Piłkarski oszust wszechczasów

Carlos, jak każde brazylijskie dziecko, śnił o piłkarskiej karierze. Marzenie zrealizował, udając zawodnika. Tak został największym i najbardziej komicznym oszustem w historii futbolu.

I o jest katastrofa! Czemu znów nie gra Kaiser?” – Castor de Andrade, prezes klubu Bangu, łajał swojego trenera w przerwie meczu brazylijskiej ekstraklasy z Coritibą. „Jest kontuzjo…” – nieśmiało odpowiadał postawiony na baczność szkoleniowiec. Bangu przegrywało 0:2. Karmazynowy na twarzy Andrade wrzeszczał: „Kontuzjo. Że co?! Znowu?! Albo zobaczę go w końcu na boisku, albo wylatujecie. Obaj!”. Kaiser, czyli Carlos Henrique Raposo, był o krok od spektakularnej dekonspiracji.

KAISER NA CZEŚĆ BECKENBAUERA

Tę historię znają wszyscy piłkarscy kibice w Brazylii. Jej bohater, okrzyknięty przez media „futbolowym ucieleśnieniem Forresta Gumpa”, przez kolegów z boiska pieszczotliwie nazywany „Pinokiem” albo „numerem 171” (od paragrafu brazylijskiego kodeksu karnego, który dotyczy oszustw), przez ponad 15 lat w niewiarygodny sposób naciągnął kilkanaście wielkich klubów nie tylko z Brazylii, ale i Francji, Meksyku i USA. Kolejne kontrakty zdobywał dzięki zdolnościom autokreacyjnym, urokowi osobistemu, przyjaźniom z boiskowymi gwiazdami i dziennikarzami, ale też sporej dozie tupetu. Futbolowych predyspozycji nie miał, zresztą w piłce nożnej najmniej interesowało go kopanie piłki, co nie przeszkodziło w przybraniu pseudonimu „Kaiser” – na cześć swojego idola Franza Beckenbauera.

Czytaj więcej: Podczas mundialu w Brazylii – po raz pierwszy w historii piłki nożnej! – sędziowie nie są już zdani wyłącznie na siebie. W sprawiedliwym ferowaniu sportowych wyroków pomaga im najnowocześniejsza technologia!

„Zawsze był kontuzjowany, zawsze miał jakiś problem. Wszyscy zastanawialiśmy się: »Skąd wziął się ten artysta?«” – wspomina w brytyjskim magazynie „FourFourTwo” Marcos Meira, który współpracował z Kaiserem jako trener od przygotowania fizycznego we Fluminense. Słowo „artysta” w przypadku Cariosa jest jak najbardziej na miejscu.

Wróćmy do Rio, na mecz Bangu – Coritiba. Był rok 1986. Kaiser dostał w Bangu półroczny kontrakt, prawdopodobnie dzięki znajomości z trenerem Moisésem, który cenił sobie… organizacyjne talenty pana Raposo, przydatne podczas wspólnego balowania. Jeszcze nad ranem Moisés, była gwiazda brazylijskiej ligi i reprezentant kraju, obiecał Kaiserowi, który wyprawiał balangę w jednej z dyskotek w Rio, że jak zawsze nie ma się o co martwić, bo na boisko go nie wpuści. Kaiser spokojnie drzemał więc na ławce rezerwowych, aż w kantorku trenera zjawił się prezes Andrade i zażądał weryfikacji umiejętności piłkarza, który miał zbawić atak Bangu (jedna z gazet pisała: „Bangu ma nowego króla ataku, a na imię mu Carlos Kaiser”), tymczasem przez sześć miesięcy nawet nie dotknął piłki.

Carlos wywinął się przed dekonspiracją w mistrzowski, iście hollywoodzki sposób. „Zacząłem się rozgrzewać przed drugą połową i zauważyłem, że kibice rywali wrzeszczą na mnie za płotem. Przeskoczyłem więc ogrodzenie, by pokazać, że zamierzam się z nimi bić – opowiadał w brazylijskiej telewizji Globo, która przygotowała o nim reportaż. – Na murawie i trybunach zrobił się potworny zamęt, liczyłem, że dzięki temu sędzia wyrzuci mnie z boiska, i tak się oczywiście stało”.

