Z łyżeczką na beton. Najbardziej spektakularne ucieczki z więzień

Kraty, mury, fosy i uzbrojeni strażnicy mieli wybić z głów skazańców myśl o ucieczce. Ale zawsze znaleźli się śmiałkowie, których nic nie powstrzymało. Uciekają do dziś…
Z łyżeczką na beton. Najbardziej spektakularne ucieczki z więzień

Bezludną skałę u wybrzeży Kalifornii Amerykanie kupili od Meksyku w połowie XIX w. i ze względu na strategiczne położenie przekształcili w fortecę. Już jednak w czasie wojny secesyjnej (1861–1865) dostrzegli inne jej walory. Oddalona od lądu o niespełna 2,5 km była łatwo dostęp-na dla statków, ale zimny i silny prąd morski uniemożliwiał pokonanie tego dystansu wpław. Nadawała się więc idealnie na miejsce odosobnienia dla jeńców, dezerterów i kryminalistów.

W ten sposób Wyspa Pelikanów (Isla de los Alcatraces) zmieniła się w więzienie. Początkowo Alcatraz – bo tak hiszpańską nazwę wymawiali jankesi – było jedynie więzieniem stanowym. Ale 80 lat temu zaczęli do niego trafiać najgroźniejsi przestępcy Ameryki.

Wyspę odpowiednio przygotowano na ich przybycie. Zabetonowano stare tunele, wzmocniono mury, drzwi cel zabezpieczono systemami elektrycznymi. Przed wejściem do jadalni i warsztatów zamontowano wykrywacze metalu, na galeriach cały czas czuwali uzbrojeni strażnicy, spacerniak otoczono niemal 8-metrowym płotem zwieńczonym zwojami drutu kolczastego. W newralgicznych punktach wyspy, już poza obrębem więzienia, ustawiono dodatkowe wieże wartownicze.

Na pierwszy transport 137 skazańców eskortowanych przez 60 agentów FBI czekało w pełnej gotowości 155 strażników. Nawet najsłynniejszy z pensjonariuszy – legendarny gangster Al Capone – zgodził się z pierwszym dyrektorem więzienia Jamesem Johnstonem, że z Alcatraz nie można uciec. I nigdy tego nie próbował.

 

Z ŁYŻECZKĄ NA BETON

Przez Wyspę Pelikanów przewinęło się półtora tysiąca mężczyzn. Wśród nich znalazło się 36 desperatów, którzy wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi podjęli ryzyko ucieczki. 23 natychmiast schwytano, 6 zastrzelono w czasie pościgu, 4 utonęło. Ale trzem być może się powiodło.

Bracia Anglinowie mieli w dorobku kilka napadów na banki i ucieczek ze słabiej strzeżonych więzień. John wylądował w Alcatraz w październiku 1960 r., Clarence zaś – cztery miesiące później. Szybko znaleźli wspólny język z przebywającym tam od trzech lat złodziejem samochodów Allenem Westem i handlarzem narkotyków Frankiem Morrisem.

Oglądając ściany swej celi, Morris spostrzegł, że za kratą wentylacyjną pod umywalką znajduje się jakaś pusta przestrzeń. Zaciekawiony wydłubał łyżeczką od herbaty dziurę i odkrył biegnący równolegle do cel korytarz, używany niegdyś przez konserwatorów instalacji wodnokanalizacyjnej. Sam Morris nie był w stanie sprawdzić, dokąd można nim dojść, bo do celi w każdej chwili mógł zajrzeć strażnik. Potrzebował wspólników. Siedzący w sąsiednich celach Anglinowie i West zgodzili się bez wahania. Szczegóły omawiali w stołówce i w warsztacie.

