Polacy potrafią dziękować

Nawet 10 tysięcy Ukraińców mogło ratować Polaków w czasie rozpętanej przez OUN i UPA rzezi na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Co najmniej 2 tysiące zapłaciło za to życiem. Dlaczego więc Polska do tej pory nie uhonorowała tych ludzi z imienia i nazwiska, tak jak zrobił to Izrael, ustanawiając tytuł Sprawiedliwy wśród narodów świata?

Kresowa Księga Sprawiedliwych (wydana przez IPN), opisująca przypadki ratowania Polaków przez Ukraińców liczy 896 nazwisk. To jedyna, jak dotąd, taka inicjatywa na szczeblu państwowym. Autor Księgi Romuald Niedzielko zaznacza jednak, że przedstawione przypadki dotyczą jedynie 502 miejscowości. W 882 opisanych przez niego wydarzeniach uratowano 2572 Polaków. Pomagało im 1341 Ukraińców, ale nazwisk jednej trzeciej z nich nie udało się ustalić. Co czwarty ratujący został zabity przez UPA.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że rzezie miały miejsce aż w 4 tysiącach miejscowości na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, należałoby wszystkie te liczby pomnożyć przez osiem.

Skala pomocy w czasie trwającej

28 miesięcy eksterminacji była więc ogromna, ryzyko olbrzymie: każdy Ukrainiec, który pomagał Polakom, był uznawany przez członków narodowego podziemia za renegata i mordowany. Zwykle w okrutny sposób, często z całą rodziną. Z relacji świadków tamtych wydarzeń wynika, że nawet za ratowanie Żydów nie groziły takie represje. Ukraińcy uratowali ich zresztą wielu – 2441 obywateli tego państwa zostało dotąd uhonorowanych tytułem Sprawiedliwy wśród narodów świata, przyznawanym przez jerozolimski Instytut Yad Vashem. Czemu więc Polska nie może zrobić czegoś podobnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto prześledzić różnicę pomiędzy polskim a izraelskim podejściem do narodowej tragedii.

Kompleks ofiary – i co dalej?

Nieżyjący już historyk Artur Hajnicz nazwał podejście Polaków do własnej historii „kompleksem wiecznie niewinnej ofiary” – chorobliwą postawą, która prowadzi do wrogości i izolacji wobec innych narodów. Chociaż trudno nie zarzucać tej postawy również Żydom, to właśnie Izrael jest krajem, w którym narodowa trauma dała impuls do ustanowienia znanego na całym świecie tytułu Sprawiedliwego, będącego jednocześnie najwyższym cywilnym odznaczeniem, przyznawanym przez ten kraj. Większość państw na świecie uważa dziś przyznanie tego tytułu swojemu obywatelowi za wielki zaszczyt, a wiele z nich (w tym Polska) chętnie chwali się posiadaniem wielu Sprawiedliwych. Co jednak zrobił Izrael, by osiągnąć to, co dotąd nie udało się w Polsce?

Po pierwsze – zadbał o profesjonalne spisanie jak największej liczby relacji, dotyczących Holokaustu, w tym przypadków udzielanej Żydom pomocy. Temu m.in. służyło utworzenie Instytutu Yad Vashem. W Polsce największą liczbą relacji dysponuje wrocławskie Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów (publikowane przez kilkanaście lat w czasopiśmie „Na Rubieży”, a następnie wydane w trzech księgach), jednak wiele z nich to niezweryfikowane wspomnienia. Jak uważa Romuald Niedzielko z IPN, jedynie w przypadku niektórych miejscowości można mówić o relacjach, w których fakty zostały bezspornie ustalone w wyniku porównania wspomnień wielu świadków i uczestników zdarzeń.

Po drugie – Izrael zadbał o zabezpieczenie miejsc, w których mordowano Żydów, i odpowiednie ich upamiętnienie. Tymczasem, jak twierdzi Leon Popek z IPN, na 2,5 tys. miejscowości, w których zginęli Polacy na Wołyniu, tylko w 150 zostały przeprowadzone ekshumacje, odbyły się pogrzeby, powstały cmentarze, stanęły krzyże. Oznacza to, że około 90 proc. ofiar wołyńskiej rzezi wciąż spoczywa w masowych, nieoznaczonych grobach, których lokalizacji niedługo nikt nie będzie już pamiętał. Trudno w tej sytuacji o szacunek dla Polski i poważne traktowanie jej inicjatyw.

