Polak potrafi… dać nogę. Brawurowe ucieczki

Podczas II wojny światowej dla polskich jeńców nie było czegoś takiego jak „mission impossible”.

Uciekając z sowieckiego obozu, porucznik Sławomir Rawicz pokonał pieszo 6,5 tys. kilometrów z Syberii do Indii. Stamtąd trafił do polskiej armii na Bliskim Wschodzie, a następnie został pilotem RAF-u. Po wojnie opisał swoją wędrówkę. Niektórym do dziś trudno w nią uwierzyć.

Z obozu karnego w twierdzy srebrnogórskiej, przeznaczonego dla szczególnie niebezpiecznych jeńców, uciekło kanałami 10 polskich oficerów. Trzem z nich udało się przedostać aż do polskich wojsk w Syrii. Takich niesamowitych historii jest więcej. Wśród nich nawet opowieści uciekinierów z Katynia…
 

W SERCU III RZESZY

Jeszcze przed wojną Niemcy ustalili, że wzięci do niewoli oficerowie wojsk lądowych trafią do oflagów (Offizierslager), a podoficerowie i szeregowi do stalagów (Stammlager). Osobne obozy przeznaczono dla oficerów i żołnierzy lotnictwa oraz marynarki. Dla szczególnie niebezpiecznych jeńców stworzone zostały obozy specjalne. Po przegranej kampanii wrześniowej do niemieckiej niewoli dostało się około pół miliona polskich żołnierzy. Ci, którzy trafili do armii z poboru, zostali zwolnieni. W obozach jenieckich zamknięto 18 tys. oficerów i 60 tys. żołnierzy, których Niemcy uznali za szczególnie groźnych.

Zostali oni osadzeni w 23 obozach na terenie Niemiec i Czech, z dala od dawnej polskiej granicy. Pilnowało ich wojsko. Obozy otoczono drutami kolczastymi. W sąsiednich miejscowościach zorganizowano sieci „społecznych donosicieli”, którzy mieli informować władze o podejrzanych osobach w okolicy. W obozach instalowano mikrofony, mające wykrywać próby wykonywania podkopów. W nocy strażnicy robili „naloty świetlne” – każdy, kogo zauważono w blasku reflektora, mógł zostać zastrzelony. W barakach mieszkalnych przeprowadzano ciągle rewizje. Jeńcy w tajemnicy planowali ucieczki, fałszowali dokumenty, zbierali walutę, rysowali mapy, szyli odzież, gromadzili prowiant, uczyli się języka i nawiązywali kontakt z członkami ruchu oporu. Niebawem zaczęła się próba sił między jeńcami a ich strażnikami.

 

RURAMI I ROWERAMI

Oflag VIII B Silberberg (Srebrna Góra) przeznaczono dla najbardziej niepokornych jeńców. Do tej potężnej twierdzy, zbudowanej w Górach Sowich, od grudnia 1939 r. zwożono polskich oficerów i podoficerów. Dwa skalne forty – Spitzberg (Ostróg) i Hohenstein (Wysoka Skała) – miały odizolować ich od świata. Jednak już po paru tygodniach niewoli znaleźli się śmiałkowie, którzy postanowili uciec. Odkryli, że system kanalizacji, odprowadzającej deszczówkę z fortów, ciągnie się dużo poniżej murów. Poszerzając kanały odpływowe, zdołali wykopać przejście, którym na początku maja 1940 r. wydostało się 10 żołnierzy.

Siedmiu z nich zostało schwytanych tuż po ucieczce. Jednak podporucznikom Janowi Gerstelowi, Felicjanowi Pawlakowi i Tadeuszowi Wesołowskiemu udało się przedostać przez Czechy, Słowację i Węgry aż do Hims w Syrii. Tam zasilili polską Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich. W 1941 r. Oflag VIII B Silberberg zamknięto, a jeńców przeniesiono. Niemcy zaczęli zaś poważnie obawiać się fantazji Polaków.