We wrześniu 1961 r. mieli precyzyjnie dopracowany plan. Zadanie było piekielne trudne. Bez narzędzi, lin i łodzi musieli się przebić przez ściany, przedostać przez wysokie mury i przepłynąć cieśninę San Francisco. Na wszystko znaleźli jednak sposób. Betonowe ściany drążyli łyżeczkami i widelcami podkradanymi ze stołówki (praca nabrała tempa, gdy Morris przemycił z więziennego warsztatu stary silnik odkurzacza i zrobił z niego prowizoryczne wiertło). Metalowe kraty wentylacyjne zastąpili atrapami z papieru i mydła. Okruchy gruzu wrzucali do korytarza, który – jak się okazało – prowadził do wychodzącego na dach szybu wentylacyjnego. Pracę zaczynali około 17.30, kończyli o 21, gdy ogłaszano ciszę nocną i gaszono światła. By nie dać się zaskoczyć, pracowali na zmiany: jeden wybijał otwór, drugi nasłuchiwał i jeśli z oddali dobiegł odgłos kroków zbliżającego się strażnika, przekazywał sygnał ostrzegawczy. Przez cały czas gromadzili niezbędny ekwipunek. Ukradli ponad 20 płaszczy przeciwdeszczowych, w których więźniowie pracowali na zewnątrz. Po zlepieniu cementem i nadmuchaniu miały posłużyć jako tratwy. Wiosła zrobili ze sklejek walających się w warsztacie. Z pokoju fryzjera potajemnie wynosili włosy, z więziennej świetlicy – farby i klej. Z tych materiałów wykonali manekiny.

 

ODLOT Z WYSPY PELIKANÓW

Wieczorem 11 czerwca 1962 r. byli gotowi. Po zgaszeniu świateł ułożyli na pryczach manekiny. Okryli je kocami w taki sposób, by wystawały tylko głowy z papieru toaletowego, mydła i wykradzionych u fryzjera włosów. Po przejściu do korytarza zasłonili otwory wentylacyjne atrapami krat. Strażnik w czasie obchodu nie miał prawa niczego zauważyć.

Anglinowie i Morris działali ściśle według planu. Nie oglądając się za siebie, doszli do szybu, wspięli się na dach i dopiero tam spostrzegli, że na miejsce zbiórki nie dotarł West. Na odwrót było za późno, odczekali chwilę i ze-szli z dachu.

Tymczasem West, który zdenerwowany źle spakował swój ucieczkowy ekwipunek, zaklinował się w przejściu z celi do korytarza. Gdy wreszcie dotarł do szybu wentylacyjnego, nie zastał już kompanów. Bez ich pomocy nie mógł się wspiąć na dach ani z niego zejść. Załamany wrócił do celi. Następnego dnia udzielił wyczerpujących informacji agentom FBI.

Trzej uciekinierzy około północy nadmuchali tratwy i odpłynęli z Alcatraz. Nie wiadomo, jakie były ich dalsze losy. Prowadzone przez 17 lat śledztwo zakończyło się konkluzją: „nie istnieją żadne wiarygodne dowody pozwalające przypuszczać, że zdołali przeżyć”. Kuzyn i córka Franka Morrisa oświadczali jednak kilkakrotnie (ostatnio w 2011 r.), że tuż po ucieczce spotkali się z nim w kalifornijskim San Diego.

Gdyby wciąż żyli, John Anglin miałby dziś 83 lata, jego brat Clarence – 84, a Frank Morris – 88. Allen West dzięki współpracy z FBI uniknął dodatkowej kary za ucieczkę. Więzienie na Wyspie Pelikanów zamknięto rok po słynnej ucieczce. Oficjalnym powodem były zbyt wysokie koszty jego utrzymania.

 

WRÓG PUBLICZNY NUMER 1

Przestępstwa tria z Alcatraz były niczym w porównaniu z wyczynami Johna Dillingera. Po obrabowaniu ponad 20 banków, wielokrotnych strzelaninach z szeryfami i brawurowych ucieczkach z miejsc zbrodni został obwołany „wrogiem publicznym numer 1”. W styczniu 1934 r. stał się najbardziej strzeżonym więźniem Ameryki. Gdy przewożono go samolotem do więzienia Lake Count, na lotnisku czekało 32 uzbrojonych po zęby policjantów. Eskorta składała się z 13 aut. „Z Lake County Jail nie ma ucieczki” – zapewniała miejscowa pani szeryf.

