O spotkaniach, które zmieniają nasze życie (i to nie dlatego, że są tak spektakularne)

Czy można komuś pomóc niechcący, stając po prostu na jego drodze i nie robiąc żadnego wysiłku, żeby być kimś więcej niż sobą?
O spotkaniach, które zmieniają nasze życie (i to nie dlatego, że są tak spektakularne)

Mężczyzna, którego bohaterka filmu dopiero co, z wzajemnością, pokochała, powiedział jej, że chce wiedzieć o niej wszystko. Wstała wtedy z łóżka, sięgnęła po torebkę, a właściwie torbę, i wysypała całą jej zawartość na czerwoną pościel – gest, przyznasz, śmiały, zakładający odwagę obu stron. Wie o tym każda kobieta, która posiada torebkę, i każdy mężczyzna, który widział kiedykolwiek jej zawartość.

Mężczyzna bierze do ręki pomadkę na spierzchnięte usta, okulary przeciwsłoneczne, przezroczystą plastikową piłeczkę i wydruk malutkich poklatkowych zdjęć z podróży do Krakowa. Na jednym z nich widzi kobietę, którą pokochał. „Jaki długi płaszcz!” – komentuje. Wtedy kobieta patrzy mu przez ramię i mówi: „To nie ja”. „Ależ tak, to ty!” – upiera się mężczyzna. Kobieta bierze do ręki zdjęcie: „to nie mój płaszcz”. Patrzy na zdjęcie z bliska, kładzie się na łóżku, kuli i zaczyna płakać.

Zobaczyła siebie-nie-siebie. Kobietę, której przypadkiem sama zrobiła kilka miesięcy wcześniej zdjęcie, chociaż wtedy, na płycie krakowskiego Rynku, nie zauważyła jej, swojej sobowtórki, żyjącej innym życiem w innym mieście.

Ta scena, podobnie jak cytat, który widzisz wyżej, pochodzi, jak być może już rozpoznałeś, z filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki”. Filmu, który ma już dwadzieścia pięć lat, ale jak wszystko, co klasyczne, właściwie nie ma wieku.

Dlaczego Veronique płacze, patrząc na zdjęcie drugiej Weroniki? Chociaż sprawę można by sprowadzić do fizycznego podobieństwa, wiadomo, że chodzi o coś więcej. Być może płacze dlatego, że w odkryciu, że nie jesteśmy sami na świecie, jest wielka ulga: ulga na ogół chwilowa, bo to odkrycie przychodzi, a potem znika. Jesteśmy na zmianę samotni i nie. Odnajdujemy to podobieństwo, pokrewieństwo, przymierze, w przyjaźni i miłości, a potem często się zdarza, że w tej samej przyjaźni albo w tej samej miłości je tracimy – i patrzymy na tę samą osobę, nie odnajdując  do niej drogi. Ale, bonus dla cierpliwych, często okazuje się, że jeśli minie trochę czasu albo zmienimy trochę kąt widzenia, czasami, chociaż nie zawsze, pokrewieństwo i przymierze wraca.

 

Czy są możliwe pokrewieństwa o tak tajemniczym przebiegu jak to z filmu Kieślowskiego? Nie wiem. Od lat nie mogę się zdecydować, na ile jestem racjonalna. Klimaty telepatyczne, bioenergetyczne, podróże w poprzednie wcielenia – to wszystko mi się wydaje na zmianę absurdalne i przekonujące. Mogę być równie dobrze osobą, która przytula się do brzozy, żeby wejść z nią w kontakt i czerpać energię z jej soków, co osobą, która stoi obok i stuka się w głowę na widok kogoś, kto tak robi. Ale taki rodzaj nieracjonalności jak u Kieślowskiego, czyli po prostu wiara w tajemnicę, wydaje mi się rozsądny – nierozsądnie byłoby myśleć, że świat nie ma przed nami tajemnic.

Film Kieślowskiego jest filmem metafizycznym, a wiara w tajemnicze przepływy energii między ludźmi zawiera się już w tytule. Pod koniec „Podwójnego życia Weroniki” twórca teatru kukiełek tworzy przedstawienie o dwóch kobietach, które urodziły się w zupełnie różnych miejscach świata i które się nie znały: „kiedy miały dwa lata i umiały już chodzić, jedna z nich oparzyła się, dotykając pieca. Kilka dni później druga zbliżyła palec do pieca, ale w ostatniej chwili cofnęła rękę, chociaż nie wiedziała, że może się oparzyć”. Czy można w coś takiego uwierzyć? Czy na naszych drogach ktoś rozstawia znaki, czy ktoś inny może odrobić za nas nasze lekcje? Czy można komuś pomóc niechcący, stając po prostu na jego drodze i nie robiąc żadnego wysiłku, żeby być kimś więcej niż sobą? Czy można do kogoś zadzwonić, nie mając telefonu, napisać, nie wysyłając maila? Nie wiem. Ale na pewno wierzę w spotkania bardziej dosłowne niż w „Podwójnym życiu” i podobieństwa mniej dosłowne niż tylko fizyczne.

„Kiedy ujęcie było zbyt oczywiste, wyrzucał je” – mówiła niedawno w Łodzi o Kieślowskim Irene Jacob, odtwórczyni głównej roli w „Podwójnym życiu Weroniki”. „Opowiadał część frazy, a publiczność dopowiadała resztę”. I pewnie, jak w przypadku wszystkich pięknych książek i filmów, te dopowiedzenia są różne – to, co prawdziwie piękne, tak myślę, stawia pytanie, na które jest tyle odpowiedzi, ilu czytelników czy widzów – każdy odpowiada sobą i życiem, którego „użył”.

Dla mnie podwójne życie Weroniki to opowieść o moich Weronikach – przyjaciółkach w moim życiu – innych kobietach, które poparzyły się, dotykając pieca i potem ja, za jakiś czas, chociaż w zupełnie innym miejscu, cofałam rękę. Kobietach, które wysypywały przede mną zawartość swoich torebek i okazywało się, że noszą w nich podobne rzeczy do tych, które ja noszę w swojej.

Nie mniej wspaniałe było odkrycie, że niosą na ramieniu i na plecach coś innego niż ja, że są mądrzejsze, bardziej odważne i piękniejsze ode mnie. I właśnie nie identyczność, ale ta mieszanka podobieństwa i różnicy rodziła między nami przymierze. Znajdowałyśmy kładkę spotkania, z którego rodziła się przyjaźń. Ja i ty, chociaż mieszkasz w mieście, a ja na wsi, chociaż lubimy różną muzykę (ale już książki te same), chociaż jesteś wysoka, a ja niska, chociaż nosimy różne imiona – a jednak czasami jest tak, jakbyśmy nosiły jedno i to samo imię.