Podporucznik kawalerii Jerzy Stecki był więziony w Oflagu VII A w bawarskim Murnau. Zauważył, że żołnierze z wyżej położonych koszar przyjeżdżali do obozu na rowerach, które zostawiali w przedsionku komendy. Strażnicy ich nie kontrolowali. Stecki zamówił więc u kolegów z obozowej pracowni teatralnej uniform wartownika. We wrześniu 1941 r., przebrany w ten mundur, zakradł się do komendy, skąd wyjechał już na rowerze. Jadąc koło wartowni, podniósł rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Po chwili był za bramą obozu.

Po kilku kilometrach przebrał się w lesie w cywilne ubranie i ruszył ku najbliższej stacji kolejowej. Tam kupił bilet do Budapesztu, skąd ruszył na piechotę w kierunku Polski. Był już blisko słowackiej granicy, gdy został znaleziony przez węgierskich wieśniaków i wydany policji. Wrócił do obozu Murnau, gdzie czekał go przewidziany za ucieczkę 14-dniowy areszt. Jednak dowódca był pod takim wrażeniem eskapady Steckiego, że darował mu karę.

W równie teatralny sposób 19 marca 1942 roku uciekło z oflagu II C Woldenberg (koło dzisiejszego Dobiegniewa na Pomorzu) pięciu jeńców. Wyprowadził ich z obozu przebrany za wartownika i uzbrojony w drewniany karabin kapitan Zdzisław Pacak-Kuźmirski. Jemu ucieczka się udała. Kilku innych zbiegów wpadło. Był wśród nich wielokrotny uciekinier podporucznik Bernard Drzyzga. Powiodło mu się dopiero za trzecim razem – w maju 1942 r. Zbiegł podczas prac przy ścince drzew.

 

UCIECZKA TO POCZĄTEK

Dzięki jego relacji można odtworzyć trasę, którą uciekinierzy przedostawali się z III Rzeszy do Generalnej Guberni. Najpierw czekała ich kilkusetkilometrowa wędrówka przez terytorium wroga. Potem musieli przekroczyć granicę między Rzeszą a Generalną Gubernią. Ppor. Drzyzga kilka dni przedzierał się przez lasy i wzdłuż Noteci do stacji kolejowej. Tam wmieszał się w grupę robotników. Polski kolejarz znalazł dla niego miejsce w wagonie technicznym pociągu do Warszawy.

Podporucznik musiał jednak wysiąść już w Kutnie, przed kolejowym przejściem granicznym. Skierowany do innego kolejarza, wsiadł w pociąg do Łowicza. Trzy kilometry przed stacją rozpoczynała się kontrola graniczna. Prowadzący parowóz Polak celowo zwolnił, a Drzyzga wyskoczył z wagonu. Wartownicy zauważyli go. Padły strzały, ale niecelne, bo pociąg gwałtownie przyśpieszył. Kierując się wskazówkami kolejarza, Drzyzga znalazł przygraniczny „punkt pomocy”, zorganizowany przez polski ruch oporu. Następnego dnia na piechotę dotarł do Łowicza, skąd dojechał do Warszawy.

Podporucznik jeszcze wiele razy przekraczał granicę w tym miejscu, ale już w zupełnie innym charakterze – jako oficer AK, tworzący grupę dywersyjną na terenie III Rzeszy Drzyzga i jego współpracownicy kilkakrotnie przedostawali się do Berlina, gdzie w 1943 r. dokonali serii krwawych zamachów bombowych na dworcach kolejowych. Niemcy nigdy nie wpadli na jego trop.

OBOWIĄZEK CZY CHARAKTER?

Wśród wielu więzionych oficerów przełom nastąpił po pierwszych klęskach Niemców. O ile w 1941 r. niemieckie statystyki odnotowały 15 tys. ucieczek żołnierzy wszystkich narodowości, o tyle w 1942 r. było ich już 19 tys. a w 1943 r. – 33 tys. Wtedy właśnie doszło do największej eskapady polskich jeńców – z Oflagu VI B Dössel koło Warburga. Brało w niej udział 47 osób.

Większość z nich stanowili żołnierze, którzy po upadku Polski próbowali przedostać się do Francji. Internowani w Rumunii, w 1941 roku zostali wydani Niemcom. Tak trafili do oflagu w Dössel. Zastąpili w nim Brytyjczyków, którzy rozpoczęli już budowę podkopu. Informacje o nim przekazali Polakom.

