Nie. I tyle!

Skład i funkcjonowanie dawnego sejmu różniły się od znanych nam dzisiejszych realiów. Sejm był zwoływany przez króla raz na jakiś czas (jednak przynajmniej raz na 2 lata lub częściej, jeśli wymagała tego sytuacja) i obradował jedynie przez kilka tygodni. Obejmował dwie izby (poselską i senatorską), ale trzy stany sejmujące: króla, senatorów i reprezentantów stanu rycerskiego, czyli posłów. By podjąć wiążącą decyzję, konieczna była zgoda wszystkich trzech stanów. Sejmowe obrady polegały przede wszystkim na stopniowym dochodzeniu do porozumienia metodą szukania kompromisu i tzw. ucierania uchwał, czyli szukaniu takiego ich brzmienia, które byłoby do zaakceptowania przez wszystkich zainteresowanych.

To nie liberum veto zniszczyło Rzeczpospolitą, ale nieodpowiedzialni posłowie, którzy wypaczyli polityczny mechanizm, stojący – w zamyśle – na straży przywilejów szlacheckich

Kto lub co spowodowało w końcu XVIII w. upadek I Rzeczypospolitej i to, że nasz kraj na ponad 120 lat został wymazany z mapy Europy? Odpowiedź wydaje się oczywista: źli Rosjanie (od dawna nas nie znosili), zdradliwi Prusacy (dawni lennicy), niewdzięczni Austriacy (Sobieski pod Wiedniem!) i oczywiście liberum veto, czyli prawo pozwalające pojedynczemu posłowi zablokować prace sejmu, które przez blisko 150 lat paraliżowało system parlamentarny i przyczyniało się do pogłębiania kryzysu państwa.

SEJM ZERWANY, SEJM NIEDOSZŁY…

Oczywiście taki system pracy nie wpływał dobrze na wydajność – często podjęcie jednej, nie zawsze najważniejszej, decyzji trwało bardzo długo i przyczyniało się do straty cennego czasu. Niekiedy też, jeśli porozumienia nie udało się wypracować, kilkutygodniowe obrady kończyły się niczym. Takie sejmy określano jako „niedoszłe”. Traktowano je jako normalny element systemu politycznego Rzeczypospolitej – po prostu zdawano sobie sprawę, że czasami osiągnięcie kompromisu było zbyt trudne. Inaczej wyglądała sprawa zrywania sejmów. Co prawda prawo pojedynczego posła do zatrzymania, a nawet zakończenia obrad sejmowych uchodziło za jedną z najważniejszych prerogatyw, ale w XVI i jeszcze w 1. połowie XVII w. uważano, że interesy partykularne powinny ustąpić przed interesem ogółu. Posłowie upierający się przy swoim zdaniu i niechętni kompromisowi narażali się na ostrą reakcję ze strony innych członków izby.  Na sejmie w 1627 r. potencjalni „zrywacze”, którzy powoływali się na instrukcje poselskie, zostali zakrzyczani, że instrukcje nie są „wszystkim prawem”, a oni – „całym sejmem”. „My dla jednego województwa uporu nie powinniśmy wszyscy ginąć” – kontynuowali pozostali parlamentarzyści. Jeśli jednak jeden poseł, ale częściej grupa posłów, z uporem odmawiał porozumienia, starano się przekonać go do zmiany decyzji, apelując do jego poczucia obowiązku i miłości ojczyzny, czasami próbowano go przekupić lub po prostu… ignorowano. W roku 1590 nie przejęto się protestami niemal 30 posłów i jakby nigdy nic dokończono obrady. Co więcej, uchwały tego sejmu nie zostały przez nikogo oprotestowane!