Po trzecie – chociaż tytuł Sprawiedliwego powołała ustawa parlamentu Izraela w czasie, gdy premierem kraju był raczej mało religijny Dawid Ben Gurion (sprzeciwiał się m.in. wprowadzeniu religii do izraelskich szkół), w bardzo wielu aspektach wyróżnienie odnosi się  do religii, a szczególnie Talmudu – jednej z podstawowych ksiąg judaizmu (stąd m.in. wybity na medalu Sprawied-
liwych cytat „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”). Tym samym przyznawany przez państwowy, świecki instytut tytuł został bardzo mocno osadzony w żydowskiej religii, tradycji i kulturze. W Polsce jedyną próbą uhonorowania ratujących Ukraińców w duchu chrześcijańskim była inicjatywa lubelskiego arcybiskupa Józefa Życińskiego. Ustanowiony przez niego medal Memoria Iustorum (Pamięć o sprawiedliwych) został jednak przyznany tylko dwukrotnie – po śmierci arcybiskupa w 2011 roku jego inicjatywa poszła w zapomnienie.

Po czwarte – relacje zebrane przez Yad Vashem są weryfikowane przez specjalną komisję, której zadaniem jest bardzo precyzyjne zważenie różnych racji i narracji. Pojawiająca się często chęć upamiętnienia przede wszystkim „swoich” ofiar i „swoich” sprawiedliwych powoduje bowiem ignorowanie pewnych niewygodnych faktów. Dlatego na czele izraelskiej komisji stoi zawsze były przewodniczący sądu najwyższego tego kraju: jego obecność ma zapewnić niezależność decyzji w sprawie przyznania tytułu.
Nienawiść i strach większe niż po wojnie

Brak zainteresowania władz państwowych i kościelnych, niedostatek rzetelnej dokumentacji, a także konflikty między organizacjami, które roszczą pretensje do „monopolu” na prawdę o Wołyniu, powodują, że nawet lokalne inicjatywy uhonorowania ratujących napotykają kłopoty. Fiaskiem zakończyła się inicjatywa Fundacji im. Tadeusza Kościuszki, która w 2003 roku zaproponowała wzniesienie w Przemyślu Kopca Wdzięczności dla Ukraińców pomagających Polakom. Według danych tej organizacji w latach 1943–1946 zostało zamordowanych z tego powodu ok. 5 tysięcy Ukraińców. Wzbudziło to protesty Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów, które na podstawie własnych danych szacowało liczbę ofiar na najwyżej tysiąc. Stowarzyszenie promuje obecnie własny pomysł – „Ogród Sprawiedliwych Ukraińców” we Wrocławiu. Inicjatywa została zgłoszona trzy lata temu, jednak – jak przyznaje prezes SUOZUN Szczepan Siekierka – wciąż są problemy z uzyskaniem od miasta półhektarowej działki na ten cel.

 

Ciekawą inicjatywą jest Aleja Róż Solidarności, zapoczątkowana trzy lata temu w przygranicznym Horodle przez działaczy dwóch stowarzyszeń – Andrzeja Madeja i Dariusza Tuza. W miasteczku posadzono pięć różanych krzewów, opatrzonych tabliczkami z nazwiskami Ukraińców ratujących Polaków. Do inicjatywy zostały zaproszone wszystkie polskie gminy leżące wzdłuż granicy z Ukrainą. Jak dotąd, żadna nowa aleja nie powstała.

„Rozmawialiśmy z gminą, gdzie wydarzyła się jedna z »krwawych niedziel« – mówi „Focusowi” Dariusz Tuz. – Władze się bronią, nie chcą podejmować decyzji za część społeczeństwa, która jest przeciwna takim inicjatywom.

