Orlęta dzieciobójstwo – patriotyczne

Są symbolem bezgranicznego oddania ojczyźnie, wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń. Dzieci, które broniły Lwowa. Ale czy dorośli mieli prawo wysyłać kilkunastoletnie Orlęta na rzeź?

Jurek wymknął się z domu pod nieobecność rodziców. Był wieczór 20 listopada 1918 r. i od dwudziestu dni na ulicach Lwowa trwała regularna bitwa między wojskami ukraińskimi i polskimi. Chłopak nie szukał długo. Idąc za hukiem wystrzałów, po kilkunastu minutach dotarł na most Kulparkowski, gdzie walczył oddział porucznika Petriego. Fakt, że wyglądał na chorowitego, wychudzonego dzieciaka ze śmiesznie odstającymi uszami, nie stanowił dla dowódców większego problemu – Jurek otrzymał broń i, celując w pozycje ukraińskie, przyłączył się do ostrzału. Nie na długo. Następnego ranka znaleziono go martwego między grobami na Cmentarzu Łyczakowskim. Ranny w obie nogi zmarł najprawdopodobniej wskutek wykrwawienia. Gdyby pożył tydzień dłużej, miałby szansę świętować swoje 14. urodziny.

Historia Jurka Bitschana bardzo szybko obrosła legendą, zamieniając tragicznie zmarłego nastolatka w symbol walki o wyzwolenie ojczyzny. W rezultacie powszechnej euforii, wywołanej powrotem Polski na mapę Europy, stał się autentycznym herosem. Pisano o nim artykuły, uczono w szkołach, powstawały piosenki i wiersze. Najsłynniejszy z nich, autorstwa Anny Fischerówny, dobrze oddaje ton, jakim przekazywano wspomnienie o Bitschanie.

(…) Bije się Jurek w szeregu,
Cmentarnych broni wzgórz.
Krew się czerwieni na śniegu,
Lecz cóż tam krew – ach, cóż?
Jurek na chwilę upada,
Lecz wnet podnosi się,
Pędzi, gdzie wrogów gromada,
Do swoich znów rwie się.
Rwie się, lecz pada na nowo…
– Ach, mamo, nie płacz, nie!…
Niebios przeczysta Królowo!
Ty dalej prowadź mnie…
Żywi walczyli do rana,
Do złotych słońca zórz –
Ale bez Jurka Bitschana,
Bo Jurek spoczął już…

Jurek Bitschan nie był jednak ani jedynym, ani nawet najmłodszym uczestnikiem bitwy o Lwów w 1918 r. Bezpośredni udział w walkach wzięło wówczas 1022 chłopców i 5 dziewcząt do 17. roku życia, w służbach pomocniczych zaś odnotowano ich odpowiednio 356 i 38. Statystyki stają się bardziej zatrważające, gdy sięgnie się w nie głębiej. Okazuje się mianowicie, że wśród ogólnej liczby nieletnich biorących udział w wymianie ognia większość stanowili co prawda „prawie dorośli” siedemnastolatkowie (536), nie zabrakło w niej jednak również 33 dwunastolatków, 74 trzynastoletnich rówieśników Bitschana, 7 dziesięciolatków, a nawet – i to smutny rekord tej bitwy – jednego dziewięciolatka. Szczególnie ponure wrażenie robi jednak bilans ostateczny – co dziesiąte z tych dzieci poległo. Wśród 439 zabitych Polaków co czwartym był uczeń szkoły średniej (109), zginęło też 11 uczniów szkół powszechnych. Zważywszy, że w tym samym czasie zginęło „zaledwie” 27 urzędników, 12 robotników oraz 21 zawodowych wojskowych, cała bitwa o Lwów może sprawiać wrażenie wielkiego, trzytygodniowego dzieciobójstwa.

HEROIZM CZY GŁUPOTA?

Pytanie, które powraca przy okazji każdego konfliktu zbrojnego, w przypadku Orląt Lwowskich należałoby raczej sformułować – głupota czy tragiczna w skutkach nieodpowiedzialność. Dotyczy ono bowiem dorosłych dopuszczających dzieci na barykady. Samym dzieciom trudno się dziwić.

