Pełnia i pustka. Opowieść podróżnika o drogach: tej w nieznane i tej do wnętrza

Zdobywanie największych nawet celów bez rozwoju ducha jest jedną wielką iluzją.

Miałem w życiu dużo wspólnego ze sztuką osiągania celów. Parę rzeczy zrobiłem pierwszy na świecie, niektóre jako pierwszy Polak, w dodatku ich sceną były miejsca ekstremalne. Najważniejsza była dla mnie droga, ale liczyło się też to, by dotrzeć tam, gdzie zamierzałem. Na podstawie tych doświadczeń powstała autorska metoda “Biegun”, mówiąca o osiąganiu celów, które wydają się niemożliwe do zrealizowania. W pewnym sensie stałem się ekspertem od motywacji, zarządzania ryzykiem, pracy nad trudnymi projektami. Ale z biegiem lat przestałem uczestniczyć w ekstremalnych wyprawach, podczas których mogłem czerpać siłę z kontaktu z nagą przyrodą. Odcięty od niej uświadomiłem sobie, że czuję się coraz bardziej pusty, nie wiedząc dlaczego. Miałem przecież rodzinę: żonę i dwójkę dzieci. Ale czułem, że czegoś brakowało.

Już na Antarktydzie czułem, że pustka jest często pełnią, a pełnia bywa pustką

Na początku czerwca 2013 roku zaproponowano mi moderowanie publicznego dialogu z mnichem i mistrzem zen w tradycji japońskiego zen soto – Roshi Jakusho Kwongiem. Po lekturze mojej książki „Wyprawa” uznano, że mogę być zainteresowany poprowadzeniem tego wydarzenia. Miałem wątpliwości, nie wiedziałem przecież, co to jest zen, i nie mam nic wspólnego z buddyzmem. Czułem, że nie będę odpowiednim partnerem dla publiczności i samego Roshiego. Aby podjąć ostateczną decyzję, poprosiłem jeszcze o książkę Roshiego „Bez początku, bez końca”, a po jej lekturze poczułem, że jednak mamy ze sobą coś wspólnego. Omawiane zagadnienia zainteresowały mnie i poczułem się bardziej pewnie. Już na Antarktydzie czułem, że pustka jest często pełnią, a pełnia bywa pustką. Spotkanie było bardzo interesujące. Podczas kolacji Roshi zaproponował mi krótką medytację kierowaną. To doświadczenie dało mi do myślenia.

Kilka miesięcy później z powodu zbiegu okoliczności w moim kalendarzu pojawiła się dziewięciodniowa luka. Wtedy przypomniałem sobie, że mam wizę amerykańską i pomyślałem o Roshim. Na te dni miałem i inne zaproszenia, ale intuicyjnie czułem, że powinienem jechać do USA tak jakbym dojrzewał do tego od dawna. W moim umyśle dźwięczały słowa: Sonoma, zen, medytacja. Dzięki wyjątkowo dobrym cenom biletów lotniczych i pomocy ludzi, którzy mnie wspierają, następnego dnia znalazłem się w samolocie do Monachium, by wieczorem wylądować w San Francisco. W Sonoma Mountain Zen Center znalazłem się o pierwszej w nocy. Brian, Amerykanin, który medytuje tu od roku, pokazał mi sanghę i domek, w którym przyszło mi zamieszkać. Wszystko było skromne i proste, a z tej prostoty biła dobra energia. Mimo to kładłem się spać pełen obaw: gdzie się znalazłem? Czy nie powinienem być teraz w domu?

Codziennie budziłem się o 4.30. Patrzyłem w gwiazdy, słuchałem cykad i odgłosów góry. Pierwszego dnia rano podeszło pod mój dom stado saren. Później czytałem. Miałem ze sobą Biblię i pisma św. Jana od Krzyża. O piątej słychać było pierwsze uderzenie gongu, które sygnalizowało, by iść do zendo. Kwadrans później zaczynała się pierwsza medytacja w pozycji siedzącej twarzą do ściany – zazen – trwająca 30 minut, potem kinhin, które jest medytacją w ruchu. Kinhin trwał dziesięć minut, potem znowu nastę-pował zazen (30 minut). Kiedy siedziałem na zafu, czyli okrągłej poduszce, starałem się skupić na oddechu, o niczym innym nie myśleć, a kiedy pojawiały się myśli, obserwowałem je, ale bez procesu myślenia.

Nie było łatwo, nieraz łapałem się na tym, że liczyłem do sześćdziesięciu, czyli jednak myślałem. Potem było śpiewanie sutry, pokłony i około siódmej dźwięk misy obwieszczał koniec porannej sesji. Jedliśmy śniadanie, nieraz uroczyste – oryoki, z którego wywodzi się ceremoniał picia herbaty, później chwila przerwy i 20-minutowe sprzątanie zendo i jadalni, miejsca spotkań, toalet. Kolejnym etapem było „work practice”, czyli różnego rodzaju prace, które tak naprawdę były przełożeniem porannej medytacji na dalszy ciąg dnia. Pracowałem głównie z Brianem, który podobnie jak ja znał hiszpański.

