Pogrzebani żywcem

Rosjanie potrzebują 20 minut, Koreańczykom wystarczy 10. Wierzą, że wystarczy zakopać kogoś żywcem, żeby odżył psychicznie

Najpierw należy znaleźć w internecie firmę, oferującą „Pogrzeb wojownika”, „Pogrzeb szamana”, lub „Zakopywanie metodą Castanedy”. Właściciel to zazwyczaj barwna postać, taka jak Andriej Łukaszenkow – członek Międzynarodowego Stowarzyszenia Medycyny Chińskiej i Alternatywnej, Europejskiego Towarzystwa Biomechaniki, Stowarzyszenia Protetyków i Ortezystów Łotwy, magister bioniki, biomechaniki i protetyki. Z kolei Igor Malcew mianuje się „specjalistą od ludzi znajdujących się w ekstremalnym położeniu, certyfikowanym instruktorem słowiańsko-goryckiej walki, twórcą systemu całościowego rozwoju człowieka i psychoterapeutą zorientowanym na ciało”. Dość skromnie wypada przy nich Andriej Gorbow, „prekursor kosmoenergii, praktykujący uzdrowiciel, egzorcysta, współautor koncepcji treningów transinformacyjnych”.

Po zapłaceniu za pogrzeb ochotnik jedzie z organizatorami do lasu. Osoba, która chce trochę umrzeć, kopie sobie grób, wchodzi do wodoszczelnego worka, a do ust bierze ogrodowy szlauch, przez który dostarczany jest tlen. Po zakopaniu niczego nie widzi i nie może się ruszyć – tak „relaksuje się” przez 20 minut. Odcięcie od świata, przytępienie zmysłów i strach powodują, że człowiek odkrywa na nowo piękno życia – twierdzą organizatorzy. Leżakowanie w grobie, modne w rosyjskich miastach, ma zestresowanych, zmęczonych życiem ludzi odprężyć i postawić na nogi. Rosyjscy „uzdrowiciele” bazują na mądrościach z dawnych pism religijnych m.in. z „Dabestan e-Mazaheb”, XVII-wiecznej perskiej księgi: „Jogini mają zwyczaj grzebania się żywcem, kiedy dotknie ich choroba”. Psychiatrzy załamują ręce na wieść o tych hochsztaplerskich praktykach. Mimo to chętnych na pogrzeb za życia nie brakuje, także w Azji.

Po śmierci są wydajniejsi

W Korei Południowej pochówek jest tańszy, kosztuje 25 dolarów, a i warunki znośniejsze. Żadne tam zakopywanie, tylko położenie się na 10 minut w nowiutkiej, dobrze wyheblowanej trumnie. Ale najpierw czterogodzinna ceremonia. „Konieczne jest zbudowanie odpowiedniego klimatu. Trzeba zrozumieć, po co się tu przyszło i chcieć rozpocząć życie od nowa” – mówi 39-letni Jung Joon, dyrektor Coffin Academy. Założył firmę po tym, jak oddał nerkę ojcu, przygnębiony wysokim wskaźnikiem samobójstw w jego kraju. „Tutaj przychodzi się umierać, żeby nauczyć się żyć” – ogłasza się CA. „Nie zachęcam do śmierci, przeciwnie, chcę by ci, którzy jej doświadczą, na nowo odkryli sens życia” – tłumaczy Jung. Jest kimś w rodzaju kaznodziei. Osobom, które przychodzą do niego, najpierw daje wykład o kruchości życia, potem przy świeczkach każe pisać listy pożegnalne. Atmosfera jest ciężka, większość płacze. Potem wkładają tuniki i schodzą do piwnicy. Każdy ma przydzieloną trumnę, na której stoi jego pośmiertny portret. W zamknięciu leżą 10 minut – według Joona tyle wystarczy, by pożegnać się z dawnym życiem. To „przedśmiertne doświadczenie” ponoć bardzo wycisza, po wyjściu z trumny wszyscy palą listy pożegnalne. Niektóre przedsiębiorstwa wysyłają swoich pracowników do Coffin Academy na „dotyk śmierci”, by… zwiększyć ich wydajność. Firma ubezpieczeniowa Kyobo pochówki uczyniła obowiązkowym elementem szkolenia i wymaga tego od wszystkich czterech tysięcy pracowników!

 

Halo! Nie jestem martwy!

Taki „trening psychologiczny” może i daje pozytywne skutki, ale większość ludzi panikuje na myśl o pogrzebaniu żywcem. Ci, którzy doświadczają tego lęku w skrajnej postaci (cierpią na tafefobię), życzą sobie, aby po śmierci włożyć im do trumny telefon komórkowy. W ofercie domów pogrzebowych są też „zestawy przetrwania”, zawierające m.in. butle z tlenem, iPodem, BlackBerry. Te lęki nie są bezpodstawne. Kolumbijce Donnie Ramonie pięciokrotnie wystawiano akt zgonu. Cztery razy zapadała w śpiączkę cukrzycową, na szczęście odzyskiwała przytomność, zanim włożono ją do trumny. Gdy zmarła na dobre, rodzina czuwała przy niej przezornie przez kilka dni. Agnes Mbenga z Gabonu „ożyła” w kostnicy po 18 godzinach spędzonych w szufladzie chłodziarki. Dulicinea Casais z Brazylii „ożyła” podczas własnego pogrzebu. Gerry Allison z Los Angeles „zmartwychwstał” w ostatniej chwili, jadąc w trumnie na cmentarz. Jan Szymański z Golczewa zacharczał, gdy pracownicy zakładu pogrzebowego brali z niego miarę na trumnę.