Ciągle funkcjonują stereotypy, sam słyszałem kobietę, która mówiła publicznie, że boi się Ukraińców. A przecież żyjemy z nimi po sąsiedzku! Kiedy w Horodle stanęła tablica poświęcona tym, którzy ratowali Polaków, zaczęli przychodzić ludzie i po raz pierwszy opowiadali swoje historie. Dopiero ta tablica sprowokowała ich do mówienia”.

Lokalnymi inicjatywami nie interesują się główne media. „Wystarczy porównać zainteresowanie niemądrą rekonstrukcją spalenia wsi wołyńskiej i horodelską Aleją Róż, by znaleźć odpowiedź na pytanie, co przebija się przez szum medialny, czym zainteresuje się wójt, burmistrz czy poseł” – uważa historyk Rafał Wnuk. „Na Sprawiedliwych nie było do tej pory pogody” – dodaje.

W efekcie 70 lat po wydarzeniach na Wołyniu i w Galicji Wschodniej uprzedzenia wobec Ukraińców są w Polsce większe niż bezpośrednio po wojnie. Dowodzą tego badania przeprowadzone przez Jana Pisulińskiego, historyka z Uniwersytetu Rzeszowskiego i IPN-u, dotyczące postaw Polaków wobec powojennych wysiedleń Ukraińców z terenów Polski. Wynika z nich, że początkowo większość mieszkańców terenów przygranicznych popierała przesiedlenia. Kiedy jednak lokalne wspólnoty stanęły w obliczu deportacji ukraińskich sąsiadów, którzy żyli tam od pokoleń (w niektórych miejscowościach aż 30 proc. rodzin stanowiły małżeństwa mieszane), rozpoczęła się wielka, spontaniczna akcja pomocy. Jak pisze Pisuliński, katoliccy księża zaczęli masowo wystawiać prawosławnym i grekokatolikom fałszywe metryki chrztu, które następnie były poświadczane przez starostów (podstawowym kryterium przesiedlenia było wyznanie). Tylko jedna katolicka parafia w Baligrodzie zyskała w ciągu kilku dni 700 nowych wiernych. Powszechne stało się pożyczanie polskich dokumentów ukraińskim sąsiadom. Wystosowane do władz centralnych protesty przeciwko przesiedleniom, podpisane przez starostów leskiego, gorlickiego i sanockiego, miały poparcie wszystkich miejscowych partii politycznych, łącznie z komunistyczną PPR. W ten sposób udało się uratować Ukraińców z Komańczy i Szczawnego – niektórzy z nich zostali puszczeni do domów już ze stacji kolejowej. Działania te budziły z kolei wściekłość władz sowieckich i wojskowych: „Jak to możliwe, że ze 120 rodzin ukraińskich 80 nagle stało się Polakami?” – pytał obserwujący wysiedlenia pełnomocnik rządu Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. „Polacy ratują nawet aktywnych ukraińskich nacjonalistów” – donosił w kwietniu 1946 r. oficer 9. Dywizji Piechoty WP, wysłanej do przeprowadzenia deportacji.

Masowej pomocy ukraińskim sąsiadom udzielano również w powiatach, gdzie wcześniej było wiele ofiar UPA, m.in. przemyskim i jarosławskim, a nawet tam, gdzie ukraińskie podziemie wciąż aktywnie działało: w kilku miejscach doszło do lokalnych sojuszów WiN i OUN w sprawie przeciwdziałania wysiedleniom. W bojkocie brali udział nawet przedstawiciele komunistycznej władzy – w Bełżcu fałszywe dokumenty wydawał Ukraińcom miejscowy komendant Milicji Obywatelskiej. Skoro takie postawy były możliwe niespełna 2 lata po rzezi wołyńskiej i galicyjskiej, w czasie gdy na ziemiach polskich wciąż działała ukraińska partyzantka, to czemu mamy z tym problem dziś?