To jeszcze bardziej rozjuszyło prezesa, który maszerował do szatni, by wyrzucić Kai- sera z klubu. A ten rozbroił go wzruszającą opowieścią o tym, jak fani przeciwnej drużyny nazwali Andrade złodziejem, zaś on nie mógł na to bezczynnie patrzeć, tym bardziej że prezes Bangu od dawna zastępuje Carlosowi ojca, którego stracił w wieku 13 lat. Andrade uronił łzę, słysząc wyznanie piłkarza, który chciał bić się z hołotą w obronie jego honoru. „Złapał mnie i ucałował. A potem przedłużył mój kontrakt” – opowiadał zawodnik.

„RENATO? PRZECIEŻ PAN JUŻ WCHODZIŁ”

Carlos Henrique Raposo urodził się 2 lipca 1963 roku w Porto Alegre. Dorastał w Rio, w biednej rodzinie. Matka była kucharką, ojciec zaharowywał się w fabryce wind i kibicował Botafogo.

Gdy chłopak skończył 10 lat, tata wysłał go na treningi do szkółki ulubionego zespołu. Carlos mówił, że wtedy po raz pierwszy założył na nogi obuwie, bo wcześniej grał w piłkę i biegał po ulicach boso. Twierdził, że futbol nigdy specjalnie go nie pociągał („Wolałem czytać. Albo się bawić.”), ale jak większość młodych piłkarzy w Brazylii był dla swoich krewnych biletem do lepszego życia i wyrwania się z nędzy. Rodzice Carlosa nie doczekali jego profesjonalnej kariery – trzy lata po ojcu zmarła jego matka. Przed osiągnięciem pełnoletności wychowywał się w rodzinie zastępczej.

 

Z Botafogo trafił do młodzieżowej drużyny Flamengo. Stamtąd w 1981 r. jeden z menedżerów skierował go do meksykańskiego Puebla FC, gdzie ponoć radził sobie całkiem obiecująco. „Byli ze mnie tak zadowoleni, że proponowali mi nawet obywatelstwo i grę w reprezentacji Meksyku. Ale ja nie chciałem ich obywatelstwa” – mówił po latach w wywiadzie z „zaprzyjaźnionym” dziennikarzem.

Nie znosił meksykańskiego jedzenia, nie znosił tamtejszych upałów i przede wszystkim – nie znosił grania w piłkę.

Zaczął więc rozwijać umiejętności aktorskie – symulował kontuzje, na treningach teatralnie upadał z grymasem bólu, a potem długo leczył na przykład naderwany mięsień. Gdy podziękowano mu w kraju tequil- li, na krótko przeniósł się na drugą stronę meksykańsko-amerykańskiej granicy. Występował w jednym z podrzędnych klubów w Teksasie, ale – zmęczony upałami – głównie dochodził do siebie po „mięśniowym urazie”.

Pod koniec 1984 roku Carlos zameldował się z powrotem w Brazylii. Nie przyjeżdżał do Rio w glorii goleadora, który podbił Meksyk, ale zamiast udoskonalonych umiejętności piłkarskich przywiózł ze sobą sztuczki, jakich nie powstydziłby się Frank Abagnale, genialny amerykański fałszerz czeków i naciągacz. Dzięki starej znajomości jeszcze ze szkółki Flamengo załatwił sobie testy w klubie America FC. Jednemu z dziennikarzy przedstawił się nie tylko jako wyborny napastnik, któremu Meksykanie oferowali grę w kadrze narodowej, ale i były zawodnik słynnego argentyńskiego Independiente. Twierdził, że z klubem z Buenos Aires zdobył Copa Libertadores, czyli – południowoamerykański odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów. Faktycznie w 1984 roku argentyński zespół wygrał prestiżowe rozgrywki i rzeczywiście w jego kadrze znajdował się niejaki Carlos Henrique. Rzecz w tym, że tamten był Argentyńczykiem, a w dodatku obrońcą (Carlos Kaiser uważał się za napastnika).