Angielski tunel został wykryty, ale Polacy zaczęli drążyć własny. Wejście znajdowało się w magazynie węgla za pierwszą linią obozowych drutów. Wyjście było 45 m dalej, w opuszczonym baraku za drugą linią drutów.

Mimo sprzeciwu obozowej „starszyzny”, niechętnej ucieczce, grupa młodych oficerów wprowadziła swój plan w życie. W nocy z 19 na 20 września 1943 r. wszystko było gotowe. 43 oficerów i 4 szeregowych, podzielonych na kilkuosobowe grupki, zaczęło przechodzić podkopem poza obóz. Uciekać mieli do Polski, Szwajcarii, Francji i Holandii. Udało się tylko dziesięciu oficerom. Los pozostałych uciekinierów był jednak tragiczny.

Do września 1943 r. schwytanym zbiegom groziła najwyżej kara dyscyplinarna – dwa tygodnie aresztu. Jednak po kapitulacji Włoch Hitler kazał rozstrzeliwać jeńców włoskich, którzy nie chcieli się rozbroić lub walczyć u boku Niemców. Kiedy cztery dni później doszło do ucieczki Polaków z Dössel, władze poleciły, aby wszystkich schwytanych zbiegów zabić. Egzekucje wykonano m.in. w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.

 

WOJENNE PRAWO I BEZPRAWIE

Sposób traktowania jeńców wojennych określała konwencja genewska z 1929 r. i uzupełniająca ją tzw. konwencja czerwonokrzyska. Zgodnie z nimi jeniec po dostaniu się do niewoli powinien zostać zarejestrowany i odesłany do obozu oddalonego od strefy walk. Jeńcy mieli być traktowani z szacunkiem i żywieni tak samo jak żołnierze armii, która wzięła ich do niewoli. Obowiązek pracy w obozach dotyczył tylko szeregowych i podoficerów. Za pracę należała się zapłata i jeden dzień wolny w tygodniu. Jeńców nie wolno było zatrudniać przy instalacjach o charakterze wojskowym. Kontrolę nad wypełnianiem zobowiązań konwencji sprawował Międzynarodowy Czerwony Krzyż oraz neutralne państwa opiekuńcze (np. Szwecja). Postanowień tych Niemcy nie przestrzegali wobec jeńców radzieckich, gdyż kraj ten nie był sygnatariuszem konwencji. W praktyce oznaczało to ich eksterminację.

Określenie „jeńcy wojenni” było stosowane przez władze sowieckie wobec żołnierzy polskich, wziętych do niewoli po 17 września 1939 r. Nie miało ono podstaw prawnych, gdyż ZSRR nigdy nie wypowiedział wojny Polsce, a znaczna część naszych wojsk poddała się Armii Czerwonej dobrowolnie. Dlatego od połowy 1940 r. w ZSRR nazywano polskich żołnierzy „internowanymi”. Po ataku Niemiec na ZSRR i nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między rządem polskim w Londynie a ZSRR internowani żołnierze zostali na mocy amnestii zwolnieni. Wielu z nich – już jako żołnierzy AK z terenów wyzwalanej Polski – NKWD ponownie wywiozła na wiosnę 1945 r. Ostatnim z Polaków udało się wrócić do kraju dopiero 12 lat później.

SPOD JAKUCKA DO INDII

Symbolem udanej polskiej wielkiej ucieczki jest historia porucznika kawalerii Sławomira Rawicza z Pińska. Głośna na Zachodzie, w kraju jest prawie nieznana! Rawicz przez rok, na piechotę, przedostał się z obozu pracy na dalekiej północy Rosji aż do Indii.