Tymczasem Dillinger nawet się specjalnie nie wysilał. Wyciął po prostu z drewnianej półki atrapę pisto-letu, posmarował ją na czarno pastą do butów, sterroryzował strażników i wyszedł z celi. Nie miał wspólników, pieszo daleko by nie zawędrował, więc potrzebował samochodu. Nie musiał go długo szukać. Najlepszym autem – fordem V8 – dysponowała pani szeryf, która właśnie zaparkowała pod więzieniem. Również ją postraszył atrapą broni, zabrał wóz i 3 marca 1934 r. odjechał w siną dal. Wolnością długo się jednak nie nacieszył. Dwa tygodnie po ucieczce FBI odnalazło i zastrzeliło gangstera.

Dillinger zaskakiwał tupetem, ale ponad pół wieku później przebił go pod tym względem Francuz Pascal Payet, który dostał 30 lat za napad na opancerzony furgon Banku Francji i zabójstwo ochroniarza. W 1999 r. wraz z dwoma wspólnikami trafił do dobrze strzeżonego więzienia w Luynes (Prowansja). Po odrzuceniu apelacji Payet zaczął obmyślać plan ucieczki. Nawiązał kontakt z przebywającym na wolności znajomym Frédérikiem Impocco i 12 października 2001 r. o umówionej godzinie wszedł na dach jednego z więziennych budynków. Chwilę później pojawił się nad nim helikopter. Za sterami skradzionej maszyny siedział Impocco. Payet wspiął się na pokład i na oczach osłupiałych strażników odleciał. Mimo ogólnokrajowej obławy zniknął bez śladu.

Dwa lata później… sam wrócił. Obiecał kolegom, z którymi próbował obrabować Bank Francji, że o nich nie zapomni, i słowa dotrzymał. 14 kwietnia 2003 r. wraz z Impocco powtórzył numer z helikopterem. Przyleciał do Luynes i wywiózł wspólników z więzienia! Media natychmiast nazwały Payeta „królem ucieczek”, ale okpiona policja już mu nie darowała.

 

W maju namierzyła zbiegów i zgarnęła. Payet dostał dodatkowe 7 lat i status więźnia pod specjalnym nadzorem. Ale w 2007 r. znów przyleciał po niego śmigłowiec i wywiózł go z więzienia w Grasse! Kiedy władze zdołały odnaleźć „króla ucieczek”, poszły po rozum do głowy i utajniły nazwę kolejnego miejsca, w którym go osadziły.

 

MOTYL Z DIABELSKIEJ WYSPY

W świadomości Francuzów bardziej niż Payet zapisał się jednak inny więzień. Głównie za sprawą talentu pisarskiego i autoreklamy. Henri Charrière, zwany od charakterystycznego tatuażu na piersi Motylem (fr. Papillon), został oskarżony o zabójstwo paryskiego sutenera. Nie przyznawał się do winy, proces miał charakter poszlakowy, ale sąd skazał go na dożywocie i 10 lat ciężkich robót. Karę miał odbyć w więzieniu Saint-Laurent-du-Maroni, we francuskiej Gujanie.

Dotarł tam w październiku 1933 r. i natychmiast przy-łączył się do grupy zesłańców kończących przygotowania do ucieczki. Już miesiąc później uprowadzili niewielki statek rybacki, spłynęli rzeką Maroni do morza i pożeglowali na zachód. Marzył im się rejs do USA, lecz u wybrzeży Kolumbii statek się rozbił. Zostali zatrzymani przez straż graniczną.

Specjalnie ich nie pilnowano, więc Charrière czmychnął przy pierwszej okazji i pomaszerował do dżungli. Zaopiekowali się nim Indianie, znalazł sobie nawet kobietę, gotową zostać jego żoną, ale nie zamierzał spędzić reszty życia w lesie. Gdy wyszedł z głuszy, wpadł prosto w ręce kolumbijskiej policji, która odesłała go do Gujany.