Lwów wraz z resztą Galicji cieszył się wówczas od niemal pół wieku autonomią i prawie zupełną swobodą manifestowania polskości. Mimo że formalnie ziemie te wciąż były pod zaborami i wchodziły w skład Austro-Węgier, językiem urzędowym był tu polski, kwitło tutaj polskie szkolnictwo, swobodnie rozwijała się historiografia, ukazywały się i były czytane książki polskich autorów, chodzono na polskie spektakle. Tutaj też powstały pierwsze polskie organizacje paramilitarne, jak Drużyny Bartoszowe, Strzelec, Sokół, legalnie działało też ocierające się o militaryzm harcerstwo. „W jesieni 1878 r. Lwów przedstawił mi się miastem prawie czysto polskim” – wspominał ukraiński działacz polityczny Jewhen Olesnycky. „Wszystkie urzędy – polskie, szkoły i Uniwersytet – polskie. Handel w rękach Polaków i Żydów, którzy także manifestowali się pod względem narodowym jako Polacy”.

Nic też dziwnego, że na mapie ziem polskich pod zaborami to właśnie Lwów stanowił na przełomie XIX i XX w. centrum myśli i działań patriotycznych. „Patriotyzm Lwowa – jak pisał w swojej książce »Łyczaków. Dzielnica za Styksem« Stanisław S. Nicieja – który miał swobody nie znane Polakom w innych zaborach zaczął się uzewnętrzniać w organizowaniu wielkich uroczystości rocznicowych i oddawania szacunku wielkim Polakom. Nigdzie oprócz Krakowa nie organizowano z tak imponującym rozmachem festynów narodowych, hołdów jubileuszowych czy pogrzebów pisarzy, dowódców wojskowych i polityków (…) Jedną z największych uroczystości żałobnych we Lwowie był pogrzeb Marii Konopnickiej 11 października 1910 roku. Wzięło w nim udział 50 tysięcy osób”.

W AUREOLI CZYNÓW

 

Jurek Bitschan mógł to pamiętać – miał wówczas 6 lat. Ale gdyby nawet nie pamiętał, pozostawione Polsce w spadku przez Konopnicką słowa „Roty” musiały wpływać na jego percepcję. Jak miał się zachować chłopiec, któremu dudniły w uszach powtarzane w szkole i domu: „Do krwi ostatniej kropli z żył/Bronić będziemy ducha/Aż się rozpadnie w proch i pył/Krzyżacka zawierucha”? Którego wzorcem osobowym mógł być mickiewiczowski Sowiński, którego słów – „Choćby nie było na świecie/Jednego już nawet Polaka/To ja jeszcze zginąć muszę/Za miłą moją ojczyznę/I za ojców moich duszę” – być może musiał uczyć się na pamięć? Który wczytywał się w – moralnie dyskusyjne – wersy, którymi Słowacki wychwalał wojenny czyn Ordona: „Bo dzieło zniszczenia/W dobrej sprawie jest święte/Jak dzieło tworzenia”?

A więc głupota czy nieodpowiedzialność? Może to i za ostro sformułowane pytanie. Bo przecież dorośli, tak jak i dzieci, żyli w tej samej, wojowniczo-narodowowyzwoleńczej aurze i postrzeganie śmierci za ojczyznę jako smutnej, ale powszechnie zrozumiałej hekatomby było po prostu cechą tego miejsca i czasu. Jednak czy rzeczywiście? 3 listopada Naczelny Komendant Obrony Lwowa wezwał pod broń mężczyzn między 17. a 25. rokiem życia, kilka dni później przedział wiekowy rozszerzono i rekrutacji podlegali mężczyźni mający od 18 do 35 lat. Koalicja na rzecz Zaprzestania Wykorzystywania Dzieci w Konfliktach Zbrojnych to co prawda pomysł z końca XX w., jednak już w początkach tego stulecia potrafiono zachować w tych kwestiach właściwe proporcje. Dla przykładu armia austro-węgierska dopiero w 1915 r., zmuszona skomplikowaną sytuacją na frontach I wojny światowej, wprowadziła ustawę, w myśl której poborowi podlegali mężczyźni od 18. roku życia. Wcześniej dolną granicę stanowił tu wiek 21 lub 23 lat. Nawet niegrzesząca raczej nadmiarem humanitaryzmu armia carska od początków XX wieku wcielała mężczyzn, którzy ukończyli 20 lat.