Nikt nie wie, ilu ludzi pogrzebano za życia, ale podobne historie dowodzą, że takie przypadki się zdarzają. Niektórzy mają na tym punkcie obsesję – 87-letni Angel Hays z Francji cierpiał na tafefobię od 20. roku życia, kiedy to po wypadku został niemal pochowany żywcem. Zaprojektował więc trumnę z alarmem, uruchamiającym się pod wpływem ruchu ciała (słychać go w promieniu 500 metrów od grobu). Zadbał też o system wentylacyjny, zapasy wody i żywności, a nawet ulubioną wódkę anyżową. „Z kolei Brazylijczyk Freud de Melo przez 15 lat budował sobie grobowiec, w którym byłoby wszystko, czego potrzebowałby po „przebudzeniu”: telewizor, dzban wody i piwniczka z owocami. Zadbał o wpusty powietrza i megafony, aby wołanie spod ziemi było słyszalne w okolicy. Wszystko działa bez zarzutu, co potwierdziła… próba generalna. Pewnego razu pan Molo położył się w trumnie i zaczął krzyczeć: „Chodźcie tu szybko! Zostałem pochowany żywcem!”.

 

Poczekalnia trupów

Tafefobia, paniczny lęk przed pochowaniem żywcem, zrodził się na przełomie XVII i XVIII wieku. Medycyna stała wówczas na niskim poziomie, żniwo zbierały epidemie dżumy, cholery i ospy, a osoby w śpiączce lub omdlałe często pomyłkowo uznawano za zmarłych. Krążyło sporo historii o  pogrzebanych żywcem albo „zmartwychwstałych” i próbowano się przed tym zabezpieczyć. W testamentach wydawano dyspozycje, dotyczące upewnienia się, że nastąpiła śmierć – proszono o polewanie wrzątkiem, dotykanie rozżarzonym żelazem, wbicie noża w serce lub przecięcie tętnic. „Niech mnie wprzódy przed pochówkiem dwa razy zatną brzytwą w stopy” – nakazała w testamencie królowa Hiszpanii Elżbieta Orleańska. 100 lat później brytyjska pisarka Harriet Martineau poprosiła lekarza, aby przed pogrzebem odciął jej głowę. Jerzy Waszyngton chciał, by jego ciało pochowano dopiero, gdy od śmierci upłyną trzy dni. Inni nakazywali grzebanie się z nożem, pistoletem lub trucizną. Wynajmowano nawet osoby, które miały czuwać przy zwłokach, w razie gdyby „ożyły”. Pod koniec XVIII w. w Niemczech powstały „poczekalnie dla trupów”, w których trzymano zmarłych aż do pierwszych objawów rozkładu. W berlińskich kostnicach do ciał przywiązywano sznurki, prowadzące do dzwonka w stróżówce. Brytyjskie Stowarzyszenie w celu zapobiegania grzebaniu ludzi żywcem domagało się pochówku trupów dopiero, gdy zaczną cuchnąć. Hans Christian Andersen obok łóżka zawsze kładł kartkę z napisem „Nie jestem martwy”. Tak na wszelki wypadek. W latach 1868–1925 Amerykanie złożyli 22 wnioski patentowe na „sygnalizację życia” w trumnach. Innowacyjne rozwiązania wykorzystywały m.in. okna, drabiny oraz rury.

Sztuka grozy

W XIX w. Edgar Allan Poe napisał opowiadanie  „Przedwczesny pogrzeb”, w którym główny bohater demonstruje zabezpieczenia na wypadek gdyby nie rozpoznano u niego objawów katalepsji i pochowano żywcem. „Nie ma nieszczęścia, które by mogło w tak okropnej mierze pognębić ciało i duszę, jak przedwczesne złożenie do grobu. Nieznośny ucisk płuc, duszące wyziewy wilgotnej ziemi, wpijanie się rąk w pośmiertne całuny, nieubłagana cieśń szczupłego pomieszczenia, mrok wiekuistej nocy, cisza jak ogłuszające morze, niewidzialna wprawdzie, lecz dająca się wyczuć obecność robaka-zwycięzcy – wszystko to w połączeniu z myślami o powietrzu i zieleni rozpostartej hen w górze, ze wspomnieniami o ludziach bliskich, którzy by pospieszyli z pomocą, gdyby wiedzieli, co z nami się dzieje…”. Tymi słowami Poe tylko podsycał społeczną trwogę, obsesyjnie powracał do tematu, grzebiąc żywcem bohaterów, w  „Berenice”, „Beczce Amontillado”,  „Zagładzie domu Usherów” i „Czarnym kocie”. Jego proza zainspirowała Rogera Cormana do nakręcenia filmu „Przedwczesny pogrzeb” i Gérarda Kikoine „Pogrzebani żywcem” . Niedawno w kinach wyświetlano film „Pogrzebany” o kierowcy pracującym na kontrakcie w Iraku. Gdy rebelianci napadają na jego konwój, traci przytomność i budzi się w trumnie pod ziemią. Powietrza wystarczy mu na 90 min, ma zapalniczkę, długopis i komórkę. Przez 1,5 godz. prowadzi wyścig z czasem, a widzowie walczą z klaustrofobią, bo akcja filmu toczy się w trumnie.