Za ucieczkę ukarano go zsyłką na Diabelską Wyspę (Île du Diable), z której wydostać się było jeszcze trudniej niż z Alcatraz. Od lądu nie dzieliły jej bowiem 2 km, lecz ponad 14. Strażnicy byli przekonani, że nikt nie ma szansy pokonać takiej odległości wśród wzburzonych fal, więc pozwalali więźniom włóczyć się po wysepce (mającej za-ledwie 1200 m długości i 400 m szerokości). Charrière spostrzegł jednak coś, na co nikt wcześniej nie zwrócił uwagi: co siódma fala była dużo potężniejsza od pozostałych. Cofając się, mogła zabrać tratwę daleko od brzegu. Sprawdzał to, zrzucając z klifu sieci wy-pełnione orzechami kokosowymi. Faktycznie odpływały.

Swoim odkryciem podzielił się ze współwięźniem o imieniu Sylvain i obaj rozpoczęli przygotowania do ucieczki. Największym wyzwaniem było zbudowanie w ukryciu tratwy z kokosów. Znaleźli jednak bezpieczne miejsce, sklecili prowizoryczne wiosła i w połowie 1941 r. odpłynęli z Diabelskiej Wyspy.

Po czterech dniach dobili do brzegu. Wyczerpany Sylvain zbyt wcześnie zsunął się z tratwy, ugrzązł w mule i utonął. Papillon odczekał, aż fala wyrzuci go na brzeg. Już nie dał się złapać. Z pomocą znajomych przedostał się do Wenezueli, ożenił się, otworzył w Caracas knajpę. Po II wojnie światowej został objęty amnestią i wrócił do Francji.

 

UKŁONY DLA PANÓW UCIEKINIERÓW

Z pamiętników, ale o nieco odmiennej tematyce, zasłynął też inny znany uciekinier. W rodzinnej Wenecji Giacomo Casanova tak się naraził miejscowym notablom – uwodząc im córki, żony i kochanki – że najchętniej posłaliby go na stos. Nie mogli tego zrobić, więc szukali poważniejszych zarzutów, by go przyszpilić. Próbowali udowodnić mu szpiegostwo i oszustwa finansowe, co okazało się bardzo trudne. Na swoje nieszczęście Casanova napisał kilka tekstów, pokpiwających z religii, więc w 1755 r. oficjalnie oskarżono go o bluźnierstwo. Miał spędzić pięć lat w nietypowym więzieniu. Weneckie Piombi nie znajdowało się w lochach czy na odludnej wyspie, lecz pod ołowianym dachem Pałacu Dożów (czemu zawdzięczało swą nazwę – piombo to po włosku ołów). Dla przyzwyczajonego do luksusu Casanovy pobyt w ciasnej i tak niskiej celi, że nie mógł się nawet wyprostować, był katorgą. Udrękę potęgowało słońce, które nagrzewając metalowy dach, zmieniało pomieszczenie w saunę. Od pierwszego dnia zaczął więc myśleć o ucieczce. Przebicie się przez 3-centymetrowe ołowiane płyty nie wchodziło w grę. Jedyna droga do wolności prowadziła przez podłogę i znajdujące się pod nią dobrze strzeżone sale pałacu. By się przebić, musiał zdobyć jakieś narzędzia.

Zmuszony do sprzątania strychu znalazł wśród rupieci stalowy rygiel i kawałek marmuru. Gdy zrobił z nich łom i młotek, miał już czym wykuć otwór w posadzce. Pracował powoli, by nadzorcy nie zauważyli, że w celi przybywa pyłu i śmieci. Ucieczkę zaplanował na środę 27 sierpnia 1755 r., kiedy na kanale przy Pałacu Dożów panował najmniejszy ruch.

 

Tymczasem wpływowi przyjaciele Casanovy wyjednali u weneckich władz zgodę na dostarczenie mu delikatnego szlafroka, jedwabnej kołdry i niedźwiedziej skóry na legowisko. Drogą zwrotną, za pośrednictwem przekupionego więziennego strażnika, przekazywał im grypsy z planem ucieczki. O wyznaczonej godzinie mieli czekać na niego z gondolą.

Wszystko było dograne, gdy w sobotę, 23 sierpnia, uśmiechnięty strażnik przekazał Casanovie „dobrą wiadomość”: zostanie przeniesiony do większej celi, z oknem i wygodnymi meblami. Cały plan runął!