Opowiadał mi dużo o Kubie, która bardzo mu się podobała. W ciągu tych dziewięciu dni malowałem drewno, grabiłem siano, pracowałem w ogrodzie, zgarniałem liście i obumarłe gałęzie z dachu. Na pewno dawało to przestrzeń do praktyki i refleksji. W ciągu dnia były jeszcze dwa wspólne posiłki (zawsze wegetariańskie) i trochę czasu wolnego. Wieczorem znowu następowała sesja medytacji: zazen, kinhin, zazen. Po tym wszystkim robiłem sobie zieloną herbatę z ryżem, czytałem trochę i szybko zasypiałem.

 

Na początku miałem obawy, czy wytrzymam choćby pięć minut w bezruchu i niemyśleniu. Tymczasem po pierwszym dniu ogarnęła mnie euforia. Wstąpiła we mnie nadzieja na Coś. Podobnie czułem się, gdy byłem pierwszy raz na Spitsbergenie albo gdy szedłem na bieguny. Cieszyłem się jak dziecko, które wróciło do domu, a moja dusza, która ostatnio popadła w letarg, przebudziła się.

Nie chcę mówić, że cokolwiek zrozumiałem z buddyzmu czy zen. Można jedynie powiedzieć, że ich dotknąłem, i myślę, że będę iść tą drogą

Codzienne rozmowy z Roshim Jakusho Kwongiem o praktyce, o tym, jak korygować postawy, jak siedzieć w zazen, jak dobrze medytować w kinhin, a także okruchy życia Roshiego, ciepło od niego promieniujące, lektury, które mi podsuwał („Shobogenzo” i „How to cook your life” Dogena, „Umysł zen, umysł początkującego” i „Nie zawsze tak” Shunryu Suzuki): to wszystko dawało mi wiele siły i inspiracji. Po powrocie do Polski wynotowałem sobie taki cytat: „Chociaż spokój i szczęście nie istnieją/jako rzecz albo miejsce,/to są one zawsze dostępne/i towarzyszą ci w każdym momencie”.

Wszystko to, duch miejsca, duch zen i całej wspólnoty spowodowały, że dość szybko przyjąłem perspektywę patrzenia oczami buddyzmu. Powtórzę, przyjąłem perspektywę patrzenia, a nie zmieniłem swoje patrzenie na świat czy wiarę. Poczułem, że coś się otwiera i warto pójść tą drogą. W pewnym sensie jest to droga odnalezienia całego świata w sobie poprzez przekroczenie ograniczeń własnego ja. Nie chcę mówić, że cokolwiek zrozumiałem z buddyzmu czy zen. Można jedynie powiedzieć, że ich dotknąłem, i myślę, że będę iść tą drogą.

Kiedy patrzę na swoje życie i metodę osiągania celów, którą nazwałbym teraz Biegun 1.0, to wydaje się ona sprzeczna z zen, które zakłada, by niczego nie chcieć, być tu i teraz. Buddyzm jest jednak pełen sprzeczności. Teraz widzę, że osiąganie największych nawet celów, jakie można sobie wyobrazić: zdobywanie biegunów czy podróż na Księżyc, bez rozwoju duchowego, bez zadbania o ducha nie jest wiele warte. Jest puste, ale nie pustką zen, lecz innym rodzajem pustki. Oczywiście rozwój duchowy może prowadzić różnymi ścieżkami. Gdybym teraz miał podjąć na nowo pracę nad metodą osiągania celów, uzupełniłbym ją o refleksję, że zdobywanie największych celów bez rozwoju ducha jest jedną z największych iluzji, a samą metodę nazwałbym Biegun 2.0.

W Sonomie zanurzony w rzeczywistości zen czytałem fragmenty „Drogi na górę Karmel” św. Jana od Krzyża, a także List św. Pawła od Efezjan. Wynotowałem sobie takie dwa cytaty: „(…) trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości”. I drugi: „(…) męczy się i trudzi dusza pragnąca zaspokoić swoje pożądania, gdyż jest jak głodny człowiek, który otwiera usta, by nakarmić się powietrzem, a wtedy jeszcze większe odczuwa pragnienie, bo to nie jest jego pokarm”.

Czy to wszystko zdarzyło się w moim życiu przypadkiem? Czy pojechałem przypadkiem do Roshiego Kwonga do San Francisco? Myślę, że nie. Po powrocie z Sonoma Mountain Zen Center wyruszyłem w Dolomity i udało mi się przejść parę trudnych szlaków. Roshi, nim wyruszyłem w Dolomity, napisał mi, że teraz moja wspinaczka będzie inna niż do tej pory. Tak, moja droga będzie inna, nie wiem jaka, ale inna niż dotychczas.


Marek Kamiński – Podróżnik,polarnik i przedsiębiorca. Pierwszy na świecie zdobył w jednym roku dwa bieguny Ziemi bez pomocy z zewnątrz, zasłynął także podróżą na bieguny z niepełnosprawnym chłopcem Jasiem Melą. Studiował filozofię. Autor metody Biegun, związanej z pokonywaniem granic i przekraczaniem siebie, pomagającej odkryć motywacje, dzięki którym niemożliwe staje się możliwe