Warto wiedzieć:

Młodzi Polacy i Ukraińcy wspólnie szukali sprawiedliwych „Makrohistoryczne podejście badaczy polskich i ukraińskich prowadzi do skrajnych interpretacji stosunków polsko-ukraińskich na Wołyniu: »ludobójstwo narodu polskiego« lub »druga polsko-ukraińska wojna« – uważa młody ukraiński historyk Jarosław Borszczyk. – Badacze nie biorą pod uwagę historii zwykłych ludzi, ich zachowania i strategii przeżycia w zdehumanizowanym środowisku II wojny światowej”. Borszczyk był jednym z członków polsko-ukraińskiej ekipy, realizującej transgraniczny projekt „Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943”, zorganizowany przez stowarzyszenie „Panorama Kultur” i lubelski ośrodek „Brama Grodzka. Teatr NN” przy pomocy kilku innych polskich i ukraińskich partnerów. W trakcie prowadzonych na Ukrainie i w Polsce poszukiwań zebrano 150 relacji o ratowaniu Polaków i Ukraińców (można je przeczytać w publikacji „Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943”, red. Aleksandra Zińczuk, Lublin 2012).

Kogo Polacy Powinni Uhonorować?

Jedynym projektem uhonorowania ludzi ratujących Polaków, jaki wpłynął do Sejmu, jest projekt ustawy o ustanowieniu Krzyża Wschodniego, zgłoszony przez PiS. Odznaczenie to miałoby być przyznawane ludziom, którzy nieśli pomoc Polakom prześladowanym ze względu na narodowość na Kresach i w ZSRR w latach 1937–1959, ryzykując życiem własnym i swoich rodzin. Mogliby je otrzymać nie tylko Ukraińcy, ale także Rosjanie, Białorusini, Kazachowie, mieszkańcy Azji Centralnej, krajów bałtyckich i przedstawiciele innych narodów, którzy ratowali Polaków m.in. w czasie ich ucieczek z sowieckich łagrów (także przed i po wojnie) czy ewakuacji armii gen. Andersa z ZSRR do Iranu. Projekt spotkał się z zainteresowaniem historyków, m.in. wysoko oceniła go Ewa Siemaszko.

Z kolei Piotr Tyma, prezes Związku Ukraińców w Polsce, uważa, że warto rozważyć projekt wspólnej nagrody dla Ukraińców, którzy ratowali Polaków, i dla Polaków, którzy ratowali Ukraińców. „Problem 20 tysięcy ukraińskich ofiar, w tym kobiet, dzieci i starców, usiłuje się zamknąć stosowaniem dość pojemnej kategorii »ofiary akcji odwetowych«. Tymczasem ich śmierć – są na to relacje i dokumenty – była nieraz nie mniej okrutna niż śmierć polskich cywilów” – uważa Tyma.


O pomyśle upamiętnienia Ukraińskich Sprawiedliwych przez zasadzenie drzew im poświęconych – na podobnej zasadzie jak dzieje się to w izraelskim yad vashem – mówi prof. Tomasz Nałęcz,
historyk XX wieku i doradca prezydenta RP:

Jestem gorącym zwolennikiem tej idei, ponieważ ci ludzie na pewno zasługują na upamiętnienie. Było wyjątkowym aktem odwagi i heroizmu w tym czasie, wśród potwornych rzezi, występować w obronie swoich polskich sąsiadów. Często płacono za to życiem. Myślę, że tym ludziom należy się upamiętnienie – z imienia i nazwiska. Nawiązanie do ludzi ratujących Żydów z Holokaustu również jest w pewnym sensie na miejscu, bo też mamy do czynienia z potworną zbrodnią i z ogromnym wymiarem ofiary ludzi ratujących tych polskich sąsiadów.

To jest pomysł do realizacji, trzeba tylko starannie go przemyśleć, żeby idea nie utonęła w polemikach i kłótniach. Co do punktu upamiętnienia, jestem przekonany, że to powinno być jedno symboliczne miejsce. Wydaje mi się, że w naturalny sposób jest nim Warszawa. I chyba najodpowiedniejszym takim miejscem upamiętnienia walki i cierpienia tych Kresów jest Skwer Wołyński na warszawskim Żoliborzu. Jest tam trochę przestrzeni, założenie jest parkowe, więc gdyby upamiętnienie miało formę drzew, byłaby to dobra lokalizacja. Ale to tylko propozycja. Nie mniej istotną rzeczą jest samo podejmowanie decyzji, kogo upamiętnić. Jednak żadnej odrębnej instytucji bym w tym celu nie powoływał. To powinno być połączenie aktywności państwowej i obywatelskiej. Zatem ważna byłaby inicjatywa obywatelska – ponieważ pamięć o zbrodni wołyńskiej i jej ofiarach w znacznej mierze trwa dzięki energii ich rodzin – jednak moim zdaniem koordynatorem powinien być Instytut Pamięci Narodowej. On ma i niezbędną ku temu fachowość, i ogromną wiedzę, i możliwości – także poprzez postępowania urzędowo-prokuratorskie.

