje się Radiem. Shackley wiedział, że Stanislav Nemec, wicekonsul Czechosłowacji w Salzburgu, to agent StB. Natychmiast podsunął mu pracownika sekcji czechosłowackiej RWE. Wysłano go do Salzburga z pokaźnym funduszem wakacyjnym, aby włóczył się po knajpach i głośno narzekał na stosunki panujące w redakcji Radia Wolna Europa.

Nemec szybko zlokalizował malkontenta, który – za wiedzą Shackleya – zgodził się na współpracę z StB. Jednym z jego pierwszych zadań było… dostarczenie solniczki ze stołówki RWE. Przy następnym spotkaniu z podwójnym agentem Nemec odniósł ów drobiazg i polecił umieścić go z powrotem w jadalni. Po analizie zawartości solniczki okazało się, że – zamiast soli – zawierała skrystalizowaną substancję, wywołującą biegunkę i zatrucia pokarmowe. Wizja pracowników wrażej stacji radiowej, biegających na wyścigi do toalety w czasie audycji, musiała bawić Nemeca. Jednak CIA ujawniła cały spisek mediom. Wybuchł skandal. Czeskim agentom przyszyto łatkę trucicieli. Nemec został karnie wezwany do centrali i przepadł na zawsze.

Shackley na tym nie poprzestał. Założył czeskojęzyczny magazyn literacki „Svedectví”, który miał sączyć jad wśród elity intelektualnej Czechosłowacji. W 1966 r. czeska bezpieka straciła cierpliwość do wrogiego czasopisma. Aresztowała dwóch młodych artystów – pisarza Jana Beneša i filmowca Karela Zamecnika – ponieważ ośmielili się publikować teksty w magazynie CIA. Był to zaczyn, który doprowadził do wybuchu praskiej wiosny w 1968 r.

WPADKI I PODWÓJNI AGENCI

 

Gustaw Górecki był na początku lat 50. gwiazdą amerykańskiej agentury w Polsce. Pracownicy biura CIA w Berlinie nie mogli się nachwalić dzielnego uciekiniera z Polski. Zgodził się na współpracę, wracając z narażeniem życia za żelazną kurtynę i przywożąc z powrotem cenne informacje. Na podstawie jego raportów CIA zorganizowała akcję przerzutu sprzętu i funduszy dla polskiej organizacji antykomunistycznej WiN. Według danych amerykańskich była ona jedyną polską siłą, zdolną – w razie wojny komunistów z Zachodem – zagrozić stacjonującym w Polsce żołnierzom Stalina.

W 1952 r. UB publicznie zdemaskowała spisek wrogich sił, ujawniając, że WiN została zinfiltrowana już w 1947 r. Amerykańska pomoc, zamiast do niej, trafiła do działaczy Włoskiej Partii Komunistycznej. Źródłem wpadki mógł być właśnie Gustaw Górecki. Dlatego zajął się nim Shackley.

– Zatrzymaliśmy go i zaczęliśmy przesłuchiwać, obierając z kłamstw jak cebulę – wspomina Shackley łomot, spuszczony podwójnemu agentowi. Po przesłuchaniu okazało się, że Górecki, zamiast jeździć po materiały do Polski, odwiedzał polską misję wojskową w sowieckiej strefie okupacyjnej Berlina.

Zdemaskowaną „wtyczkę” przekazano Niemcom. Ci nie interesowali się szpiegiem i wkrótce ślad po nim zaginął. Odnalazł go kilka lat później oficer CIA, odwiedzający Polskę. Poinformował Shackleya, że Górecki pracował na kierowniczym stanowisku w sopockim Grand Hotelu, który przez cały okres PRL kontrolowały służby specjalne.

Działalność Shackleya w Berlinie nie była pasmem sukcesów. Jego ostatni wyczyn polegał na naszpikowaniu aparaturą podsłuchową rezydencji Władysława Tykocińskiego, szefa polskiej misji wojskowej w zachodnich sektorach Berlina. Shackley dowiedział się, że Polak szuka willi w Charlottenburgu. Za pośrednictwem współpracujących z CIA agentów od nieruchomości podsunął dyplomacie „zapluskwiony” budynek. KGB było jednak czujne. Pracujący dla Rosjan agent brytyjskiego MI6 George Blake dowiedział się o podsłuchu w willi Tykocińskiego. Rosjanie ostrzegli Polaków, którzy zwyczajnie wypruli mikrofony i kilometry kabli ze ścian domu.

POLOWANIE NA FIDELA

Latem 1961 r. szpiegowska impreza przeniosła się do Miami. Ameryka właśnie lizała propagandowe rany, jakie w Zatoce Świń zadał jej Fidel Castro. Na Florydzie agenci CIA działali do spółki z wysadzonymi z siodła zubożałymi mafiozami oraz z mrowiem kubańskich emigrantów: od milionerów i arystokracji po przemytników. Wszyscy stali się w 1961 r. najbliższymi współpracownikami Shackleya. Dawny szef biura berlińskiego Bill Harvey rekomendował go na stanowisko szefa CIA w Miami.

