“40% ludzi przeżyło coś niewytłumaczalnego”. Z psychiatrą o egzorcyzmach i objawieniach

“Najczęściej są to wrażenia słuchowe – np. słyszymy, że ktoś wypowiada na głos nasze imię, choć nikogo nie ma w pobliżu”. O objawieniach, egzorcyzmach i świętości w mózgu z prof. Andrzejem Kokoszką, kierownikiem II kliniki psychiatrycznej na Uniwersytecie Medycznym w Warszawie, rozmawia Jan Stradowski
“40% ludzi przeżyło coś niewytłumaczalnego”. Z psychiatrą o egzorcyzmach i objawieniach

Jan Stradowski: Czy mistyczne przeżycia faktycznie są takie częste wśród osób cierpiących na choroby psychiczne?

Prof. Andrzej Kokoszka: Ja nie posiadam, jako psychiatra, kompetencji odnośnie rozpoznawania stanów mistycznych. Mogę jednak stwierdzić, że doznania o treściach mistycznych są częste nie tylko wśród chorych, ale także zdrowych. Z badań wynika, że ok. 40 proc. populacji przynajmniej raz w życiu przeżyło coś niezwykłego, niewytłumaczalnego. Najczęściej są to wrażenia słuchowe – np. słyszymy, że ktoś wypowiada na głos nasze imię, choć nikogo nie ma w pobliżu. Zdrowy człowiek w takiej sytuacji pomyśli „musiałem się przesłyszeć”. Cierpiący na psychozę dojdzie jednak do wniosku, że skoro nikogo nie widać, to mógł do niego przemówić tylko Bóg, a skoro Bóg zwraca się do niego po imieniu, to musi on być kimś ważnym…

Czytałem niedawno, że osoby cierpiące na schizofrenię rozumują bardziej logicznie niż zdrowe. Logika przeważa u nich nad zdrowym rozsądkiem.

To raczej kwestia nadmiernej potrzeby nadawania wszystkiemu znaczeń. Zgodnie z tym podejściem urojenia są po prostu miniteoriami dotyczącymi anomalii w pracy naszego mózgu. Każdy narząd ludzkiego ciała może czasem pracować w odmienny sposób – np. serce może zacząć bić szybciej niż zwykle. Podobne zakłócenia pojawiają się także w przypadku mózgu. My nie zwracamy na nie uwagi, za to chory, który ma podwyższony poziom dopaminy w niektórych obszarach mózgu, będzie doszukiwał się w tym jakiegoś głębszego sensu.

Czy może to doprowadzić do objawienia religijnego? Jeśli tak, to przecież można uznać, że święci i prorocy cierpieli na zaburzenia psychiczne.

– Psychiatria może odnosić się do fenomenu świętości tylko pośrednio. Jeżeli założymy, że dusza człowieka jest niematerialna i nie ma związku z działaniem mózgu, to nie podlega ona analizie naukowej.

Ale przecież psychiatrom zdarza się współpracować z Kościołem?

– Owszem, np. w przypadku opętań. Katoliccy egzorcyści konsultują się z psychiatrami, zanim poddadzą kogoś egzorcyzmom. Chodzi o to, by wykluczyć chorobę psychiczną u opętanego. Niestety ja sam nigdy nie zostałem zaproszony na taką konsultację, choć od wielu lat wysyłam sygnały, że jestem tym bardzo zainteresowany. Chciałbym na własne oczy zobaczyć choć jeden przypadek opętania. Widziałem kiedyś – za pośrednictwem kamery wideo – jedynie człowieka, który został wcześniej poddany egzorcyzmom przez przeora jednego ze znanych zakonów.

Jan Stradowski: I wyglądał na uzdrowionego?

– Odbyło się to podczas seminarium psychiatryczno-teologicznego w Krakowie. Ani ja, ani żaden z moich kolegów nie mieliśmy wątpliwości – ten człowiek cierpiał na zaburzenia psychiczne.

Czy to oznacza, że egzorcyzmy nie są skuteczne?

– Oczywiście mogą być skuteczne, jeśli założymy, że dotyczą problemu czyjejś duszy. Ale jeśli podda się im osobę cierpiącą na chorobę psychiczną, mogą tylko zaszkodzić i to bardziej niż terapie alternatywne czy cudotwórcy. Nasz pacjent słyszy dziwne głosy, więc mówimy mu, że to choroba i konieczne jest leczenie. Jednak rodzina zabiera go do egzorcysty, więc jest tylko utwierdzany w przekonaniu, że opętał go duch nieczysty. To mści się, gdy pacjent wraca do nas po nieskutecznych egzorcyzmach. Schizofrenia to choroba, która bardzo często trwa całe życie i wymaga regularnego przyjmowania leków. Jeśli chory nie ma do nas zaufania, może przerwać terapię.