W IPN są też ludzie pełni zapału do tej sprawy. Jestem przekonany, że ta inicjatywa zyskałaby również poparcie Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.


Ratujący, Uratowani i Świadkowie:

Helena Huk – Ukraińcy ocalili nas dwukrotnie

Pani Helena, z domu Trusiuk, urodziła się na Wołyniu, gdzie jej ojciec był leśniczym w miejscowości Połapy. Miała 5 lat, kiedy wybuchła wojna i Wołyń został zajęty przez Armię Czerwoną. Wkrótce nastąpiły pierwsze deportacje polskiej ludności na Syberię. Wtedy właśnie ukraińscy sąsiedzi po raz pierwszy uratowali jej rodzinę: „Tatuś został dzięki temu, że Ukraińcy sporządzili petycję do władz z prośbą, by Trusiuka zostawić. Nas nie wywieźli, a wszystkich wywieźli: nauczycieli z Ostrówek, urzędników z gminy. Całą inteligencję wywozili”.

Pod koniec 1942 roku, gdy partyzanci UPA na Wołyniu zaczęli przygotowywać się do rozprawy z polską ludnością, znajomi Ukraińcy nie zapomnieli o Trusiukach: „Pewnej nocy przyjechał do nas Omelan Kostiuk, bardzo porządny człowiek i powiedział, żeby uciekać, bo banda się zmieniła i tatusia nie zna, więc zginiemy wszyscy w tej gajówce. Wywiózł nas do Ostrówek, gdzie mieszkaliśmy do 30 sierpnia 1943 roku”.

Tego dnia oddział UPA dowodzony przez Iwana Kłymczaka – „Łysego” wymordował niemal wszystkich polskich mieszkańców wioski – ponad 470 osób. Trusiukowie znów ocaleli, ukryci w schronie pod oborą. Po wojnie zamieszkali w Chełmie.


Hałyna Romanowna Boguszewska – Moi rodzice uratowali polskiego chłopca

Antoni Boguszewski (na zdjęciu) miał 6 lat, kiedy jego rodzice i siostra zostali zamordowani we wsi Omelno na Wołyniu. Przerażony, bez butów, uciekł do ukraińskiej wsi Błażowe. Zaopiekowali się nim rodzice nastoletniej wówczas Hałyny: „Moja mama na piec go kładła, karmiła, opiekowała się. Chował się i się schował”.
Antoni, po ukraińsku Anton, został przybranym synem ukraińskiej rodziny, która go uratowała. Został na Wołyniu, otrzymał sowieckie obywatelstwo, służył w Armii Czerwonej. Kiedy wrócił z wojska, oświadczył się Hałynie i został jej mężem. Żyją razem już 60 lat. „Wychowaliśmy sześcioro dzieci, 26 wnuków i 10 prawnuków” – mówi 83-letnia dziś Hałyna Boguszewska.

 

Józef Koziński – Dwie zimy mieszkaliśmy u Ukraińców

Urodzony w Omelnie Józef Koziński miał 11 lat, kiedy zaczęły się rzezie na Wołyniu. Z dzieciństwa pamięta jednak bardzo dobre stosunki swojej rodziny z Ukraińcami: „Sytuacja popsuła się, ale nie ze wszystkimi, bo nawet jak wieś spalili, to Ukrainka płakała i mówiła: Co oni zrobili, gdzie wy będziecie żyć, jak?”.