W 1939 r., brutalnie przesłuchiwany przez NKWD, został skazany na 25 lat pracy przymusowej w łagrze nr 303 na Syberii. Spotkał w nim dwóch polskich żołnierzy: 37-letniego kapitana Zygmunta Makowskiego i 50-letniego wachmistrza Antoniego Paluchowicza. Szybko powstała grupa przygotowująca ucieczkę. Dołączyli do niej: Łotysz Anastazy Kolemenos, 28-letni litewski architekt Zachariasz Marcinkovas, 30-letni urzędnik z Jugosławii Eugeniusz Zaro i 50-letni amerykański inżynier Smith, budowniczy metra w Moskwie (także skazany za szpiegostwo). Postanowili uciekać na południe. Jako cel marszu wybrali Afganistan.

Pracujący przy wyrobie nart porucznik Rawicz w obozowym warsztacie przygotował narzędzia, niezbędne do eskapady – noże i siekiery. Udało mu się też oczarować żonę komendanta, która zaproponowała mu pomoc w ucieczce. Przez kilka dni konspiratorzy potajemnie wynosili z łagru przygotowane zapasy i ukrywali je w tajdze. 6 kwietnia 1941 roku wyczołgali się pod drutami i uciekli.

Maszerowali 10 godzin dziennie, pokonując 50 km na dobę. Gdy skończyły się zapasy, głodowali, aż udało im się upolować jelenia. Z jego skóry zrobili buty, a zapas pieczonego mięsa zabrali w dalszą drogę.

Najbardziej niesamowite wydarzenie miało miejsce po miesiącu tułaczki, gdy spotkali w tajdze dziewczynę. Była to 17-letnia Krystyna Polańska, uciekinierka z obozu pracy. Zesłano ją na Syberię za próbę nielegalnego przejścia z ZSRR do okupowanej przez Niemców Polski. Dołączyła do zbiegów.

Pod koniec maja uciekinierzy przedostali się przez pilnie strzeżoną linię kolei transsyberyjskiej. Dwa tygodnie później przekroczyli granicę z Mongolią. Byli wolni, ale w bezludnym niemal kraju, bez żywności i znajomości języka. Spotkani po drodze koczownicy – buddyści – spytali ich, czy idą modlić się do Lhasy w Tybecie. Wtedy grupa postanowiła, że to będzie cel jej podróży.

Koczownicy pomagali im, jak mogli. Jednak im dalej uciekinierzy szli na południe, tym bardziej bezludne tereny mieli przed sobą. Po 8 tygodniach marszu przez Mongolię dotarli do pustyni Gobi. Osiem dni wędrowali bez kropli wody, aż dotarli do oazy. Z wyczerpania i odwodnienia zmarła Krystyna Polańska i kpt. Makowski. Pozostała szóstka ruszyła dalej. By przeżyć, wysysali wodę z błota i jedli węże. Prześladowały ich szkorbut i wszy. Na początku października 1941 r. dotarli do Tybetu.

Tu znów mogli liczyć na pomoc miejscowych, ale musieli ukrywać się przed chińskim wojskiem. Od Himalajów dzieliło ich jeszcze 2,5 tys. km. Zaczynała się zima. Postanowili maszerować 30 km dziennie. Z wyczerpania zmarł Litwin Marcinkovas. Pozostała piątka w lutym 1942 r. wkroczyła w Himalaje. Odtąd nowym celem ucieczki były Indie. W czasie trwającego 2 miesiące przedzierania się przez skały zginął Paluchowicz. Pod koniec marca ocalała czwórka spotkała patrol hinduskich żołnierzy. Po 12 miesiącach drogi i pokonaniu ponad 6,5 tys. km uciekinierzy byli uratowani.

 

GDZIE JEST GENERAŁ?