Najczęściej jednak sam kandydat na „zrywacza” albo uzyskiwał to, co chciał, albo uznawał, że demonstracja wystarczy, by przekonać wyborców, że zrobił, co mógł, by bronić ich interesów. Czasem wycofywał swój protest trochę z obawy o własne bezpieczeństwo, a trochę ze wstydu. Co bardziej krewcy członkowie izby poselskiej potrafili bowiem z dużą zręcznością zastosować coś, co dziś nazwalibyśmy atakiem werbalnym wspomaganym innymi, dość jednoznacznymi gestami, sugerującymi że integralność cielesna ich kolegi lub kolegów może w niekorzystnych okolicznościach ulec naruszeniu… Kiedy w styczniu 1649 roku posłowie mazowieccy nie chcieli zgodzić się na kontynuację obrad i wybór marszałka, „Izba wszytka okrzyknęła, że wy nie bonum publicum traktujecie, ale prywatę, komuś czegoś potrzeba, nie grzebcie Żyda (…) i  do szabel niektórzy się brać chcieli na Mazury”. Otrzeźwiająco działała też zazwyczaj perspektywa ściągnięcia na swoje nazwisko hańby i wejścia do historii jako osoba, która pierwsza zerwała obrady sejmowe.

PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY

Żaden z tych czynników nie poskutkował jednak w marcu 1652 roku, gdy poseł upicki Władysław Siciński, urażony niesprawiedliwym – jego zdaniem – potraktowaniem swego powiatu, nie zgodził się na przedłużenie sejmu o jeden dzień. Jak to opisuje Kazimierz Filip Obuchowicz: „zaniósł protestacyją (…) i zaraz z Izby zniknął, i za Wisłę się przeniósł”. Inny świadek dodaje, że po zgłoszeniu protestu Siciński potajemnie opuścił miejsce obrad, ale wysłannicy Izby zdołali do niego dotrzeć i przekonali go do powrotu. Jego ucieczka z Warszawy była więc dla wszystkich sporym zaskoczeniem i wywołała niemałą konsternację. Nie wszyscy uważali bowiem, że w takich okolicznościach należy uwzględniać protest Sicińskiego. Cały czas liczono też chyba na jego powrót, bo kiedy posłowie i senatorowie zebrali się ponownie, marszałek wywoływał kilkakrotnie opornego posła. Niestety, jak to poetycko opisał Albrycht Stanisław Radziwiłł, „na wezwanie marszałka tylko echo odpowiadało”.

 

Wokół wystąpienia Sicińskiego narosło wiele mitów i nieporozumień, dotyczących zarówno pobudek, którymi się kierował, jak i znaczenia jego protestu. Wielu historyków podejrzewało, że za działaniami posła upickiego
stał jego patron książę Janusz Radziwiłł, ale nie ma na to dowodów źródłowych. Ponadto według powszechnego wyobrażenia Siciński zażądał natychmiastowego przerwania obrad, gdy faktycznie nie zgodził się na ich
przedłużenie w momencie, kiedy upłynął ustawowy czas ich trwania. Nie ma natomiast wątpliwości, że jego protest był o tyle istotny, że stanowił niebezpieczny precedens, pozwalający pojedynczemu posłowi skutecznie zablokować legislacyjne wysiłki parlamentu.

Stąd był już tylko krok do pierwszego „prawdziwego” – w potocznym rozumieniu – zerwania sejmu, tj. zatrzymania jego prac jeszcze przed zakończeniem obrad. Zdarzyło się to w listopadzie 1669 roku podczas sejmu koronacyjnego Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Wtedy poseł kijowski Adam Olizar, domagający się odszkodowań dla szlachty, która utraciła dobra na terenach przejętych przez Rosję na mocy pokoju w Andruszowie (1667), zgłosił w izbie poselskiej protest przeciwko kontynuacji obrad. Podobnie jak w przypadku Sicińskiego liczono na to, że uda się go skłonić do zmiany zdania. Niestety, Olizar wymknął się z Krakowa, zostawiając tam zresztą swoje ruchomości, a nawet gotówkę! W pogoń za niesfornym posłem udało się dwóch ochotników, jednak ich wysiłki nie przyniosły efektu – po kilku dniach wrócili do miasta i poinformowali czekających tam kolegów, że ich misja zakończyła się klęską. Marszałkowi sejmu nie pozostało nic innego jak ogłosić jego zakończenie…