Gdy groziło niebezpieczeństwo, rodzina pana Józefa chroniła się u znajomych Ukraińców: „Mieszkaliśmy u Jakowa, nazwisko jakieś Kułakiewicz, Kubakiewicz… Jego ojciec był Mykyta, taki fajny ten Mykyta… W każdym razie byliśmy tam raz całą zimę, później drugi raz. Żyliśmy razem, po prostu. Na tyfus zachorowaliśmy, oni nam pomagali, bo żadnych leków nie było. Jak byliśmy chorzy, to córka Jakowa, Fedora, gotowała. Oni hodowali nasze krowy, mieliśmy prawie 9 sztuk bydła. Pilnowali nas, jak mieliśmy wyjeżdżać i już byliśmy w Rokitnie”.


Maria Andrijiwna Karpiuk – Mieszkał tu człowiek, który uratował polskie dziecko

Maria Karpiuk, z domu Biluk, mieszkała w polsko-ukraińskiej wsi Chryniów, gdy partyzanci UPA rozpoczęli rzeź: „Miałam może osiem lat, pamiętam te pochodnie, jak od chaty do chaty chodzili i podpalali. U nas był człowiek, nazywał się Płaton Karpiuk i on uratował małe dziecko, chyba chłopczyka. Mówił, że cała rodzina leżała, a to dziecko gdzieś się tarzało. On je chował, powstańcy do niego przyszli, nieźle go okładali, że to dziecko zabrał. On się nie przyznawał, mówił, że nie ma żadnego dziecka”.

Ze wspomnień Marii Karpiuk wynika, że Płaton znał nazwisko uratowanego chłopca i postanowił oddać go jego krewnym, którzy mieszkali w niedalekim Włodzimierzu Wołyńskim. W czasie wyprawy omal nie został zabity przez Polaków: „Przestąpili mu drogę, Ukrainiec, więc chcą zabić. On mówi: wiozę małe dziecko i powiedział, czyje. Wtedy puścili go i eskortowali do samego Włodzimierza, żeby inni Polacy go nie zabili”. Płaton Karpiuk zmarł po wojnie, nie wiadomo, jak nazywał się uratowany chłopiec.


Andrzej Zemsta – Słyszałem, co robili z Ukraińcami, którzy pomagali Polakom

Rodzice pana Andrzeja mieszkali niedaleko Ołyki. Jego dziadek ze strony matki Franciszek Klepsa był wołyńskim Czechem, ojciec – wojskowym osadnikiem z Kieleckiego. On sam urodził się w 1943 roku, nie może więc pamiętać ówczesnych wydarzeń. Zna je z opowieści rodziny i znajomych z Ukrainy, którą regularnie odwiedza. „Ludzie, którzy pomagali Polakom, byli traktowani potwornie. Ukraince, która ostrzegała i pomagała Polakom, wydłubali oczy, piersi poobcinali, język obcięli, posadzili ją na wozie konnym, po wsi jeździli. Ona wyła z bólu i to nauczka miała być dla innych, żeby nie pomagali”.


Daria Danyluk – Mój ojciec ratował Polaków. Zabił go Polak

Była zima 1944 roku, kiedy polscy partyzanci dokonali masakry Ukraińców w Czerniejowie. Pani Daria miała wtedy kilka lat, pamięta krew, po której szła: „Pobili wszystkich u nas: ojca, babcię, dziadka i tę nauczycielkę też. Najpierw ojca zamordowali. Myślał, że może jacyś Polacy powiedzą, że on chował Polaków, kiedy groziła im śmierć. W stodole zrobił im taką jamę, jeść im nosił. Nazywali się Franek, Gucio i Kazik. U nas w sieni był taki loch i Żydów też w tym lochu przechowywaliśmy. Ale ten pierwszy Polak zastrzelił ojca. Drugi nie strzelił i tak uciekliśmy”.

 

Jewhenija Hryhoriwna Mykytenko – Mojego ojca uratowała polska sąsiadka

Rodzina Jewhenii mieszkała w Wólce Falemickiej na Wołyniu, gdzie sąsiadowały ze sobą ukraińskie i polskie gospodarstwa. Miała 15 lat, kiedy jej ojciec, Ukrainiec, niemal nie zginął z rąk Polaków. Uratowała go polska sąsiadka.