Tymczasem – kiedy się czyta wspomnienia uczestników walk o Lwów – uderza albo zupełne ignorowanie wieku walczących, albo bezrefleksyjny zachwyt nad bohaterską postawą umierającej na ich oczach młodzieży. Tym bardziej zastanawiający, że piszący owe wspomnienia mają pełną świadomość braku przygotowania bojowego nieletnich żołnierzy i, rzecz jasna, ich typowej dla wieku, graniczącej z szaleństwem brawury. „Byli to ochotnicy w wieku od 13 do 60 lat, wśród których było 10 kobiet. Przeważnie jednak była to młodzież – opisywał swój oddział podporucznik Franciszek Jarzębiński. – Zaznaczyć muszę, że większość z ochotników nie umiała obchodzić się z bronią”. Antoni Jakubski, II Szef Sztabu Naczelnej Komendy, wspominał z kolei, jak trafił do kompanii sztabowej podchorążego Mieczysława Selzera. „Była ona, po pierwsze, oddziałem bardzo nielicznym, po drugie – złożona była z samych chłopców nieletnich, których przeciętny wiek wynosił ok. 14–15 lat”.

Jakubski wziął ich początkowo za skautów przydzielonych do służby łączności. „Ale zasługi tych najmniejszych nie ograniczały się wyłącznie do łączności” – pisze dalej wyraźnie ożywionym tonem. „Wielu z nich przechodziło wielokrotnie przez front na drugą stronę, gdyż dorosłym niepodobna było powierzać, jako budzącym podejrzenie, ważnych pism, podczas gdy małe szkraby, drwiąc z niebezpieczeństwa, umiały się prześlizgnąć przez najpilniej strzeżone pozycje”.

Wzruszony Antoni Jakubski przytacza dalej sytuację, która w zasadzie wyjaśnia wszystko, jeśli chodzi o mechanizmy przyjmowania nieletnich na pierwszą linię frontu. „Wielu z nich uciekło na odcinki, gdzie tymczasem porobili znajomości, i wielu z nich pod opieką starszych wiekiem zaprawiało się do pełnej roli obrońcy. Około 7 listopada powstał nawet bunt w kompanii sztabowej, która domagała się przydziału frontowego, czemu oczywiście (podkreślenie aut.) uczyniono zadość i wnet u pozostałych sztabowców szereg dawnych kolegów zabłysnął aureolą bohaterskich czynów”.

MIĘDZY DOBREM A ZŁEM

„Nie można traktować nieletnich jako monolitu” – mówi psycholog Elżbieta Supryn. „Zakładamy, że mniej więcej od piętnastego roku życia młody człowiek przeżywa te same emocje, co osoba dorosła, i potrafi podobnie jak ona postrzegać fakty. Kłopot w tym, że zazwyczaj nie umie sobie jeszcze z nimi radzić. Nastolatek postawiony w sytuacji ekstremalnej, takiej jak wojna, tłumi swój strach przesadną brawurą i agresją. To działa na zasadzie – nikt nie może zobaczyć, że się boi; nikt, nawet on sam. Taka postawa jest znana dobrze z kina, literatury czy po prostu z życia – najsłabsza jednostka w grupie jest jednocześnie najbardziej agresywna, często też zwyczajnie okrutna”. Zdaniem dr Supryn, jeśli jeszcze w sytuacji ekstremalnej ekstremalne zachowania nie rażą, to po jej zakończeniu młody człowiek może mieć poważne problemy z powrotem do normalnych warunków.

