Osobowość seryjnego zabójcy pomaga w polityce. „Ci, którzy dążą na szczyt, nie mogą liczyć na litość”

Satrapie i despotie odeszły w przeszłość, ale od wieków jedno się nie zmieniło. Aby przetrwać w politycznej dżungli – tak jak dawniej trzeba mieć osobowość psychopatycznego zabójcy.
Osobowość seryjnego zabójcy pomaga w polityce. „Ci, którzy dążą na szczyt, nie mogą liczyć na litość”

Frank Underwood, bezwzględny po­lityk z serialu „House of Cards”, ujął to w prostych słowach: „Ci, którzy dążą na szczyt, nie mogą liczyć na litość. Jest tylko jedna zasada – po­lujesz albo giniesz”. Frank nie zna wyrzutów su­mienia, bezlitośnie eliminuje wszystkich (także fizycznie), którzy stoją mu na drodze, kłamie w żywe oczy. A jednocześnie – gdy ma w tym interes – potrafi być hojny i czarujący. Jego naj­bardziej osobiste wyznanie, złożone w kościele, brzmi: „Nie ma żadnej pociechy na górze i na dole. Tylko my. Mali. Samotni. Dążący do cze­goś. Walczący między sobą. Modlę się do siebie. Za siebie”. Cechy charakteru Franka równie do­brze mogłyby pasować do seryjnego zabójcy.

Próbując ustalić, czy tak od zawsze wyglą­dał świat polityki, belgijski psycholog Pascal de Sutter odpowiada: tak właśnie było. Nauko­wiec wiele lat poświęcił na badanie kulis władzy. Żaden z jego kolegów specjalistów, którym za­dał pytanie: „czy trzeba mieć cechy osobowości psychopatycznej, by dotrzeć na szczyty władzy”, nie odpowiedział przecząco. „Empatyczny radca miejski, który martwi się, by nie zaszkodzić lu­dziom, prawdopodobnie będzie radcą przez całe życie” – uważa de Sutter. „Na szczyty wspinają się ci, którzy nie mają zbyt wielu skrupułów. Dobry przywódca polityczny to taki, któremu udaje się pokonać innych”.

Polityczna dżungla od wieków pełna jest więc ludzi, u których każdy psycholog zdiagnozowałby całą gamę dolegliwości: zachowania paranoiczne, megalomanię, narcyzm, agresję ze skłonnościami sadystycznymi, gwałtowne wahania nastroju, podwyższony poziom lęku lub jego brak itd. A jednak to właśnie spośród nich rekrutowali się przywódcy państw, którzy tworzyli i tworzą historię – również polską.

 

Marszałek w psychiatryku

Rok 1900, petersburski szpital dla obłąka­nych Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Personel odkrywa, że zniknął pacjent, u którego zdiagnozowano obłąkanie omamowe i skazano na dożywotnią izolację. Uciekinierem jest 33-letni Józef Piłsudski, polski konspirator, aresztowany za druk i kolportaż rewolucyjnej prasy. Osiem­naście lat później ten sam człowiek stanie na czele odrodzonej Rzeczypospolitej.

Biografowie tłumaczyli później, że Piłsudski symulował chorobę psychiczną, chcąc uniknąć kary śmierci lub zesłania na Syberię. Jednak pa­cjenta badał najwybitniejszy w tamtym okresie rosyjski psychiatra Iwan Sabasznikow. Zagadką pozostaje, czy konspirator tak dobrze udawał, czy lekarz rzeczywiście rozpoznał u niego jakieś niepokojące objawy. Przyglądając się rodzinie marszałka, można przypuścić, że coś było na rzeczy. Wśród ośmiorga rodzeństwa Józefa nie brakowało osób z problemami psychicznymi. Najstarsza córka Helena była upośledzona umy­słowo, średnia – Maria – zmarła w szpitalu psy­chiatrycznym, najstarszy syn Bronisław cierpiał na niekontrolowane napady senności – katalepsję, a najmłodszy Kacper był kleptomanem. Przyczyna? Rodzice Piłsudskiego byli ze sobą blisko spokrewnieni.

Największą indywidualnością wśród ro­dzeństwa był jednak Józef, o którym Bronisław pisał z wyraźną niechęcią: „W domu Ziuk nie wygląda, czy drugim starczy szynki, aby jemu było dosyć. (…) Ten Ziuk ma szalone szczęście, wszystko jemu na dobre wychodzi, a wszystko dlatego, że siebie stawia na pierwszym planie i wiele gada, a durni wierzą mu i zachwycaj ą się nim”. Jednym słowem – samolub, egocentryk i megaloman. Możliwe, że to właśnie taki pro­fil psychiczny Piłsudskiego zdecydował o jego przyszłych sukcesach.