IDEALIŚCI I PRAKTYCY W KONTUSZACH

Wystąpienia Sicińskiego i Olizara na zawsze zmieniły oblicze polskiego parlamentaryzmu, ponieważ w ich rezultacie liberum veto zaczęło odgrywać niezwykle istotną rolę w życiu politycznym Rzeczypospolitej. Potwierdza to statystyka: o ile za panowania Zygmunta III na 37 sejmów jedynie 6 zakończyło się bez podjęcia uchwał, o tyle za Michała Korybuta Wiśniowieckiego stosunek ten wynosił 6 do 4, za Jana III Sobieskiego 12 do 6, a za Sasów 37 do 28! Co więcej, najczęściej wiązało się to nie z „niedojściem” sejmu, ale z jego zerwaniem, niekiedy nawet przed obiorem marszałka izby poselskiej (po raz pierwszy w 1688 roku) lub zanim jeszcze posłowie na dobre rozpoczęli pracę.
 
Skoro zasada jednomyślności okazała się tak szkodliwa, czemu tak długo nie robiono nic, by ją ograniczyć? I dlaczego w ogóle ją wprowadzono? W okresie, gdy kształtowały się zasady funkcjonowania polskiego parlamentaryzmu, uważano, że w sprawach tak ważnych jak losy kraju i jego obywateli nie można narzucać wszystkim zdania większości. Należy wytrwale szukać porozumienia i pozyskać zgodę przeciwników na proponowane rozwiązanie, przekonując ich do swoich racji. Trudno nie dostrzec tu sporej dozy logiki: jeśli prawo miało naprawdę być respektowane, to wszyscy obywatele powinni być przecież przekonani o jego słuszności. Zasada jednomyślności to także swego rodzaju zabezpieczenie „na czarną godzinę”: gdyby z jakiegoś powodu sejm podjął szkodliwą dla państwa decyzję, sytuację mógłby uratować sprzeciw jednego, dostrzegającego zagrożenie, posła.

Zastanawiać może jedynie brak refleksji nad tym, co może się stać, jeśli kilka kolejnych sejmów nie podejmie żadnych wiążących ustaw… A przecież zastosowanie liberum veto oznaczało, że nie tylko przerywano pracę sejmu, ale także unieważniano wszystkie przyjęte już w trakcie jego trwania decyzje! Być może w czasach, gdy rodził się polski parlamentaryzm, nikomu nie mieściło się w głowie, że poziom obrad dramatycznie się obniży, a liberum veto będzie stosowane na taką skalę lub z tak niskich pobudek jak w drugiej połowie XVII lub początkach XVIII wieku.

Pogarszająca się dramatycznie jakość życia politycznego powodowała, że do izby poselskiej trafiali często ludzie gotowi wykonywać polecenia magnatów, dworu czy obcych państw, którym zerwanie sejmu było w danym momencie na rękę. Zwykle nie było tajemnicą, kto tak naprawdę stoi za protestem danego posła, a i on nie krył się zanadto ze swymi powiązaniami, choć nikt nie przyznałby się otwarcie do wzięcia pieniędzy. Gdy na jednym z sejmów poseł wielkopolski Antoni Rogaliński zdemaskował wysłanników Fryderyka II i przyznał, że opłacili usługi jego i kilku jego kolegów, ci oskarżyli go o pomówienie, a w izbie zapanował kompletny chaos.

W czasach saskich negatywne zmiany utrwaliły się już na tyle, że ambasador angielski w Rzeczypospolitej George Woodward, opisując obrady w Grodnie w 1729 roku, stwierdzał: „W zasadzie nie powinno nazywać się tego Parlamentem, bo nie ma szansy być nim naprawdę. Cieszę się jednak, że mogłem oglądać ten bałagan, bowiem myślę, że na całym świecie nie ma czegoś podobnego (…)”. Ambasador z góry przewidywał, że sejm zostanie zerwany. Niestety, miał rację. Często liberum veto próbowano usprawiedliwiać poleceniami wyborców, którzy w instrukcjach nakazywali swoim posłom zerwać obrady, jeśli izba poselska nie poprze korzystnego dla danej ziemi lub powiatu rozwiązania (niekiedy zresztą dotyczącego sprawy o znaczeniu lokalnym). Zdarzyło się też jednak, że pytany o powody swego protestu „zrywacz” odpowiedział jedynie: „Jestem poseł!”, czyli innymi słowy „bo tak!”. Dochodziło również do sytuacji kuriozalnych – w 1758 roku „Dylewski, poseł starodubowski, przez całe trzy dni trzymał izbę w takowym zatamowaniu za to szczególnie,
że go pijarowie przez nieświadomość w kalendarzyku politycznym posłem nie wydrukowali”. Sprawę udało się rozwiązać dopiero, kiedy naprawiono zaistniałą pomyłkę, a przełożony zgromadzenia przeprosił urażonego parlamentarzystę i przekazał mu bogato oprawiony egzemplarz poprawionego kalendarzyka…