Drugiej dziury w podłodze Casanova nie mógł wykuć, bo wartownicy odkryli zasłonięty pryczą otwór w starej celi i już codzienne opukiwali posadzkę. Rozwiązanie podsunął mu siedzący po sąsiedzku mnich Marino Balbi skazany za uwiedzenie trzech dziewcząt. Odkrył, że nad celami w lepszej części więzienia znajduje się strych z okienkami w dachu. Po wymianie korespondencji (przemycanej w książkach z więziennej biblioteki) opracował z Casanovą plan. Należało w ciągu jednej nocy wybić dziurę w suficie, wspiąć się na strych, wyjść przez okienko w dachu, spuścić się kilka metrów po linie z ukręconego prześcieradła, wejść przez uchylone okno do pałacu i jakoś się z niego wydostać.

Jak postanowili, tak zrobili w styczniu 1757 r. Problem wyjścia z zamkniętego pałacu rozwiązali w najprostszy sposób. W jednej z komnat znaleźli stroje wysokiej rangi urzędników. Nałożyli je, zeszli schodami na parter, przywołali dozorcę. Ten, nisko się kłaniając, otworzył im główne drzwi. Nie niepokojeni przez nikogo wynajęli powóz i odjechali.

 

JEZUITA NA WIEŻY

Casanovę ścigano za kpienie z katolicyzmu, jezuitę Johna Gerarda za jego propagowanie. W elżbietańskiej Anglii groziła za to kara śmierci. I z takim wyrokiem trafił w 1594 r. do londyńskiej twierdzy Tower, z której od ponad trzystu lat nikt nie zdołał uciec.

Ponieważ uznano, że więźnia nic już nie uratuje, dobroduszny strażnik pozwolił mu na spacery po ogrodzie i spotkania z osadzonym w innej wieży Johnem Ardenem. Obaj byli jezuitami, zatem ich prośba o zgodę na wspólne modlitwy czy odprawianie mszy nie budziła podejrzeń. Tymczasem Gerard zauważył, że mur wieży Ardena stoi tak blisko Tamizy, że można by się z niego zsunąć wprost do łodzi. Przesłał gryps do byłego ministranta i przywódców katolickiej konspiracji. Obiecali pomoc w ucieczce.

3 października 1597 r. Gerard i Arden uzyskali zgodę na spędzenie razem wieczoru. Gdy strażnik odszedł, wyjęli poluzowane wcześniej kamienie przy ryglu drzwi prowadzących na dach wieży. Wspięli się na szczyt, w ich stronę już płynęła łódź z trzema spieszącymi z pomocą współwyznawcami. Wszystko przebiegłoby zgodnie z planem, gdyby nie… ludzka życzliwość. Z pobliskiego domu wyszedł mężczyzna, by ostrzec mężczyzn, których wziął za rybaków, o zbliżającym się przypływie. Rozgadał się, woda w Tamizie faktycznie zaczęła się podnosić i spychać łódkę w stronę filarów mostu, na ratunek zagrożonym „rybakom” ruszyli nawet marynarze z przepływającego obok dużego statku.

Jedyne, co Gerard i Arden mogli zrobić w tej sytuacji, to wrócić do swoich cel. Byli przekonani, że pozostaną w nich do końca życia. Ale następnego dnia dostali cynk, że konspiratorzy zaryzykują i ponowią próbę.

Tym razem już żaden „uczynny człowiek” nie starał się im pomóc. Arden zrzucił z wieży obciążony kamieniem sznurek. Mężczyźni z łodzi przywiązali do niego grubą linę, którą uciekinierzy wciągnęli na szczyt. Ponieważ dach wieży wystawał poza mur, zejście w dół wymagało nie tylko odwagi, ale i siły. Ardenowi ich nie brakowało, więc bez trudu zsunął się po linie. Jednak Gerard, którego wcześniej torturowano, miał powykręcane przeguby rąk i musiał się opierać nogami o mur. Niestety, rozbujana lina na to nie pozwalała. Zawisł 20 m nad ziemią. „Nie miałem sił, by wykonać jakikolwiek ruch, nie mogłem nawet oddychać – pisał we wspomnieniowej „Autobiography of an Elisabethan”. – Zwróciłem się do Boga, do pana naszego Jezusa, do Maryi, do mojego Anioła Stróża (…). I nagle przełożyłem linę z odrętwiałej prawej ręki do lewej, oplotłem ją nogami, zacząłem się powoli zsuwać”.