Według Pascala de Suttera do zrobienia politycznej kariery potrzebna jest pewna doza szaleństwa oraz cechy, które rzadko uważa się za zalety. „Aby rzucić się na scenę polityczną, trzeba kochać ryzyko i sławę. Megalomania jest konieczna, by uwierzyć, że jest się zdolnym do kierowania państwem. By pokonać drogę na szczyt, niezbędna jest silna potrzeba miłości, podziwu i uznania. Trzeba być uwodzicielem – bez uwodzenia nie ma polityki. Ale także mieć »profil zabójcy«, by bez litości eliminować wszystkich, którzy stoją na drodze do celu” – uważa de Sutter.

  • Idi Amin Dada. Prezydent Ugandy w latach 1971–1979. Sam siebie uważał za „najpotężniejszą postać świata”. Według francuskiego dziennikarza i współautora książki „Ostatnie chwile dyktatorów” podczas panowania Idi Amina zginęło prawie pół miliona ludzi.
  • Józef Piłsudski. Choroby umysłowe nie były w rodzinie Piłsudskich rzadkością. Na zdjęciu przyszły marszałek z bratem Bronisławem.
  • Józef Stalin. Zaburzenia osobowości przywódcy ZSRR przejawiały się obsesyjną podejrzliwością i nieufnością względem otoczenia, także najbliższej rodziny.
 

Wariaci z Białego Domu

Sugestia, że ojciec polskiej niepodległości mógł „mieć coś z głową”, może brzmieć obrazoburczo dla Polaków, ale w Ameryce nikogo by nie zdziwiła. Psychologowie z Uniwersytetu Duke’a w Północnej Karolinie już kilka lat temu przeanalizowali biografie 37 prezydentów rzą­dzących Stanami Zjednoczonymi między 1776 a 1974 rokiem. Wyniki były zaskakujące. Aż u 18 z nich (49 procent!) stwierdzono różnego rodzaju problemy psychiczne, w tym chorobę dwubiegunową, depresję, manie prześladowcze i zaburzenie osobowości.

Według tych badań seksoholikiem był m.in. pierwszy prezydent USA Jerzy Wa­szyngton, który w pewnym okresie życia nosił nawet przydomek „ogier z Potomacu”. Jego następcy Thomas Jefferson i John Adams cierpieli na „melancholię”, którą dziś zdiagnozowano by jako kliniczną formę depre­sji. Jeffersonowi towarzyszyła przy tym fobia społeczna, czyli paniczny lęk przed wystą­pieniami publicznymi. Cierpiący na depresję Abraham Lincoln miał z kolei myśli samo­bójcze, którym dawał wyraz w poematach. Depresja innego amerykańskiego prezydenta Calvina Coolidgea była tak silna, że w czasie swojej prezydentury nie zrobił dosłownie nic – rządzenie krajem scedował na sekretarzy i Kongres, a sam spał po 11 godzin na dobę, wiele dni spędzając samotnie w pokoju. Seksoholikami byli również John Kennedy i Bill Clinton. Na chorobę dwubiegunową (nazywa­ną do niedawna psychozą maniakalno-depresyjną) cierpieli Theodore Roosevelt i Lyndon Johnson. Jak ludzie z takimi dolegliwościami mogli wspiąć się na szczyty władzy?

Psycholog Jerrold Post z Centrum Ana­lizy Osobowości i Zachowań Politycznych CIA uważa, że członkowie elit politycznych są narażeni na stan permanentnego stresu. Nieprzewidywalność sytuacji, chroniczne przepracowanie, brak snu, problemy rodzinne, zdrady sojuszników, presja medialna – niewie­lu byłoby w stanie wytrzymać w takich warun­kach przez całe lata i nie zwariować. Historia mówi, że najlepiej radzą sobie z tym ludzie, których profil psychologiczny znacznie od­biega od normy. W politycznej dżungli łatwiej przetrwać tym, których wewnętrzny świat sam przypomina dżunglę – i którzy nauczyli się z tym żyć.

„Lincoln nie wykonał wielkiej pracy dla­tego, że rozwiązał problem swojej melancholii: to właśnie melancholia dostarczała mu paliwa do pracy” – uważa amerykański dziennikarz Josh Wolf.

