Pod groźbą pokoju

MAD ożył. To słowo, znaczące po angielsku „szalony, obłąkany, rozjuszony”, w istocie niewiele odbiega od znaczenia, jakie nadała mu polityka, nazywając tak doktrynę wzajemnie zagwarantowanego zniszczenia, czyli Mutual Assured Destruction.

Trudno określić dokładną datę jej powstania, ale bez wątpienia stało się to w czasie, gdy Związek Radziecki uzyskał możliwość zaatakowania Stanów Zjednoczonych za pomocą rakiet. Na początku lat 60. nie było przed nimi obrony. Należało więc zniechęcić przeciwnika do ich użycia, grożąc, że zanim wystrzelone przez niego pociski dolecą do celu, z silosów zaatakowanego państwa zostanie wyprowadzone uderzenie odwetowe. Zasada, że kto strzeli pierwszy – umrze drugi, stała się podstawą światowej polityki na wiele dziesięcioleci. W paradoksalny sposób wyścig zbrojeń zagwarantował pokój na globie, który zostałby wyrzucony z orbity, gdyby użyto choć część z tysięcy nuklearnych głowic zgromadzonych w magazynach USA i ZSRR. Inna sprawa, że była to równowaga chwiejna, która łatwo mogła zostać naruszona, nawet przez budowę na terytorium jednego z państw systemu antyrakietowego, czyli czysto obronnego.

Wydawałoby się, że wobec takiej doktryny mocarstwa powinny dać sobie spokój z mnożeniem ilości rakiet, okrętów podwodnych i bombowców strategicznych. Jednak żadne nie zrezygnowało z możliwości zadania tzw. uderzenia rozbrajającego, które dawałoby pewność, że przeciwnik nie będzie w stanie zadać równie dewastującego uderzenia odwetowego. Zaczęła się wyliczanka generałów: „My wam zniszczymy Moskwę, Leningrad, Wołgograd i sto pięćdziesiąt innych miast, ale wam, dzięki naszemu systemowi antyrakietowemu, uda się zniszczyć tylko połowę Nowego Jorku, Waszyngton (a niech tam, prezydent i minister obrony i tak będą na pokładzie Air Force One) oraz sto dwa miasta”. „Wyliczanka jest na naszą korzyść, panie prezydencie, pan odpala!”. Na szczęście kalkulacje generałów nie uwzględniły katastrofalnego stanu socjalistycznej gospodarki, w którego wyniku, między innymi, Związek Radziecki runął. Był to też efekt pilnego przestrzegania przez radzieckich generałów doktryny MAD i produkowania rakiet zamiast masła. Rosja, przejmując zbankrutowaną gospodarkę ZSRR, w dodatku uszczuploną w wyniku wyzwolenia się wielu republik, nie bardzo mogła dbać o rozwój nuklearnego arsenału.

Tylko że Rosja nigdy nie jest tak potężna jak się prezentuje, ani tak słaba, na jaką wygląda. Wojska strategiczne zmniejszały liczbę rakiet międzykontynentalnych i głowic, ale równocześnie modernizowały siły rakietowe. W lipcu 1991 r. Rosja miała 1398 rakiet międzykontynentalnych i 6600 głowic. Obecnie ma 415 rakiet i 1422 głowice. Zdecydowanie mniej, ale to nowocześniejsza, a więc groźniejsza broń. Topole, nazywane na Zachodzie SS-27, przewożone na gąsienicach, mogą być odpalone z każdego miejsca, przez co nie można ich wykryć i zniszczyć przed startem. A każda ma głowicę o mocy 550 kt, czyli kilkadziesiąt razy silniejszą niż bomba, która zniszczyła Hiroszimę. W przyszłym roku w betonowych silosach staną rakiety nowej generacji RS-24 z 14 głowicami każda. Ich pierwszą próbę przeprowadzono dwa lata temu. One i Topole tworzyć będą potęgę radzieckich sił nuklearnych. Czy MAD ożyje? Amerykańscy generałowie zawsze wykazywali dużo determinacji w przekonywaniu Kongresu i prezydenta, że tempo zbrojeń radzieckich zmusza amerykańską armię do szczególnego wysiłku, aby mu sprostać. Tak było w końcu lat 50., gdy generałowie wykryli tzw. lukę rakietową, jak określili odstęp, jaki miał dzielić amerykańskie siły strategiczne od radzieckich. W 1959 r. analitycy, przygotowujący raport wywiadowczy National Intelligence Estimate, oceniali, że do połowy 1961 r. na radzieckich wyrzutniach stać będzie 140–200 rakiet międzykontynentalnych. Przestraszony John Kennedy nakazał rozkręcić zbrojenia, na co równie przestraszony Kongres chętnie przystał i sypnął pieniędzmi.

Czyżby teraz rola straszaka przypadła innym państwom? Już sam fakt, że nuklearna potęga zdolna zaatakować USA znalazła się w rękach nieobliczalnych przywódców Korei Płn. i Iranu, pobudza wyobraźnię i nakazuje akceptować środki zaradcze. A takim ma stać się tarcza rakietowa, w której i Polska ma mieć swój udział. Tylko dlaczego Rosjanie protestują, zamiast poprosić Amerykanów, aby i ich terytorium zostało objęte antyrakietowym parasolem? To, że Ahmadineżad i Kim Dzong Il dzisiaj lubią Putina i Miedwiediewa, nie znaczy, że jutro nie każą przenieść rakietowych celowników na Moskwę. A oni grożą, że wycelują „Iskandery” – rakiety nowej generacji, nie do wyłapania przez antyrakiety – w obiekty w Polsce! A może chodzi o to, że po latach milczenia nad grobem MAD należy ożywić trupa? Tyle że pod hasłem obrony przed Iranem i Koreą? Tak czy inaczej w nowym wyścigu supermocarstw Polska będzie miała swój udział.