Wróćmy do świętości. Czy możliwe jest, by chory na schizofrenię został świętym?

– Teoretycznie tak. Jeden epizod psychozy może trwać kilka dni, tygodni czy miesięcy. Potem jednak stan chorego się poprawia i może on funkcjonować normalnie. Z badań wynika, że na stany psychotyczne przypada kilkanaście procent życia pacjenta. W ciągu całej reszty, czyli ponad 80 proc., może on przecież mieć dojrzały kontakt z Bogiem i może być osobą świętą.

 

Ale czy w praktyce taki człowiek ma szansę na zostanie świętym?

– Mam wrażenie, że nie. Stosunek Kościoła do chorych psychicznie bywa dość bezwzględny. Jeśli okaże się, że młody kleryk miał kiedyś epizod psychotyczny, to nie ma szans na otrzymanie święceń. W wątpliwych przypadkach zasięga się opinii psychiatry – mój znajomy był takim konsultantem. Myślę, że podobnie może być w przypadku potencjalnego świętego.

Wyniesienie na ołtarze chorego psychicznie mogłoby zaszkodzić wizerunkowi Kościoła?

– Ktoś mógłby potem wyciągnąć historię choroby świętego i na tej podstawie podać w wątpliwość sam fenomen świętości.

A nie da się go wytłumaczyć np. odmienną budową mózgu?

Są badania wykazujące, że u osób doświadczających stanów mistycznych czy déja vu częściej występują niewielkie anomalie w budowie płata skroniowego. Na zdjęciach wykonanych techniką pozytonowej tomografii emisyjnej (PET) można zaobserwować większą aktywność pewnych części mózgu. Ale co z tego? Takie zjawiska o niczym nie przesądzają.

To w jaki sposób można odróżnić świętego od chorego?

– Dla psychiatry nie powinno to być nic trudnego. Najważniejsze jest, czy człowiek potrafi dobrze funkcjonować w społeczeństwie. Weźmy dla przykładu osoby poszukujące UFO. Póki jest to zwykła pasja, nie ma problemu. Gdy jednak wiara w kosmitów staje się ideą nadwartościową, przysłaniającą wszystko inne, gdy człowiek zaczyna zaniedbywać pracę, rodzinę, siebie samego – to już jest choroba. Dla nas nie jest problemem oddzielenie urojeń od przekonań. Natomiast problemem naukowym związanym ze świętością mogą być cuda – nadprzyrodzone, niewyjaśnialne zjawiska.

Zetknął się Pan z czymś takim? Czy w psychiatrii zdarzają się cudowne uzdrowienia?

– Niestety wygląda to tak samo jak kwestia mojego zainteresowania opętaniem. Nie widziałem dotąd ani jednego cudu, choć bardzo bym chciał. Kiedyś zdarzyło się, że pacjentka cierpiąca na psychozę porwała różaniec i potem widziała na swych dłoniach krew. Po rozmowie z księdzem nastąpiła u niej poprawa, ale tylko na dwa dni. Być może wyznanie wszystkiego osobie duchownej sprawiło, że spadł jej poziom lęku. Ale nie zmieniło to obrazu choroby.

Przypadek bł. Hildegardy
Podobno Hildegarda z Bingen (1098-1179) miała wizje już jako trzylatka, ale otwarcie zaczęła o nich mówić dopiero w wieku 42 lat, gdy jej pozycja – jako przeoryszy konwentu benedyktynek – była na tyle wysoka, by nie musiała obawiać się oskarżeń o herezję. Twierdziła, że wielokrotnie słyszała „głos boży” i oglądała na własne oczy chwałę niebieską: zastępy aniołów, mury nieziemskiego miasta czy różne odmiany „Żywego Światła”. Ilustracje powstałe na podstawie tych wizji można do dziś podziwiać w jej dziełach „Scito vias Domini” (Usłysz Pana) i „Liber Divinorum Operum” (Księga dzieł bożych). „Po uważnym zbadaniu tych relacji i obrazów nie mamy wątpliwości co do ich natury – były z całą pewnością migrenowe. (…) Nasza dosłowna interpretacja wyjaśnia, że było to wrażenie światła przy drażnieniu dróg wzrokowych” – pisze znany neurolog dr Oliver Sacks w książce „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapleuszem”. Uczony od razu zastrzega jednak, że chorobowe podłoże wizji w niczym nie umniejsza ich znaczenia: „Przeniknięte ekstazą i głębokim znaczeniem religijnym i filozoficznym wizje Hildegardy skierowały ją ku życiu pełnemu świętości i mistycyzmu. Są rzadkim przykładem sytuacji, w której wydarzenie z zakresu fizjologii, dla większości ludzi banalne, nienawistne lub obojętne, może stać się dla uprzywilejowanej jednostki podstawą ekstatycznej inspiracji najwyższej wagi”.