O byciu niecałym. Dorosłe dzieci alkoholików

Życie bywa rozdarte. I to rozdarcie, które na ogół ma początek w dzieciństwie, nie chce się zagoić w dorosłości
O byciu niecałym. Dorosłe dzieci alkoholików

Mikrofon zasłaniał jej pół twarzy. Czytała za cicho, potykając się przy niektórych słowach. To było wiele lat temu i moja pamięć waha się co do miejsca – biblioteka? kościół? – ale dobrze pamiętam ten za cichy głos i wrażenie, że chce uciec ze sceny. Agnieszka Kuciak, świetna tłumaczka (między innymi Dantego) i poetka, parę lat temu wydała tomik „Dalekie kraje. Antologia poetów nieistniejących”. Skonstruowany jest tak, jakby miał kilku autorów – każdy wiersz jest podpisany przez któregoś z nich. Przeplatają się ze sobą wiersze „D.A.”, „Pielgrzyma”, „Krystyny”, „Blondy” i „Sylwii” – która napisała „Małą balladę dla AA”, wiersz zamieszczony powyżej. Kiedy przeczyta się tylko wiersze „Sylwii” z tomiku Kuciak, można bez większego trudu wyobrazić sobie jej życie i niewidoczną dla świata walkę, którą toczy. „Sen nie przychodzi, lecz upokorzenie/bycia niecałym, i przychodzą cienie” – pisze w innym wierszu.

Niektórzy z nas są niecali; w kilku kawałkach zamiast w jednym; ich życie jest jakby rozdarte i to rozdarcie, które na ogół ma swój początek w dzieciństwie, nie chce się zagoić w dorosłości.

 

My i oni

Co pewien czas, wcale nierzadko, zdarza mi się zaprzyjaźnić z kimś, kto szybko okazuje się mieć w życiorysie naprawdę dramatyczne wydarzenia. I nie mam na myśli tego, że ich mama wyjechała na trzydniowy wyjazd integracyjny, kiedy mieli zaledwie roczek, ani tego, że tata trochę za rzadko z nimi rozmawiał. Mam na myśli takie obrazy, które wyzierają zza wiersza Agnieszki Kuciak.

Jedną z wielu niesprawiedliwości życia jest to, że ci ludzie mierzeni są tą samą linijką, co ci z nas, którzy są dużo bardziej syci niż głodni i którzy całe życie przeżyli we względnym pokoju. Piszemy te same klasówki, chodzimy na te same rozmowy rekrutacyjne, staramy się być dowcipni na tych samych imprezach, żeby zrobić wrażenie na tych samych osobach. Trudno zresztą, żeby było inaczej. A jednak uderza mnie, że wybory tych, którzy „potykali się o ojca w progu”, ich osiągnięcia, wpadki, to, czym mogą się pochwalić na zjazdach klasowych i przy wielkanocnych stołach, to wszystko jest mierzone tak, jak gdyby mieli ten sam punkt startu, co inni.

Co więcej, my, którzy nie musieliśmy się za włosy wyciągać sami z topieli, lubimy czasem podkarmić swoje ego, patrząc, jak oni się wywracają tam, gdzie my przeszliśmy wyprostowani. A jeśli mamy, co gorsza, pedagogiczne zacięcie, lubimy w przelocie dziarsko rzucić w ich stronę jakąś pseudomotywacyjną sentencję w stylu: „co cię nie zabije, to cię wzmocni” i lekkim krokiem pomaszerować dalej prostą ścieżką.

 

Mała ballada dla AA

Dom – to jest miejsce znane domokrążcom,
ale nie tobie. Ty go szukasz nocą.

O swego ojca się potykasz w progu
którejś przepaści. A on wciąż o Bogu.

Ojciec pijany twój i Bóg pijany.
I zarzygane życia twego ściany.

Stoją w przepaści łóżka i akwaria.
Stół stoi dziki. A ty jesteś wariat.

Gość but wyciera w serce twoje, czyni
z uszanowania to dla gospodyni.

Dom – takie miejsce znane domokrążcom.
Oni to w tobie korytarze drążą.

Sylwia

Agnieszka Kuciak

 

Przerwać łańcuch

Dramatyczne początki mogą mieć różne ciągi dalsze. Są tacy, którzy stają się podobni do swoich rodziców. Tak trwa najokrutniejszy rodzaj genealogicznej zabawy w berka, w której każde kolejne pokolenie, doznając bólu, za chwilę zadaje podobny swoim dzieciom (wiele badań pokazuje, że większość sprawców przemocy sama jej doznawała).

Równie smutna odmiana tego berka to sytuacja, w której dorosłe już dziecko dalej doświadcza przemocy, wiążąc się z partnerem będącym jej sprawcą. Powielanie zła to najgorsza i być może najbardziej instynktowna z dróg.

Ale moi przyjaciele i przyjaciółki, których ściany życia też były „zarzygane”, wybrali inną drogę – przerwali łańcuch. Czasami przez długie lata, żmudnie, wykonują ciężką robotę przyglądania się sobie, wchodzenia, z zatkanym nosem, do swoich piwnic, mycia „zarzyganych ścian”, odzyskiwania w mozole wolności, która pozwala na dobre życie.

Czasem sami są sobie sterem i okrętem, coachem i psychologiem, a czasem sięgają po pomoc – chodzą na terapię, próbują rozkminić wszystko rok po roku, od początku, jeżdżą na medytacje, zapisują się na kobiece kręgi, słuchają wykładów, uczą się oddychać przeponą, rytualnie łączą się z Matką Ziemią – przy wtórze stukających się w głowy zadowolonych i sytych, którzy nie mogą zrozumieć, czemu oni ciągle wymyślają jakieś kolejne cuda, zamiast wziąć się do normalnego życia.

Moja przyjaciółka stworzyła sobie dobry dom, chociaż jej własny, podobny do tego z wiersza, nie był dobry – do dzisiaj, jak mi powiedziała, dokładnie wie, gdzie stawia buty, bo jako dziewczynka wielokrotnie uciekała nocą przed „leżącym w progu” ojcem. „Z czego zrobiłaś ten dom, skoro właściwie nie miałaś swojego?” – spytałam. Powiedziała, że uskładała go z domów przyjaciół, ale też z wierszy, książek, wyobrażeń, cytatów. Jedni mają dachówkę, cegły, beton, a inni brezent, sznurek i patyki. Ale wszyscy chcemy być szczęśliwi.

Jak stanąć wobec tych wszystkich tak zwanych nieszczęśliwych dzieciństw, zwłaszcza jeśli przydarzyły się komuś, do kogo nam blisko? Wobec historii o połamanych żebrach, ojcach wpełzających do łóżek, matek, które nawet umierając, nie potrafiły okazać czułości? Wiem na pewno, czego bym nie chciała – nie chciałabym być ckliwa ani litościwa. Nie chciałabym też usprawiedliwiać odtwarzania zła, nawet jeśli jest ono psychologicznie uzasadnione. Ale też nie chciałabym poczuć się lepsza tylko dlatego, że łatwiej mi się wchodzi na górę – idę bez plecaka, a oni niosą na grzbiecie dziesięć kilo. A przede wszystkim chciałabym im powiedzieć – a oni już dobrze wiedzą, że do nich ta mowa –  szacun, bracie, szacun, siostro.