Jakim cudem szefowie America FC dali się nabrać? Raposo potrafił być czarujący i przekonujący, ale przede wszystkim fenomenalnie zjednywał sobie przyjaciół wśród idoli brazylijskiego futbolu. Czasem w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach. Tak poznał Renato Gaúcho, gwiazdora reprezentacji Canarinhos. Korzystając z fizycznego podobieństwa, Carlosowi nieraz zdarzało się podszywać pod niego w dyskotekach w Rio. Pewnego razu prawdziwy Renato przyjechał do nocnego klubu, przedstawił się przy wejściu, po czym usłyszał, żeby się nie wygłupiał, bo przecież już jakąś godzinę temu wchodził do środka. Gdy oszustwo Kaisera wyszło na jaw, Gaúcho nawet nie udawał wzburzonego – wręcz przeciwnie, uznał, że to całkiem zabawna historia. Renato i Carlos zostali przyjaciółmi. Za pośrednictwem Renato zakolegował się też m.in. z Mauricio de Oliveirą, asem America FC. Również on szybko docenił nie tylko poczucie humoru Kaisera, ale i kapitalną umiejętność organizowania imprez, ściągania na nie dziewczyn, załatwiania alkoholu oraz kreowania dobrej atmosfery. „Traktowaliśmy go jak jednego z nas, kochaliśmy go. Oszustwa? Nikomu nie zrobił krzywdy, chciał po prostu być szczęśliwy. I miał fantazję!” – podkreślał w Globo Mauricio, który wkręcił Carlosa do drużyny.

W AJACCIO WITANY JAK GWIAZDA

W Americe nie zagrał ani jednego ligowego meczu. Grał wiele ról jako wodzirej, bo tak jak koledzy kochali jego, tak on kochał blichtr i gwiazdorską otoczkę wokół futbolu. Jak sam wspominał w wywiadzie dla Globo, jego rolą na zgrupowaniach przed zawodami było załatwienie prawdziwym piłkarzom dobrej zabawy w tajemnicy przed trenerem. „Zawodnicy nawet nie musieli wymykać się z hotelu. Dziewczyny sprowadzałem do apartamentów na piętrze pod drużyną. Chłopcy tylko schodzili po schodach, potem wracali do siebie i nikt o niczym się nie dowiedział” – opowiadał.

Jak twierdzi Alexandre Torres, kolega Kaisera z tak sławnych klubów jak Vasco czy Fluminense, obecność miglanca w wielkich zespołach nie była niczym szokującym. W latach 80. wielu z nas w trakcie sezonu doskwierała samotność i okropna nuda na obozach czy zgrupowaniach. Zdarzało się więc, że do klubu trafiał człowiek od dobrej atmosfery – piłkarz-maskotka: zabawny, organizujący grilla i inne atrakcje. Wystarczyło, że miał godziwą sylwetkę. Trenerzy godzili się na takie rozwiązania, a nawet je wspierali” – mówi dla „FourFourTwo” Torres.

To dlatego po zakończonej przygodzie z America FC w 1986 roku Kaiser dostał angaż w Bangu, gdzie szkoleniowcem był Moisés, jeden z jego stałych kompanów od nocnych eskapad w Rio. Inny przyjaciel Fabio Barros pomógł Carlosowi w zrealizowaniu marzenia wielu brazylijskich zawodników tamtych czasów: transferu do Europy. Co prawda tylko do francuskiego drugoligowca, ale za to na cudną Korsykę. W 1987 roku Kaiser trafił do Gazeléc Ajaccio. Francuzi sądzili, że za okazyjną cenę kupują wyjątkowy talent: Barros wspomina, że w Ajaccio witano Carlosa jak gwiazdę. Nikt nie wiedział, że to gwiazda aktorska.

 

Na pierwszy trening Kaisera zjechały się rzesze dziennikarzy. W epoce przed internetem i globalnym obiegiem informacji – również tych sportowych – na Korsyce wierzono w każde słowo naciągacza. Po prezentacji kamerzyści i fotoreporterzy chcieli zobaczyć umiejętności nowego nabytku Gazeléc. Co zrobił Kaiser? Nim zaczął się trening, wykopał wszystkie piłki, jedną za drugą, prosto w gęsto zapełnioną trybunę – jak tłumaczył – „na powitanie z kibicami”.

Bez piłek trener musiał zarządzić zajęcia biegowe, a na nich Kaiser prezentował się całkiem dobrze. Kibice z Ajaccio mieli swojego idola, ale nie zdołali się nim nacieszyć, bo już na drugim treningu „idol” przewrócił się i zaczął symulować kontuzję. Klubowi lekarze nawet nie słyszeli o czymś takim jak rezonans magnetyczny. Pan Raposo mógł więc bez końca udawać, że coś go boli i uniemożliwia mu prezentację bajecznej brazylijskiej techniki.