Czekający na dole wspólnicy pomogli mu wejść do łodzi i natychmiast odpłynęli. Jezuici byli wolni.

 

38 IRLANDCZYKÓW

W 2. połowie XX w. Tower stanowiła już tylko atrakcję turystyczną, a jezuitów nikt nie prześladował. Wrogiem numer 1 stali się terroryści z Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA). Z myślą o nich rozbudowano zakład karny Maze w Irlandii Północnej. Bramy otwierano i zamykano elektronicznie. Każdy blok otoczono 6-metrowym murem ze zwojami drutu kolczastego na szczycie. Zaś całość najlepiej zabezpieczonego kompleksu H okolono dodatkowym płotem wysokości niemal 5 m. W 1983 r. w Maze przebywało ponad stu członków IRA. Wszyscy marzyli o ucieczce, lecz zdawali sobie sprawę, że przejście przez ogrodzenia naszpikowane czujnikami elektronicznymi jest niemożliwe. Pozostawała… brama.

Przygotowania nabrały tempa, gdy władze więzienia skierowały dwóch doświadczonych bojówkarzy – byli to Gerry Kelly i Bobby Storey – do prac porządkowych. Dzięki temu mogli się poruszać po kompleksie H i przeprowadzić rozpoznanie.

Skazani utrzymywali stały kontakt z konspiratorami z zewnątrz, którzy przemycili do „najlepiej strzeżone-go więzienia” sześć pistoletów. Gdy wszystko było gotowe, 38 więźniom bloku H7 pozostało czekać na sygnał. Powodzenie przedsięwzięcia zależało od idealnej synchronizacji.

25 września, punktualnie o 14.30, w kilku miejscach jednocześnie zaatakowano strażników. Stawiających opór potraktowano bardzo brutalnie: jednego zakłuto nożem, innego postrzelono w głowę, kolejny doznał takiego szoku, że zmarł na zawał serca. W ciągu 20 minut Irlandczycy opanowali cały budynek. Kilku z nich przebrało się w mundury strażników i wyszło przed blok. Czekali na ciężarówkę z dostawą żywności. Przyjechała tak, jak przewidzieli Kelly i Storey, o 15.30. Sterroryzowany kierowca nie stawiał oporu. 37 zbiegów ukryło się na przyczepie, Kelly położył się na podłodze szoferki z bronią wymierzoną w kierowcę.

Podjechali pod główną bramę. Uciekinierzy w mundurach wkroczyli do wartowni i obezwładnili zaskoczonych strażników. Komuś udało się jednak uruchomić alarm. Wtedy trzymany na muszce dowódca zmiany powiedział przez interkom, że to pomyłka. Ale żołnierz z wieży wartowniczej posłał dalej wiadomość, że przy bramie dzieje się coś dziwnego.

O 16.15 służba więzienna już wiedziała, że owo „coś” to największa w powojennej Europie próba ucieczki. Zaalarmowani strażnicy z innych bloków zastawili bramę samochodami. Uniemożliwili tym wykonanie ostatniej części planu – wyjazdu z więzienia ciężarówką. Irlandczycy musieli przeskakiwać przez płot. Widząc to, żołnierze z wieżyczek otworzyli ogień. Trafili dwóch zbiegów, reszta wydostała się na zewnątrz. Do wieczora schwytano kolejnych piętnastu, w ciągu tygodnia jeszcze trzech. Jednak 18 dotarło do tajnych kryjówek IRA.

Po podpisaniu w 1998 r. przez rządy Wielkiej Brytanii i Irlandii porozumienia pokojowego uciekinierów objęła amnestia. A więzienie Maze podzieliło los Alcatraz, Piombi i Tower.