Odkryłem, że gardzę ludzkością [FELIETON]

Ale to odkrycie przyniosło mi wiele dobrego. W końcu zacząłem doceniać życie
Odkryłem, że gardzę ludzkością [FELIETON]

Pierwszą ofiarą mojej pogardy została kasjerka ze sklepu Carrefour Express. Pociąg miał odjechać za kilka minut, więc uznałem, że Express będzie idealny. Nie był. Mimo teatralnych gestów (przebierałem nogami, wzdychałem) kolejka stała w miejscu. Im bliżej godziny zero, tym więcej odkrywałem w sobie niechęci: „Czy nie można szybciej?”, „Jezu, czy w żyłach tej kobiety płynie smoła?”, „Za co ci płacą?”. W końcu myśl, która zawstydza mnie do dzisiaj: „Co za leniwa larwa!”. Tuż przed kasą zdobyłem się na uprzejmość – inaczej nigdy bym sobie nie wybaczył.

Drugą z ofiar widuję regularnie – niemal codziennie dzielimy przestrzeń najmniejszego autobusu świata. Autobus naprawdę jest mały, więc jesteśmy skazani na podróż w stylu „puszka sardynek”. Mój współpasażer ma na oko sześćdziesiąt lat i jest wielorybem, sam jeden zajmuje trzy miejsca. Kiedy stanął tuż obok, owładnął mną wirus pogardy: „Wielorybie, błagam, wszędzie tylko nie tutaj! Dla takich jak ty powinien być osobny przedział – przyczepka!”. Nie wiem, co bolało mnie bardziej: sumienie czy wzrok innych. Ustąpiłem po dwóch przystankach.

Szczególny rodzaj pogardy to pogarda z zazdrości. Kolega dziennikarz przeprowadził wywiad, o który sam starałem się bez efektu. Szybko musiałem znaleźć środki łagodzące, więc odkryłem kilka błędów i jednego sojusznika sprawy: „Trzeba być debilem, żeby tak zmarnować temat. Koncertowe partactwo. Szkodnik, nie dziennikarz”.

Pogarda ma właściwości napojów energetycznych. Pobudza i wprowadza organizm w stan zapalny. Znane są przypadki osób, które umarły z przedawkowania (napojów, choć intuicja podpowiada mi, że nadmiar pogardy również prowadzi do śmierci). Warto przeciwdziałać, nim będzie za późno.

Bywa, że pogarda ma swoje źródło w zmęczeniu i małych frustracjach, czyli w codzienności. Można to zrozumieć, nawet usprawiedliwić, choć lepiej zmienić szkodliwe nawyki. Po tym, jak nazwałem obcą kobietę „leniwą larwą”, obiecałem sobie, że już nigdy nie trafię na dworzec w ostatnim momencie. To akurat proste, wystarczy pakować się z wyprzedzeniem. Gorzej, jeśli pogarda wynika ze złej perspektywy. Takiej, w której jesteśmy od innych lepsi, mamy więcej praw, i tak dalej. Jeszcze do niedawna sam należałem do ludzi, którzy czują się bezpiecznie tylko wtedy, kiedy na innych patrzą z góry. Tu rozwiązanie jest jedno – trzeba zachwycić się życiem (swoim i innych). Prawie zawsze, kiedy ktoś patrzy na innych z góry, to znaczy, że jest z życia niezadowolony.

W zachwycie pomógł mi Richard Dawkins. W „Rozplątaniu tęczy” napisał: „Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze, ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej niż ziaren piasku na arabskiej pustyni. Wśród owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona. Wiemy to, ponieważ liczba możliwych sekwencji ludzkiego DNA znacznie przewyższa liczbę ludzi rzeczywiście żyjących. Świat jest niesprawiedliwy, ale cóż, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, ty i ja, całkiem zwyczajnie”.

Ach! A więc na świecie mógł pojawić się poeta większy od Keatsa i uczony większy od Newtona, ale przypadek (lub los, lub Bóg, jak kto woli) sprawił, że jestem tu ja i mój współpasażer wieloryb. Czy to nie wystarczający powód, żeby okazać sobie zachwyt?