Korzystając z doświadczeń z przemytnikami z pogranicza polsko-niemieckiego, Shackley zabrał się za udoskonalanie szlaku przerzutowego na Kubę. CIA transportowała nim „sieroty” po reżimie Batisty do walki z Castro. Jednak oczkiem w głowie prokuratora generalnego USA Roberta Kennedy’ego, brata prezydenta JFK, był plan zgładzenia Fidela. Shackleyowi przedkładano najbardziej egzotyczne pomysły. Takie jak próba zgładzenia El Commandante za pomocą zatrutych cygar czy zakażenie groźną odmianą grzybicy skafandra, w którym nurkował.

Shackley nie wierzył w tak ryzykowne przedsięwzięcia. – Kubańczycy kochają kobiety, alkohol i dobre jedzenie, ale nie są samobójcami. Dla nich zabicie Castro miałoby sens tylko wtedy, gdyby mieli szansę przeżyć ten wyczyn i zakosztować sławy narodowych bohaterów. Oddawanie życia za zabicie Fidela nikogo nie interesowało – wspominał Shackley.

Po fiasku operacji w Miami wrócił w połowie lat 60. do Berlina. Jednak czasy się zmieniły. Było to już zupełnie inne miejsce. Mur berliński odciął możliwości rekrutowania agentów, a do nadzorowania podsłuchów staremu wyjadaczowi Shackleyowi brakowało zapału. Po Europie i Kubie pierwsza linia frontu zimnej wojny przesunęła się do Azji. Dlatego też gdy zaproponowano mu kierowanie biurem CIA w Laosie, natychmiast przyjął ofertę.

POLITYKA HEROINY

Polscy dyplomaci z Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli – która czuwała nad kruchym pokojem między siłami rządowymi a komunistyczną partyzantką w Laosie – byli zaskoczeni, gdy na jednym z przyjęć podszedł do nich mówiący po polsku pracownik ambasady USA w Wientianie. Okazał się przyjacielski i bezpośredni. Zapraszał Polaków do rezydencji na mecze siatkówki i popijawy. Nie mieli pojęcia, że ów sympatyczny dyplomata z młodą żoną i kilkuletnią córeczką jest rezydentem CIA w Laosie. Obecność rodziny dawała mu świetną przykrywkę. Zresztą Shackley – niezbyt urodziwy, kluchowaty okularnik – w ogóle nie wyglądał na szpiega. Wysysanie informacji z naiwnych Polaków nie trwało jednak wiecznie. Po kilkunastu tygodniach zażyłości goście z polskiej ambasady nie pojawili się na umówionym meczu. Shackley natychmiast skojarzył to z przybyciem poczty dyplomatycznej dla polskiej placówki w Wientianie. – Moje dossier musiało znaleźć się w korespondencji i kwitnące wcześniej kontakty natychmiast zostały zerwane – wspominał szpieg.

W Laosie Shackley prowadził tajną wojnę z siłami Wietnamu Północnego, szmuglującymi przez ten kraj broń osławionym szlakiem Ho Chi Minha. Amerykanie imali się kuriozalnych sposobów, aby zablokować dostawy. Na przykład rozpylali w porze deszczowej detergenty, które miały zaklejać koła ciężarówek Vietcongu i zatrzymywać je na błotnistych drogach. Shackley musiał też ryzykować życie swoich ludzi, żeby rozmieścić w dżungli magnetofony do nagrywania odgłosów natury. Na ich podstawie CIA chciała zbudować czujniki, które reagowałyby na warkot ciężarówek i automatycznie namierzały cele dla lotnictwa. – Mówiłem magikom z centrali, że nagramy tylko wrzaski małp, ale nie chcieli mi wierzyć – pisał Shackley. Sam stawiał na bardziej konwencjonalne metody. Do walki z Vietcongiem CIA zwerbowała laotańskich Hmongów – górali, specjalizujących się w produkcji opium.

Dowodzone przez generała Vang Pao oddziały były bardzo skuteczne. Jednak częścią ceny za walkę z Vietcongiem miała być amerykańska pomoc w szmuglowaniu produkowanej z opium heroiny. Pół miliona walczących w Wietnamie żołnierzy stanowiło potężny rynek zbytu w branży, która dosłownie rozumiała pojęcie „głód towaru”. Shackley od czasu do czasu urządzał pokazowe palenie przechwyconych transportów, ale nie na wiele się to zdawało. Linie lotnicze Air America i Continental Air Services, które CIA wykorzystywała do tajnych operacji w Laosie, zatrudniały trudnych do kontrolowania najemników, zawsze łasych na zarobienie godziwego grosza na boku.

