Od zmierzchu do świtu

Jan Maria Rokita (ur. 1959), absolwent Wydziału Prawa UJ, działacz opozycyjnego ruchu „Wolność i Pokój” oraz NSZZ „Solidarność”, poseł na Sejm 1989–2007, członek PO.

Od dzieciństwa byłem przekonany, że komunizm z definicji jest czymś, co samo się nie podda, że jest to dziki zwierz, który musi być zabity w sposób krwawy i kosztem wielkiej ilości ofiar. Pamiętam nawet, jak koledzy z „bruLionu” Robert Tekieli i Cezary Michalski zamówili u mnie pod koniec lat 80. tekst: „Dlaczego jestem za trzecią wojną światową”, bo uważałem, że – tak jak to w polskiej historii bywało – warunkiem niepodległości jest wojna, z jej olbrzymimi konsekwencjami. Tekst ostatecznie nie powstał, ale mottem dla niego były słowa Mickiewicza: „O wojnę narodów prosimy cię, Panie”. Takie miałem wtedy wyobrażenie na temat komunizmu.

A tu nagle…

Okazało się, że próbujemy tego potwora zatłuc bez użycia siły, co wydało mi się pomysłem wspaniałym, ale nie wiedziałem też, czy w ogóle możliwym do zrealizowania, czy ten zwierz w pewnym momencie nie wierzgnie tak, że wszyscy (może dziś śmiesznie to brzmi) zanim się pozbieramy, to już będziemy w jakichś rowach, każdy z kulą w tyle głowy… 4 czerwca 1989 roku, w dniu wyborów, nie było nawet widać społecznego entuzjazmu. Było raczej zwyczajnie, wedle frazy Miłosza, że innego końca świata nie będzie. Ludzie spacerowali po Plantach, psy sikały, w sklepach ocet, a w kinach złe filmy. Nic nadzwyczajnego. Gdy wieczorem zamknięto już punkty wyborcze, nikt z nas nie miał rozeznania w skali poparcia dla „Solidarności”. Na przełomie 1988 i 1989 roku wbrew mitom, jakie się teraz głosi, opozycja była popierana realnie przez znikomą część społeczeństwa. Demonstracje ruchu „Wolność i Pokój” na Rynku w Krakowie rok wcześniej odbywaliśmy w 10 osób, a ludzie pękali ze śmiechu, że jesteśmy wariatami. Czułem wtedy nie strach, ale wstyd. Tak jakbym ściągnął spodnie na środku ulicy. Mam również skłonność do bycia społecznym sceptykiem, w związku z tym nie byłem przekonany co do tego, że lud w ogóle pała entuzjazmem, by budować niepodległość państwa.

Oportunizm?

Ludzie w zbiorowości zachowują się jak barany. I nie inni ludzie, tylko my, wszyscy tacy jesteśmy. To odruch stadny. Gdy ktoś podpali lont, nabywamy nagle wielkiej odwagi i zaczynamy zdobywać Bastylię w drodze do pracy, zostawiając wózek z dziećmi na sąsiedniej ulicy. Jednak bez tego lontu raczej chce nam się położyć na kanapie i nie zastanawiać się, co należałoby zmienić i dlaczego.

Siła inercji?

Tak. Siła inercji zbiorowych zachowań. Tego czerwcowego wieczoru z moim przyjacielem Zbyszkiem Fijakiem postanowiliśmy – jako jedyni chyba w Krakowie – wziąć samochód i objechać komisje wyborcze. Zrujnowanym żółtym fiatem yellow bahama, kupionym przez Komisję Interwencji Praworządności „Solidarności”, który parę tygodni później rozpadł mi się dokładnie na pół. Zarył w drogę, pękła rama i tak skończyła się jego historia. Komisji wyborczych było około dwustu, a w każdej z nich „Solidarność” miała swoich mężów zaufania. Postanowiliśmy złapać ich jeszcze tej nocy, bezpośrednio po liczeniu, by zyskać jakąkolwiek orientację, bo nic nie było jasne. Kompletny mrok. Skok w pustkę. A może te wybory są sfałszowane? Zaczęliśmy od Zwierzyńca, wyciągając z komisji męża zaufania, przestraszonego całą sytuacją robotnika, który powiedział, że wszyscy się bali i nikt nie oszukiwał.

Ile głosów?

90 procent! Pomyślałem, że pewnie jakiś blok znalazł się na tym inteligenckim terenie i dlatego. Pojechaliśmy gdzie indziej: ta sama historia, gdzie indziej: identycznie. Do dzielnic zamieszkiwanych przez ubeków, wojskowych, funkcjonariuszy komunistycznych. Tam wyniki były katastrofalne: tylko 75–80 proc.! Była już 2–3 w nocy. Ciepło, mieliśmy na sobie same koszulki. Wpadliśmy ze Zbyszkiem w stan kompletnego ni to entuzjazmu, ni to ogłupienia. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, chyba o niczym. To było przecież wbrew logice, że bydlaka da się zabić bez krwi. I nagle tak ot! Dawid z Goliatem. To moment, w którym miałem poczucie tchnienia historii. Świat wywracał się na moich oczach do góry nogami. Niesamowite, niezwykłe uczucie. Stan pomiędzy już a jeszcze, ale wiadomo, że nic nie będzie tak samo. Nieporównywalne z niczym, co wydarzyło się wcześniej w moim życiu – i nie sądzę, że coś równie doniosłego może mi się jeszcze przydarzyć. Absolutne ogłupienie.

Co człowiek robi w takiej chwili?

Około 4 nad ranem, jak już zjeździliśmy tych punktów wyborczych kilkadziesiąt, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy pewnie pierwszymi ludźmi w Krakowie, którzy wiedzą, co się stało. Świtało, u mnie w domu mama już spała i nie chciałem jej budzić. Pojechaliśmy do Zbyszka na Powiśle. W takiej sytuacji można tylko wypić pół litra. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela Krzysia Kozłowskiego, ówczesnego wiceszefa „Tygodnika Powszechnego”, który w tych wyborach również kandydował. Długo nie odbierał. W końcu kompletnie zaspany wybełkotał: „To niemożliwe”. A ja mu na to: co się dalej z tym wszystkim stanie? Któryś z nas powiedział też wtedy, że to nie jest jasne, czy jutro będziemy w stanie się zobaczyć, bo być może przed świtem wszystkich nas aresztują, ponieważ oni też „to” wiedzą. A świt już za moment… No i z tym świtem żeśmy się pożegnali.

Nikt was nie aresztował

 

11 miesięcy później Krzysiek został ministrem spraw wewnętrznych i zaprosił mnie do siebie na Rakowiecką. Chichocząc i paląc fajkę, podał mi szyfrogram z nagłówkiem: „Opozycja spodziewa się aresztowań” z nagraniem naszej nocnej rozmowy telefonicznej. Ten sam, który 5 czerwca 1989 roku rano dostał Jaruzelski i Kiszczak jako pierwszy news na temat reakcji opozycji na wynik wyborów.