Jednym z mało znanych epizodów II wojny światowej były podjęte przez nasz wywiad próby odbicia polskich generałów z obozów w ZSRR i Niemczech. W marcu 1940 r. na granicy niemiecko-sowieckiej został aresztowany gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski, założyciel tajnej organizacji Służba Zwycięstwu Polski (która później przekształciła się w Armię Krajową). Generał został wywieziony w głąb Rosji i ślad po nim zaginął. 22 czerwca 1940 r. na jego poszukiwania wyruszył jeden z najlepszych oficerów polskiego wywiadu – major Aleksander Klotz, w przeszłości człowiek do zadań specjalnych samego marszałka Piłsudskiego. Znający świetnie pięć języków, podróżował jako doktor medycyny, wysłany ze swoją asystentką do Kazachstanu. W ciągu kilku miesięcy pokonali 28 tys. km. W poszukiwaniu śladów generała dotarli m.in. do obozów w Kozielsku i Starobielsku. Tokarzewskiego nie udało się im odnaleźć. Doczekał on amnestii w sowieckim więzieniu, a potem z armią Andersa opuścił ZSRR. Celem drugiej operacji, szykowanej na jesień 1943 r., było uwolnienie gen. Władysława Bortnowskiego (dowódcy armii „Pomorze”), więzionego w obozie w bawarskim Murnau. Akcję przygotowywał Bernard Drzyzga, szef operacji zagranicznych AK (tzw. Zagra-Linu). Bortnowski miał zostać wywieziony z obozu w krytym wozie, dostarczającym chleb. Niestety, 30 czerwca 1943 r. gestapo aresztowało komendanta głównego AK Stefana Grota-Roweckiego. Bawarska akcja została wstrzymana. Gen. Bortnowski doczekał wyzwolenia Murnau przez Amerykanów.
 

UCIEKINIERZY Z KATYNIA

Wiosną 1943 r. Niemcy ujawnili odkrycie masowych grobów polskich żołnierzy w Katyniu. Byli to oficerowie z obozu w Kozielsku. Później okazało się, że w taki sam sposób wymordowano jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa (ich groby odkryto dopiero w 1991 r. w Miednoje i pod Charkowem). Dziś wiadomo, że w zbiorowych mogiłach NKWD pochowało 14 852 zamordowanych polskich oficerów. Jednak już w 1943 r. pojawiło się pytanie, na które do dziś historycy nie znają odpowiedzi: czy komuś udało się uciec z Katynia? Po ataku Armii Czerwonej 17 września 1939 roku do niewoli dostało się 230 tys. polskich żołnierzy. Prawie połowę z nich zwolniono, 125 tys. uwięziło NKWD. Dla 15 tys. oficerów stworzono trzy obozy specjalne w dawnych prawosławnych klasztorach – kozielskim, starobielskim i ostaszkowskim.

22 marca 1940 r. szef NKWD Ławrientij Beria wydał rozkaz nr 00350 „o rozładowaniu więzień”. Rozpoczęło się trwające od początku kwietnia do połowy maja mordowanie polskich oficerów. Ze stacji kolejowej przewożono ich na miejsce kaźni autobusami z oknami zamalowanymi wapnem, w grupach po 250 osób. Nad masowymi grobami ofiarom zarzucano na głowę płaszcze i wiązano ręce sznurem. Zabijano strzałem z pistoletu w kark lub tył czaszki. Jeńcy byli też mordowani w siedzibach i więzieniach NKWD w Smoleńsku, Charkowie i Twerze. Czy ktoś mógł to przeżyć? Egzekucji uniknęło około 400 jeńców, których skierowano w ostatniej chwili do obozów jenieckich w Juchnowcu i Griazowcu. Tak ocalał m.in. późniejszy kapelan „Rodzin Katyńskich” ksiądz Zdzisław Peszkowski.

Wielu oficerom udało się przeżyć, ponieważ zataili swoje stopnie wojskowe i z grupami szeregowych trafili do obozów pracy. Jednak oficjalnie wymienia się tylko jedną osobę, która jechała na miejsce egzekucji w Katyniu i wróciła żywa. Mowa o 41-letnim Stanisławie Swianiewiczu, ekonomiście, uczestniku kampanii wrześniowej. 29 kwietnia 1940 r. został wywieziony pociągiem z Kozielska do stacji Gniezdowo. Tam nieoczekiwanie wycofano go z dalszego transportu. Został w wagonie sam i przez otwór pod sufitem obserwował, jak wywożono pozostałych jeńców. Dlaczego ocalał? I czy tylko on jeden?

Na pierwsze pytanie odpowiedź jest prostsza. W sprawie oficerów z obozów specjalnych interweniowały ambasady wielu państw, w tym Litwy, Włoch i samych Niemiec. Stały za tym wpływowe kręgi gospodarcze, arystokratyczne i wywiadowcze. Do dziś nie wiadomo jednak, komu Swianiewicz zawdzięcza ocalenie.