„Ojciec nie przypuszczał, że Polacy mogą chcieć go zabić. Wziął z bratem całą furę zboża i jechali po tej drodze w Falemiczach, gdzie byli Polacy. Jechali wzdłuż polskich domów i Polacy ich zatrzymali, postawili pod ścianą i już chcieli rozstrzelać. Ale nasza sąsiadka – pani Jania Furmańska – to wszystko zobaczyła, biegła i krzyczała: Nie strzelajcie, to moi sąsiedzi! I oni już wtedy nie strzelali. Kiedy mój ojciec z bratem znowu mieli jechać, sąsiadka powiedziała: Będę na was czekać w polu, bo jak będziecie jechać i mnie nie będzie, to mogą was zabić. Kiedy oddali zboże i wracali, sąsiadka czekała i z powrotem ich przeprowadziła”.


Janina Adamczuk – Ukrainiec, który nas ratował, nazywał się Kozuń

„Moi rodzice w Augustowie mieszkali trzy lata, kiedy zaczęła się ta rzeź i w sierpniu 1943 roku musieliśmy uciekać. Z naszej rodziny nikt nie zginął. Mieliśmy takiego znajomego Ukraińca, nazywał się Kozuń – nie wiem, jak miał na imię. On nam powiedział: nie nocujcie w domu. I myśmy już u niego nocowali. W niedzielę rano wstaliśmy, a nasza wieś już się pali i on mówi: uciekajcie do lasu. Byliśmy w nim dwa tygodnie. Ten Kozuń przynosił nam wieczorem pierogi, jakiś upieczony chleb, kaszę jęczmienną, później nawet mleko, bo ludzie z dziećmi byli”.

Gdy rzezie ustały, rodzina pani Janiny opuściła Augustów i przeprawiła się przez Bug, do Rejowca. Po latach udało się jej odnaleźć wnuczkę człowieka, który ich uratował, Milentynę, pracującą we Włodzimierzu Wołyńskim jako pielęgniarka. „Do dzisiaj się z nią kontaktuję, bo jesteśmy im bardzo wdzięczni za to, że pomogli ocalić nam życie” – mówi Janina Adamczuk.


Irena Zając – Ukrywał nas ojciec banderowca

Rodzina Ireny mieszkała w Dymitrówce niedaleko Kisielina, gdzie w „krwawą niedzielę” 11 lipca 1943 roku partyzanci UPA napadli na kościół, w którym modlili się Polacy: „O 12 straszny się zrobił krzyk, jęk, za lasem ten kościół był. Jak już kościół podpalili i ludzi wybili, szli po mieszkaniach i zabijali. Myśmy uciekali do lasu: mama z trojgiem młodszych dzieci. Ojciec pobiegł po pomoc do Niemców, do Zaturców. Był jeden Ukrainiec, dobrze z nim żyliśmy, nazywał się Maksym. Przyjechaliśmy do niego, mama mówi, że męża nie ma i nie wie, co robić z dziećmi. Oni nas wszystkich do mieszkania wzięli i wtedy Maksym mówi: nasz syn Oleg też w tym jest”.

Niedługo później do domu przyjechał cały wóz partyzantów UPA, wracających z rzezi w Kisielinie. „Siostra gospodarza miała malutkie dziecko i mama miała malutkie dziecko, więc położyły je razem na łóżko a ona sama na brzegu. Reszta schowała się pod łóżkiem” – wspomina pani Irena. Tymczasem Oleg i pozostali banderowcy postanowili zjeść coś przed kolejną wyprawą na polskie wioski. Matka dała mu kiełbasę i wódkę i kazała szybko wychodzić z domu, bo dziecko siostry jest chore. Rodzina Ireny Zając ukrywała się u Maksyma przez tydzień: „Bardzo dobrzy ludzie, dali nam wszystko, dali jeść. Pojechali jeszcze na naszą gospodarkę, zboże przywieźli, młócili, mełli na żarnach. Dopiero później ojciec dowiedział się, że żyjemy i wtedy z Niemcami przyjechał”.

Autorzy zdjęć: Aleksandra Zińczuk, Taras Szumejko, Beata Wydra, Olga Wójtowicz. Fotografie z archiwum projektu „Pojednanie przez trudną pamięć. Wołyń 1943” (Stowarzyszenie „Panorama Kultur”)