Władcy niespełna rozumu

  • Jan Kazimierz – król Polski w latach 1648-1668. Był człowiekiem o chwiejnej osobowości i słabej psychice. Często przeżywał załamania nerwowe. Dał się zupełnie zdominować swojej francuskiej żonie – królowej Marii Ludwice.
  • Karol VI Szalony – zasiadał na tronie Francji w latach 1380-1422. Głęboko wierząc, że jest zbudowany ze szkła, zabronił dotykania się komukolwiek. Jego choroba pogłębi­ła anarchię w kraju.
  • Joanna Szalona – królowa Kastylii i Aragonii (do 1555 r.) cierpiała na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, skrajną depresję, apatię i schizofrenię.
  • Kaligula – zaledwie cztery lata władania Cesar­stwem Rzymskim wystarczyły, aby uznano go za jednego z najbardziej okrutnych, a zarazem perwersyjnych władców Rzymu. Paranoidalnie obawiał się spisku na swoje życie.
  • Christian VII – król Danii w latach 1766-1808 uroił sobie, że jest podrzutkiem zamienionym w dzieciństwie z prawowitym władcą. Bał się jego powrotu, więc wszędzie widział spiski.
  • Maria Carlota – cesarzowa Meksyku w latach 1864­-1867 z obawy przed otruciem piła wyłącznie wodę, dietę ograniczyła do orzechów i obranych owoców.
  • Jerzy III – król Wielkiej Brytanii w latach 1760­-1820. Pod koniec życia popadł w obłęd i odizolowano go w zamku Windsor. Twierdził m.in., że potrafi kon­taktować się z aniołami.
  • Fiodor I – car Rosji z latach 1584-1598 i kandy­dat na króla Polski większość życia spę­dził w cerkwiach, wpatrując się w ikony i słuchając bicia dzwonów.
  • Ludwik II Szalony – władca Bawarii od 1864 roku. Znany również jako Bajkowy Król. Utożsamiał się ze znanym z legend arturiańskich Parcifalem. Najprawdopodobniej cier­piał na schizofrenię paranoidalną.

 

Zakazane słowo na D

Depresja nie musi być więc przeszkodą, a wręcz może pomóc w politycznej karierze. Francuski profesor psychologii Rene Zayan, specjalista od komunikacji niewerbalnej poli­tyków, obserwował Jacques’a Chiraca po prze­granych przez niego wyborach w 1988 roku. Polityk wpadł wtedy w trwającą ponad dwa lata ciężką depresję, którą dodatkowo pogłębi­ła choroba jednej z córek. Okazało się, że ten przejściowy stan był dla niego. korzystny. Depresja Chiraca osłabiła czujność jego po­litycznych wrogów, którzy odkryli przed nim swoje słabe punkty i wystawili się na ciosy, które im zadał, gdy wrócił do formy. Zmieniła też publiczny wizerunek Chiraca, wcześniej postrzeganego jako rozkojarzonego, zabiega­nego i spoconego nerwusa.

 

„Z jednej strony przeciwnicy uznali, że po­litycznie Chirac już nie żyje i przestali czuć się zagrożeni. Z drugiej strony astenia, czyli chro­niczne zmęczenie w czasie okresów depresji, upośledziła jego motorykę i mowę. Ruchy Chi­raca stały się wolniejsze, głos mniej nerwowy i niższy. Polityk do tej pory wiecznie rozgorącz­kowany, w oczach opinii publicznej wreszcie nabrał postawy męża stanu” – twierdzi Zayan. W 1995 roku Jacques Chirac wygrał wybory i został prezydentem Francji.

Nie oznacza to bynajmniej, że politycy są gotowi przyznawać się do depresji: w polityce jakakolwiek wzmianka o problemach psychicz­nych jest odbierana jako okazanie słabości. Na to tylko czekają żądne krwi rekiny. Dlatego jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic polityków jest zażywanie przez nich leków przeciwpsychotycznych, tzw. neuroleptyków. Te wynalezione na po­czątku lat 50. XX wieku substancje spowodowały prawdziwą rewolucję – do tej pory terapie były na tyle długie i skomplikowane, że nie dawało się ich ukryć. Jeszcze Winston Churchill musiał przyznawać się do depresji, która dopadała go w czasie sprawowania rządów. W tamtych cza­sach, a także wcześniej, „melancholia” nie była wśród polityków tematem wstydliwym. Stała się nim dopiero, gdy leczenie zostało uproszczone do kilku podnoszących nastrój pigułek, połyka­nych potajemnie rano w łazience.

 

Krwawi paranoicy

Depresja była i jest najczęstszym proble­mem psychicznym polityków, ale to nie ona jest największym zagrożeniem dla rządzonych. Naj­gorsze patologie władzy wynikają z połączenia trzech cech – paranoi, narcyzmu i agresji. Efekty takiej mieszanki mogą być naprawdę krwawe.