Ale czy komuś udało się uciec z samych „dołów śmierci”? W 1974 r. ukazała się w USA książka „Night never ending”, której autor – kryjący się za nazwiskiem Eugeniusz Komorowski – twierdził, że przeżył Katyń. Rotmistrz Komorowski istniał naprawdę, ale jego ciało zidentyfikowano w Katyniu. Kim więc był ocalony? Według jego relacji, znalazł się w transporcie 161 więźniów, przewożonych z Kozielska do Katynia. Jednak z powodu deszczu droga ze stacji stała się nieprzejezdna dla autobusów NKWD. Jeńcy musieli więc maszerować. Gdy jeden z nich odmówił, strażnicy zaczęli strzelać. Autor relacji został ranny. Stracił przytomność i odzyskał ją dopiero następnego dnia – w wagonie, razem ze zwłokami kolegów. Potem przewieziono ciała do Katynia. Tam, cały czas udając martwego, przez chwilę obserwował egzekucje. Wrzucony do dołu, po kilku godzinach wyczołgał się i ukrył w lesie. Udało mu się dotrzeć do Grodna. Potem przedostał się do Francji i Szwajcarii. Nigdy nie ujawnił swojego prawdziwego nazwiska.

Dopóki prawda o zbrodni katyńskiej była jednym z najbardziej strzeżonych sekretów sowieckiego imperium, ci, którzy zdołali ją przeżyć, musieli zachować tajemnicę dla siebie. Jeszcze w 1951 r., zeznając przed komisją Kongresu USA do zbadania zbrodni katyńskiej, Swianiewicz występował w masce. W latach 70., tuż przed wydaniem książki o Katyniu, przeżył w Londynie zamach na swoje życie.

Zachowało się jeszcze kilka innych relacji. Jednym z ocalałych mógł być por. Aleksander Radwan-Okuszko. Jego nazwisko figurowało wśród więźniów obozu kozielskiego, ale nie na liście ofiar z Katynia. W latach 50. Okuszko, żyjący pod zmienionym nazwiskiem, miał opowiedzieć przyjacielowi, w jaki sposób się uratował. Twierdził, że na ścianie wagonu, którym jechał z innymi jeńcami, zauważył napisy. Wynikało z nich, że żołnierze są transportowani na małą stację, a następnie wywożeni do lasu. Razem z kolegami wyrwał deski z podłogi wagonu i zaczęli uciekać. Trzech zbiegów zostało zastrzelonych. Oprócz Okuszki miał uratować się jeszcze jeden człowiek.

Inną relację o ucieczce z Katynia ujawnił w 1986 r. ksiądz Jan Raczkowski. Podczas spowiedzi miał usłyszeć opowieść podoficera o nazwisku Czarnecki, który razem z kolegą zbiegł z miejsca egzekucji, wykorzystując moment nieuwagi konwojentów. Uciekinierzy wspięli się na drzewa i na nich przeczekali do nocy. Udało im się dotrzeć do Polski.

Mówi się o jeszcze jednym oficerze, który uciekł z Katynia. Lekko ranny, wygrzebał się spod zwałów trupów i uciekł w głąb Rosji. Zakładał, że nikt go tam nie będzie szukał. Koczował pod jednym z obozów pracy. Gdy jakiś więzień, wysłany do wyrębu lasu, zmarł z wyczerpania, Polak przebrał się w jego ubranie i dołączył do zesłańców. Do kraju wrócił w 1957 r. Zamieszkał w Wałbrzychu, a potem przedostał się na Zachód. Nawet jego żona nigdy nie poznała jego prawdziwego nazwiska.

Ktokolwiek przeżył zbrodnię, przez 50 lat musiał obawiać się zemsty sowieckich służb specjalnych. Dopiero po rozpadzie ZSRR uciekinierzy mogli się ujawnić. Większość z nich zapewne nie dożyła tego momentu. Tajemnicę ucieczki z Katynia zabrali ze sobą do grobu.