Nie umiesz ich nazwać, ale one istnieją. Emocje ze Słownika nieoczywistych smutków

Zastanawialiście się kiedyś nad słowami, które nie istnieją choć powinny? Nad uczuciami, które nas dopadają, ale są bezimienne? A gdyby tak je nazwać…
Nie umiesz ich nazwać, ale one istnieją. Emocje ze Słownika nieoczywistych smutków

Bezimienne wzruszenia

Na pewno każdy czuł kiedyś swish fulfillment – “ukłucie szczęścia po tym, jak rzuci się coś przez pokój, a to idealnie trafi w swój cel”, np. zmięta kulka do kosza.

Wybrańcy mieli okazję przeżyć flashover – tę “magiczną chwilę, w której wszyscy obecni zaczynają nagle mówić szczerze i o rzeczach dla siebie istotnych. Tak jakby chwilowy skok wzajemnego zaufania wywołał spięcie i słowom udało się wreszcie ominąć te wszystkie izolatory z ironii, które w sobie nosimy”.

Oto niektóre z terminów, jakie czekają w wyjątkowym Słowniku smutków nieoczywistych. Trafiły do niego słowa, które nie istnieją, a istnieć by mogły, nazwy stanów zaznanych, ale nie nazwanych.

Słownik można znaleźć na blogu Piotra Stankiewicza (myslnikstankiewicza.pl). To swobodna adaptacja na język polski części „Dictionary of Obscure Sorrows”, leksykonu takich właśnie pojęć, opracowanego przez Johna Koeniga.

Wszystko po to, by wypełnić lukę w języku  – nazywać bezimienne emocje, których przecież doświadczamy. To pełne ciepłej melancholii i uroku kompendium wiedzy o wzruszeniach. Nawet nie smutkach, ale właśnie wzruszeniach, które z reguły dopadają „wrażliwców”, zwanych też czasami „smutasami”.

Niejednemu „smutasowi” na hasło „smutas” otwiera się pewnie nóż w kieszeni. Nowe słowa – i w tym ich moc – nie obrosły jeszcze w negatywne konotacje. Są odkrywcze, bo odsłaniają przed nami światy wspólnych znaczeń. Łagodzą uczucie samotności – bo jeszcze ktoś tak ma – i dają poczucie kontroli, że wewnętrzny kosmos da się jakoś uporządkować.

Magia nadawania imion

Autor polskiej wersji słownika nie zdecydował się na tłumaczenie samych nazw, za to objaśnia ich znaczenie w piękny, poetycki sposób. Opis jest tak celny, że aż poczułam moledro, czyli “głęboką więź z pisarzem, który umiał bezbłędnie wejść do mojej głowy”.

Chociaż na słownik trafiłam przypadkiem , leżąc już w swoim śpiworze w schronisku po całym dniu chodzenia po górach, poczułam, że muszę wstać i podzielić się z kimś swoim odkryciem. (Swoją drogą, dlaczego ten wewnętrzny przymus przekazania idei dalej w świat nie ma jeszcze imienia?).

Niezwykłość zdarzeń sprawiła, że trafiłam na wyrozumiałe audytorium.  Do drugiej w nocy siedzieliśmy na schodach, nazywając swoje wzruszenia. Imiona zyskały skrywane dotąd uczucia. Przeżywaliśmy wspomniany flashover i dawaliśmy świadectwo na istnienie xeno – „najmniejszej mierzalnej jednostki relacji międzyludzkiej, (…) która przyjmuje postać, przykładowo, błysku w oku, kiwnięcia ze zrozumieniem albo wspólnego uśmiechu nad jakimś zrządzeniem losu”. To taki moment, gdy myślisz słowami Ricka Blaine’a z „Casablanki”, że „to może być początek pięknej przyjaźni” .

I tylko pojawia się pytanie, czy nazwane smutki smucą mniej? Nie, ale wydają się bardziej przyjazne. Oswojone, jak w wierszu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „O mój ty smutku cichy, smutku gwiazdek maleńkich, nazywałem, szukałem, brałem ciebie do ręki”. Głowę zaczyna wówczas wypełniać uczucie przyjemnej satysfakcji, że cały ten ładunek emocjonalny, który w sobie nosimy, można włożyć do odpowiednich szufladek. Pozostaje tylko nazwać to uczucie. Jakieś pomysły?

Tu znajdziesz Słownik nieoczywistych smutków.