W grudniu 1927 r. profesor Władimir Biechtieriew został wezwany na Kreml, by postawić diagnozę Józefowi Stalinowi, który cierpiał na niedowład lewej ręki. Profesor, światowej sławy autorytet w dziedzinie neurologii i psychiatrii, stwierdził u badanego uszkodzenie splotu ramiennego – wynik wypadku, do którego do­szło w dzieciństwie. Ale zauważył coś jeszcze. „To osobowość paranoiczna” – powiedział do swojego asystenta, który czekał w kremlowskiej poczekalni. Jeszcze tego samego dnia wieczorem profesor został otruty przez agentów tajnej poli­cji, kiedy pił kawę w teatralnej restauracji. Ciało Biechtieriewa zostało skremowane bez przepro­wadzania sekcji zwłok, jego instytut naukowy – zamknięty, książki wycofane z bibliotek, a ro­dzina zesłana na Syberię. Po człowieku, którego diagnoza zagrażała politycznej pozycji Stalina, nie miał prawa pozostać żaden ślad.

Siedemdziesiąt lat po Biechtieriewie psy­chice Stalina przyjrzeli się dwaj amerykańscy psychologowie Robert S. Robins i Jerrold Post. W źródłach zawierających opisy zachowań ge­neralissimusa znaleźli potwierdzenie wszystkich klinicznych objawów paranoi, w tym skrajną podejrzliwość i dążenie do całkowitego zniszczenia przeciwników. Paranoja ta kosztowała życie co najmniej kilkunastu milionów ludzi, w tym ukraińskich chłopów (według Stalina ukrywali żywność), mieszkających na terenie sowieckiego państwa Polaków (na pewno byli szpiegami), Żydów (dążyli do przejęcia władzy i wyeliminowania samego Stalina), a także dzie­siątek innych grup i narodowości.

Podobną mieszankę paranoi i sadyzmu psychologowie zauważyli u kambodżańskie- go dyktatora Salotha Sara zwanego Pol Potem (ok. 2 mln ofiar) oraz władcy Ugandy Idi Amina (300 tysięcy ofiar).

 

Jeśli chcesz rządzisz, musisz być narcyzem

Wydawać by się mogło, że współcześnie demokratyczne mechanizmy skutecznie zabez­pieczają nas przez szaleństwami władzy, choćby tymi wynikającymi z narcyzmu i megalomanii rządzących. A jednak. Rządzący Turkmenista­nem w latach 1991-2006 Saparmyrat Nyyazow zwany Turkmenbaszą kazał ustawić na 95-metrowej wysokości łuku triumfalnym swój złoty posąg, który za pomocą specjalnego mechani­zmu cały czas (nawet w nocy) obracał się w stro­nę słońca. Kazał też zmienić nazwy miesięcy: odtąd styczeń miał nosić jego imię, kwiecień – imię matki Nyyazowa, a wrzesień – tytuł napi­sanej przez niego książki. Dzieło to, zwane Ruhnama, stało się najważniejszą po Koranie lekturą w kraju, a egzaminy z jego znajomości musieli zdawać wszyscy – od uczniów podstawówek po kandydatów na prawo jazdy. Jeden z egzem­plarzy Ruhnamy Nyyazow kazał też – kosztem wielu milionów dolarów – wystrzelić z rosyj­skiego kosmodromu na orbitę okołoziemską, by zamknięta w specjalnej kapsule książka krążyła nad Turkmenistanem przez kolejne 150 lat.

Działania Saparmyrata Nyyazowa można zakwalifikować jako szaleństwo władzy. Ale jak w takim razie ocenić pomysły demokratycznie wybranego prezydenta Francji Franęois Mitterranda? Już na początku prezydentury nakazał zbudowanie w paryskiej dzielnicy La Defense futurystycznego łuku triumfalnego wysokości 110 m, później dołożył szklaną piramidę na dziedzińcu Luwru i na koniec – również szklaną bibliotekę swojego imienia. Ta ostatnia mieści się w czterech 79-metrowych wieżach, chociaż spe­cjaliści zgodnie ostrzegali, że duża ilość światła jest ostatnią rzeczą, jaka służy książkom.

Jeśli pominiemy kontekst kulturowy dzia­łań obydwu przywódców (to, co jest uznawa­ne za szaleństwo we Francji, nie musi być nim w Turkmenistanie – i na odwrót), okaże się, że i azjatyckiego despotę, i demokratycznie wy­branego prezydenta napędzały te same megalomańskie i narcystyczne motywacje.