Francuzi mieli w końcu (po ponad 2 latach!) dość utrzymywania piłkarza, który nie chciał grać, i tak Kaiser znów znalazł się w Brazylii.

Zabrał ze sobą tylko wycinki z gazet opisujące najbardziej niezwykłą prezentację nowego zawodnika w historii Gazeléc. W Rio to była jego przepustka do kolejnych klubów. Oto fragment wywiadu w brazylijskiej prasie po powrocie:

„Miałem kilka poważnych propozycji w Europie, w tym dwie z Grecji – z Olimpiakosu Pireus i Panathina- ikosu Ateny. Ale… stęskniłem się za domem” – fantazjował i nikt nie był w stanie zaprzeczyć.


INNI LEGENDARNI PIŁKARSCY OSZUŚCI:

  • Ali Dia – W 1996 roku Senegalczyk wywiódł w pole Southampton. Jego agent, podszywając się pod słynnego George’a Weaha, zadzwonił do trenera angielskiego klubu i polecił umiejętności Alego, który miał być kuzynem Weaha. Tylko dzięki tej rekomendacji Dia podpisał miesięczny kontrakt, co już samo w sobie jest nieprawdopodobne. Ale krętacz zdążył nawet zadebiutować w meczu Premier League – dopiero wtedy trener zrozumiał, że popełnił życiową pomyłkę. Po 14 minutach Dia został ściągnięty z boiska, a wkrótce wyrzucono go z klubu. ,The Times” umieścił go na 1. miejscu rankingu „50 najgorszych piłkarzy w historii”.
  • Sorin Oproiescu – W ubiegłym roku próbował dostać angaż w Wiśle Kraków. Zaproszenie z Polski otrzymał dzięki filmikowi z najlepszymi akcjami jego autorstwa, który umieścił w internecie. Kibice krakowskiego klubu szybko odkryli, że kompilacja jest spreparowana, a widać na niej dokonania kilku zupełnie innych zawodników. Oproiescu sfałszował też swoje piłkarskie CV, chwaląc się grą w rumuńskich klubach, które nigdy nie widziały go na oczy. Wisła ostatecznie odesłała go do domu, ale przed nią w podobny sposób Rumun naciągnął na kontrakt saudyjski klub Hajer FC oraz zorganizował sobie testy w duńskim Viborgu.
  • Nestor Coratella – Cztery lata temu media na całym świecie informowały o finalizacji jego transferu z urugwajskiego klubu Danubio do hiszpańskiego Villarreal. Nestor, wielki talent, miał kosztować 3 miliony euro. O podpisaniu kontraktu informował na swoim facebookowym profilu. Po kilku dniach okazało się, że piłkarz… nie istnieje, zaś prezes Danubio stwierdził, że nie zna nikogo o tym nazwisku. Ktoś go po prostu wymyślił, wpuścił informacje na jego temat do medialnego obiegu, a potem rozkoszował się swoim żartem.

     

 

DZWONIŁ Z TELEFONU ZABAWKI

W 1989 roku Kaiser dostał angaż we Fluminense. Marcos Meira, klubowy trener fitness, opowiadał potem, że trudno było wtedy zrozumieć, jak znów mu się udało. Tam rozegrał kilka swoich pierwszych (!) meczów w brazylijskiej lidze w życiu, głównie w końcówkach. Nie błyszczał. „Nazywaliśmy go Pinokio albo przewrotnie: Maradona. Bo był naprawdę kiepski – wspomina Meira. – Czasem ożywiał się, gdy na treningu zjawiali się fotoreporterzy. Pytał ich wprost: »Możecie zrobić mi kilka zdjęć?«. I ten jego styl: ciemne okulary, opalenizna, długie włosy, bardzo eleganckie stroje. Nie dało się go nie lubić”.