„Wszystko zależy od jednostki, ale z reguły staje się osobą depresyjną, wycofaną” – dodaje psycholog. „Ma też na pewno duże kłopoty z rozróżnieniem dobra i zła. Jak miałby nie mieć, skoro z jednej strony mówią mu, że zabijanie jest obiektywnym złem, z drugiej dają mu do ręki karabin i mówią, że czasem zabijanie jest jednak dobre? Takie doświadczenie może się odcisnąć na całym późniejszym życiu”. Jak widać, pominąwszy śmiertelne skutki wysyłania nieletnich do walki, warto pamiętać też o tych mniej uchwytnych gołym okiem – o nieuleczalnej traumie. Orlęta Lwowskie miały dodatkowo tego pecha, że ich warunki w zasadzie nigdy nie wróciły do normy. Niespełna dwa lata później w czasie wojny polsko- radzieckiej armia marszałka Budionnego ruszyła na Lwów i w rezultacie młodzież znów dostała do ręki broń. Jak pisał Artur Leinwand: „Do oddziałów ochotniczych zgłaszała się młodzież szkolna, przede wszystkim harcerze ze Lwowa i okolic, młodzież szkół rzemieślniczych, niekiedy całymi klasami”. W czasie II wojny światowej miasto przetrwało zarówno okupację radziecką, jak i niemiecką – obie bardzo krwawe – zaś po jej zakończeniu większość zamieszkujących w mieście Polaków została przesiedlona na Ziemie Odzyskane. Jurek Bitschan, gdyby przeżył, po raz drugi sięgnąłby po broń jako szesnastolatek, później jako trzydziestopięciolatek i nie rozstawałby się z nią do czterdziestki. Kiedy wreszcie by ją złożył, musiałby na nowo układać sobie życie w nowych warunkach – prawdopodobnie bez wykształcenia i ze skołataną psychiką.

Na szczęście przykład Orląt, choć bardzo eksploatowany w patriotycznej propagandzie międzywojnia, był ostatnim i generalnie wyjątkowym tego typu epizodem na terenach Polski. Następny – Powstanie Warszawskie – zachowało w tej kwestii stosowny umiar. Uczestniczące w nim dzieci zasadniczo spełniały funkcje pomocnicze, a jeśli któreś chwyciło za broń – co, rzecz jasna, zdarzało się niemal każdego dnia – robiło to na własną rękę, albo dlatego, że nie zdradziło całej prawdy na temat swojej metryki. Jest jednak coś wymownego i niepokojącego zarazem w fakcie, że na symbol sierpnia i września 1944 roku wybraliśmy sobie Małego Powstańca – dziecko z karabinem. I że jesteśmy z tego symbolu tak bardzo dumni…

Biało-czerwona flaga na lwowskim ratuszu

Rozpad monarchii austro-węgierskiej podsycił w Galicji napięcie między Polską a Ukrainą. W nocy z 31 października na 1 listopada 1918 roku stacjonujące we Lwowie oddziały ukraińskie zajęły bez uprzedzenia gmachy publiczne w mieście. Reakcja strony polskiej była tyleż spontaniczna, ile niekontrolowana. Powstały dwa główne ogniska oporu – w szkole im. H. Sienkiewicza, w której stacjonował niewielki oddział regularnego wojska, oraz w Domu Technika, w którym zebrali się członkowie POW. Polskie oddziały bardzo szybko rozszerzały się o cywilnych ochotników, których dzięki zdobyciu austriackich magazynów udało się uzbroić. Mimo ukonstytuowania się Komendy Głównej, przez pierwsze dni poszczególne oddziały prowadziły chaotyczne walki uliczne, bez wspólnego planu. Dopiero 5 listopada ustalono pięć odcinków obrony, których działania koordynował komendant kapitan Mączyński. Wschodnia część miasta pozostawała w rękach ukraińskich, zachodnia – polskich, a obie strony stać było przede wszystkim na działania zaczepne – krwawe i zażarte, ale niewpływające zasadniczo na korektę tego układu. Polska odsiecz pod dowództwem ppor. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego dotarła do Lwowa 20 listopada i dwa dni później na miejskim ratuszu powiewała już polska flaga.