Hmongowie byli zresztą wdzięczni Shackleyowi za otwarcie niemal całego świata dla produkowanej przez nich heroiny. Dali temu wyraz podczas pożegnalnej libacji w kwaterze głównej generała Vang Pao w północnym Laosie. Spowite w chmurach opiumowego dymu popisy taneczne czerstwych laotańskich góralek, zakrapiane ryżowym piwem i bimbrem o mylącej nazwie „Mekong whisky”, trwały przez kilka dni. Kulminacją imprezy było lanie, jakie spuścili następcy Shackleya jego amerykańscy i laotańscy podwładni. Powód? Zapowiadał walkę ze szmuglem narkotyków. Dla Teda misja w Laosie stała się trampoliną do dalszej kariery. W 1968 r. został awansowany na szefa biura Agencji w Sajgonie. W 1972 r., gdy wojna wietnamska właściwie już dogasała, Shackley – po prawie ćwierć wieku szpiegowskiej pracy w terenie – dostał awans do centrali. Jako szef Wydziału Półkuli Zachodniej miał otwartą drogę do najwyższych funkcji w CIA.

SZPIEG ZA BIURKIEM

 

Przeniesienie do centrali Agencji w Langley nie oznaczało, że Shackley mógł spocząć na laurach. W Chile – jednym z najbogatszych i najlepiej rozwiniętych krajów Ameryki Łacińskiej – do władzy doszedł właśnie socjalista Salvador Allende. Jego usunięcie stało się jednym z głównych zadań CIA.

Agencja prowadziła skomplikowaną grę. Finansowała antykomunistyczne media, takie jak gazeta „El Mercurio”, i wspierała wojskowych, którzy chcieli siłą uniemożliwić komunistom przejęcie władzy. W apogeum operacyjnych działań w Chile Shackley gotów był osobiście kierować akcją. Centrala nie chciała jednak propagandowego szumu, który wywołałoby pojawienie się tam tak wysokiej rangi funkcjonariusza. Ostatecznie operacja chilijska zakończyła się sukcesem. Pucz Augusto Pinocheta w 1973 r. obalił rząd Allende. Przez następne trzy dekady lewica w Ameryce Południowej była w odwrocie. Tymczasem Shackley znów awansował. W 1976 r. ówczesny szef agencji George Bush senior mianował go swoim zastępcą do spraw tajnych operacji.

Zawodowy blitzkrieg Shackleya przerwało jednak przejęcie rządów w USA przez Jimmy’ego Cartera. Demokrata chciał odprężenia z Rosją i zarządził redukcję szpiegowskiego personelu CIA. W 1979 r., po 30 latach pracy w wywiadzie USA, Theodore Shackley przeszedł na emeryturę. Razem z kilkoma innymi weteranami szpiegowskiej zimnej wojny założył firmę konsultingową Research Associates International. Przez całe lata 80. stanowiła ona przykrywkę dla działań amerykańskiego wywiadu.

W 1985 r. Shackley poleciał do Hamburga na spotkanie z gen. Manucherem Hashemim. Ten były szef irańskiego wywiadu miał świetne kontakty w swoim kraju. Shackley grał o życie przyjaciela Williama Buckleya – szefa biura CIA w Bejrucie, który został rok wcześniej porwany w Libanie przez proirański Hezbollah. Na spotkaniu w hotelu Atlantic zdecydowano, że Irańczycy pomogą w uwolnieniu Buckleya i 4 innych amerykańskich zakładników. W zamian reżim ajatollaha Chomeiniego otrzyma z USA dostawy broni. Sprawa była delikatna. Oficjalnie Amerykanie dostarczali broń Irakowi Saddama Husajna, który prowadził wojnę z Iranem. Aby ukryć transakcję, przeprowadzono ją za pośrednictwem latynoamerykańskich contras, którzy otrzymywali od USA pomoc do walki z komunistycznym reżimem sandinistów w Nikaragui.

Sprawa nigdy by się nie wydała, gdyby sandiniści nie zestrzelili wyładowanego bronią samolotu Eugene’a Hasenfusa – weterana Air America z czasów działalności Shackleya w Laosie. Hasenfus został wydalony do USA. Tam zaczął sypać wspólników, w tym Feliksa Rodrigueza – starego znajomego Teda z czasów Kuby i Wietnamu. Afera Iran-contras zachwiała prezydenturą Ronalda Reagana. Jednak Shackley nigdy nie był w nią oficjalnie zamieszany. Pod koniec lat 80. zajmował się już tylko doradztwem biznesowym. Nie jest jednak pewnie przypadkiem, że pojawił się na Okęciu, gdy tylko w Polsce upadł komunizm.

Życie Shackleya dobiegło końca w 2002 roku. Po jego śmierci „Gazeta Wyborcza” zamieściła krótką notatkę, przypominając, że legendarny agent CIA był bardzo zaangażowany w przyjęcie Polski do NATO. W czasie pogrzebu na cmentarzu wojskowym w Arlington żegnał go kwiat weteranów zimnej wojny. Nawet przywódca Hmongów gen. Vang Pao – który po zakończeniu konfliktu wietnamskiego uciekł do USA – wystawił wartę honorową, złożoną z żołnierzy tajnej wojny CIA w Laosie.