Aż dwa razy Kaiser był piłkarzem Vasco. I dwukrotnie słynny klub sprowadzał go do siebie, po części świadom jego reputacji. Po części, bo w wielu futbolowych środowiskach w Brazylii Carlos przez pewien czas uchodził za sympatycznego pechowca (te niezliczone kontuzje), któremu w końcu musi dopisać szczęście. Rzecz w tym, że szczęścia nigdy mu nie brakowało. I jeszcze jedno: kolejne drużyny, które nabierały się na jego oszustwa, ani myślały dekonspirować kanciarza. Bo oznaczałoby to kompromitację samego klubu, który kupował futbolowego Dyzmę.

Pod koniec 1989 roku Carlos dostał nawet w Vasco odpowiedzialne zadanie: jak sam wspomina, miał pilnować jednego z gwiazdorów drużyny, który wpadł w problemy z hazardem i alkoholem (nie ujawnia, o kogo chodziło). Władze klubu wiedziały o towarzyskich talentach Carlosa, dlatego powierzyły mu rolę niańki – miał nawet dowozić piłkarza na treningi i pilnować, żeby nie wrócił do nałogu. „Opiekowałem się nim lepiej niż samym sobą i swoją karierą” – podkreśla Kaiser. Jego wysiłku nie docenił jeden z prezesów Vasco Eurico Miranda, który po którejś z porażek drużyny wpadł na Kaisera w klubie i po prostu go zwolnił. Swój błąd zrozumiał cztery lata później, gdy warunek zatrudnienia nygusa postawił ponoć przechodzący do Vasco Ricardo Rocha, gwiazdor brazylijskiej kadry, były piłkarz m.in. Realu Madryt, prywatnie zaś jeden z wielu przyjaciół Carlosa.

W 1993 roku w Botafogo Kaiser zaczął stosować rekwizyty inne niż tylko wycinki z gazet. Lecząc – jak zawsze – uraz mięśniowy, budował pozycję i wizerunek za pomocą telefonu komórkowego, który sprawił sobie jako pierwszy zawodnik w klubie. Aparat o rozmiarach betonowego pustaka towarzyszył mu w szatni i na stadionie. Działacze i zawodnicy Botafogo byli zszokowani, że mają pod nosem piłkarza, który rozmawia z klubami angielskiej Premier League, co jakiś czas przedstawia komuś warunki kontraktowe lub omawia warunki ewentualnego transferu, w dodatku wszystko w języku Szekspira. Aż w szatni nakrył go jego trener Ronaldo Torres i okazało się, że telefon to zabawka, a angielski Carlosa – nic nieznaczący bełkot.

„Udawałem, że rozmawiam z trenerami i menedżerami angielskich klubów, którzy zapraszają mnie na testy. Wtedy telefony komórkowe były jeszcze absolutną rzadkością, więc w ten sposób odwracałem uwagę od swoich »kontuzji«. Wiedziałem, że szefowie Botafogo dwa razy zastanowią się, zanim zdecydują się zwolnić faceta, o którego biją się drużyny z Premiership” – śmiał się Kaiser w Globo.

Gdy futbolowy matacz ostatecznie kończył niewiarygodną karierę w małym klubie Guarany Futebol Clube w połowie lat 90., jednego można było być pewnym: nikt nigdy nie przetrwał w tak wielu znakomitych klubach, rozgrywając w ciągu ponad 15 lat niespełna 30 (!) meczów ligowych, w których nie zdobył ani jednego gola. Po tym, jak w 2011 roku jego historią zainteresowała się brazylijska telewizja, a o swoich przygodach opowiedział nie tylko Kaiser, ale i armia jego znakomitych przyjaciół (do tego grona zaliczały się też takie figury, jak Romario, Branco czy Edmundo), zaczęto zastanawiać się, kiedy Hollywood nakręci film o najwybitniejszym piłkarskim oszuście. Taki jak choćby „Złap mnie, jeśli potrafisz”, w którym Leonardo DiCaprio wcielał się w rolę Franka Abagnale’a.

Dziś Carlos Henrique Raposo jest trenerem fitness w siłowni w Rio de Janeiro. W jednej ze scen dokumentu zamyślił się i stwierdził, że żałuje wszystkich przekrętów, bo „zawiódł oczekiwania wielu ludzi”. Zasugerował też, że może gdyby bardziej przykładał się do futbolu, zaszedłby dalej. To kolejna sztuczka. Kaiser zaszedł dalej niż sięga ludzka wyobraźnia.