CORAZ BARDZIEJ ŚLEPE ŹRENICE

 

Mimo coraz bardziej widocznych wad systemu politycznego, nie zdecydowano się na zmiany. Podejrzliwy stosunek polskiej szlachty do kolejnych władców, których posądzano (często nie bezpodstawnie) o chęć wzmocnienia własnej pozycji, powodował, że panowie bracia gotowi byli za wszelką cenę bronić swych przywilejów oraz dających im przewagę nad monarchą zasad ustrojowych, nazywanych „źrenicami złotej wolności”: wolnej elekcji i liberum veto. To spowodowało, że mimo ewidentnych wypaczeń w stosowaniu „wolnego nie pozwalam” każda próba lub nawet głos sugerujący, aby znieść lub zreformować zasadę jednomyślności, spotykały się z oburzeniem. Co więcej, takie sugestie powodowały, że szlachcice obawiali się o dalsze jej losy. W efekcie kilkakrotnie, np. w roku 1718, posłowie decydowali się na uchwalenie specjalnych ustaw, zabezpieczających prawo do stosowania liberum veto w przyszłości. Ustawy przyjęto oczywiście jednomyślnie…

Z czasem liberum veto stało się narzędziem stosowanym zarówno przez przeciwników króla, jak i przez dwór – o tym, komu zależało na zerwaniu sejmu, decydowała bowiem najczęściej aktualna sytuacja polityczna – i było wygodne dla wszystkich opcji politycznych. Dopiero w początkach XVIII wieku zaczęły pojawiać się propozycje zmian, np. ograniczenie działania sprzeciwu tylko do konkretnej ustawy, a nie całości konstytucji danego sejmu, oraz reformy całego systemu parlamentarnego. Jednak na zniesienie liberum veto trzeba było poczekać aż do uchwalenia Konstytucji 3 maja w 1791 roku. Czarna legenda narosła wokół liberum veto nie powinna chyba zanadto dziwić – trudno wyobrazić sobie sprawne funkcjonowanie ogromnego, często znajdującego się w stanie zagrożenia militarnego i targanego wewnętrznymi sporami państwa, bez działającego parlamentu, zwłaszcza jeśli z założenia stanowił niezwykle istotną część systemu politycznego. Podkreślmy – sprawnego funkcjonowania. Bo funkcjonować się dało, czego dowodem jest fakt, że Rzeczpospolita przestała istnieć dopiero w 1795 roku. Z drugiej strony nie można zapominać, że sama zasada jednomyślności nie była od początku pozbawiona sensu. Wręcz przeciwnie – sama idea szukania porozumienia i upewniania się, że prawo będzie dobre, trwałe i akceptowane przez wszystkich obywateli, zasługuje z pewnością na szacunek. Tylko co z tego, skoro zawiódł najważniejszy element – ludzie?

ŚMIERTELNE  VETO

Liberum veto fascynowało zagranicznych obserwatorów. Jean Jacques Rousseau uznał, że „samo w sobie liberum veto nie jest uprawnieniem wadliwym” (nazwał je nawet „pięknym prawem”). Postulował również – inaczej niż większość osiemnastowiecznych polskich pisarzy politycznych – zachowanie tej instytucji w przyszłości, proponując jednak, by poseł, który je zastosował, musiał stanąć przed nadzwyczajnym trybunałem. Po rozpatrzeniu zasadności jego sprzeciwu trybunał przyznawałby mu nagrodę, gdyby uznano jego postępowanie za słuszne albo… skazywał na śmierć.