Polski futbol: dokopać Ruskim!

Tym, czym dla Niemców jest finał w Bernie, tym dla Polaków jest mecz na Wembley albo… spotkania z Rosjanami.

Gdyby w czasach, kiedy Gerard Cieślik strzelał bramki Lwu Jaszynowi, bramkarzowi reprezentacji ZSRR, istniała telewizja, ten drobny i niski zawodnik zostałby bożyszczem i nie mógłby spokojnie przejść przez ulicę. Pod warunkiem oczywiście, że komunistyczna telewizja pokazałaby, jak pokonuje sowieckiego golkipera. 20 października 1957 roku Polska pierwszy raz wygrała z ZSRR. 

Płacz tłumu

W 1957 roku na oddanym do użytku rok wcześniej Stadionie Śląskim Polakom przyszło się mierzyć z ekipą ZSRR. Jednak rok wcześniej nie tylko przekazano piłkarzom stadion, ale przede wszystkim w kraju doszło do przełomu i zaczęła się Gomułkowska odwilż. Wciąż jeszcze nie można było wprawdzie mówić, jak wiele złego Polsce przynosi sojusz ze Związkiem Radzieckim, ale już bez obaw można było przynajmniej tak pomyśleć. Nic dziwnego, że w większości społeczeństwa tliła się niewypowiedziana (lub wypowiadana ostrożnie i w zaufanym towarzystwie) prośba do piłkarzy: „Dokopcie Ruskim!”.

Sprawa nie była prosta, bo reprezentacja ZSRR to ówcześni mistrzowie olimpijscy. A że w komunizmie nie istniało zawodowstwo, reprezentacja radziecka miała w olimpijskim składzie same gwiazdy i w takim to składzie zawitała do Chorzowa. „Atmosfera była niesłychana. To było niedzielne południe, ale kto wtedy myślał o kościele… Chociaż, żeby wygrać z Rosjanami trzeba było się modlić i wszyscy o tym wiedzieli… Kiedy zagrano hymn, ludzie płakali. »Jeszcze Polska…« niosło się nad trybunami wypełnionymi do ostatniego miejsca. Tak muszą się czuć kibice zespołu, który gra w finale mistrzostw świata” – wspomina Tadeusz Drabarek, który miał wtedy 15 lat i znajdował się wśród stu tysięcy kibiców na chorzowskim stadionie. Rzeczywiście mecz był spotkaniem o mistrzostwo świata, ale nie finałowym – jedynie eliminacyjnym do turnieju, który w 1958 roku miał odbyć się na boiskach Szwecji. I do tego rewanżowym, bo wcześniej w Moskwie Polacy gładko polegli 0:3. Mimo to mecz chciało obejrzeć kilka razy więcej kibiców, niż mógł pomieścić stadion. Ci wszyscy, którym się to udało, przez lata uchodzili za szczęściarzy. „Oczywiście, że pamiętam, kto strzelił bramki. Cieślik dwie, a dla nich Iwanow” – Drabarek te dwa nazwiska zapamięta do końca życia. Drogi do szatni mogą za to nie pamiętać piłkarze. Przebyli ją bowiem na ramionach wniebowziętych kibiców. Polska Kronika Filmowa komplementowała w reportażu z meczu radzieckich zawodników, ale i w głosie spikera czuć było satysfakcję, że to Polacy okazali się lepsi. W całej Polsce ludzie słuchali transmisji przez radio. Atmosfera była niespotykana. 

W kwietniu tego roku Gerard Cieślik skończył 85 lat, jest legendą chorzowskiego Ruchu. Jeszcze przed meczem z ZSRR powstała o nim piosenka „Trzej przyjaciele z boiska”, do której muzykę napisał Władysław Szpilman.

Lucjan Brychczy, ten, który podawał mu, gdy strzelał na 2:0, wciąż jest blisko warszawskiej Legii. Trzeci bohater meczu z 1957 roku Edward Szymkowiak, bramkarz, zmarł w 1990 roku w Bytomiu.

Miesiąc po spotkaniu na stadionie w Chorzowie, w meczu, który dziś nazwalibyśmy barażowym, zwyciężyli już jednak Rosjanie i to oni pojechali do Szwecji. Mecz rozegrano niby na neutralnym terenie. Niby, bo jego miejscem był Lipsk, miasto w Niemieckiej Republice Demokratycznej, czyli sowieckiej strefie wpływów w podzielonych Niemczech, gdzie stacjonowały tysiące żołnierzy Armii Czerwonej. Stefan Szczepłek w książce „Moja historia futbolu” przytacza jeszcze jeden ciekawy fakt: wszystkie te trzy mecze prowadził ten sam arbiter. Anglik John Harold Clough. 

Czas na rewanż za odpadnięcie z mistrzostw świata długo nie przychodził. Okazja nadarzyła się dopiero w 1972 roku. Również w Niemczech, tyle że Zachodnich. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium. Jedenaście lat wcześniej jeszcze raz udało się pokonać ZSRR. Tym razem w towarzyskim meczu w Warszawie. Na stadionie długo słychać było antyradzieckie okrzyki, bo jeden z Rosjan sfaulował brutalnie polskiego bramkarza. Polski triumf 1:0 po bramce Ernesta Pohla (kolejny Ślązak, który pokonał bramkarza ZSRR) mogli oglądać telewidzowie w ZSRR, bowiem był to pierwszy mecz „Sbornej”, jak nazywa się rosyjską reprezentację, transmitowany przez moskiewską telewizję. 

 

Spotkanie towarzyskie to jednak nie to samo, co gra o stawkę. Wróćmy więc do Monachium, a właściwie do Augsburga, bo tam odbył się ten mecz. 6 września, na polskiej ławce Kazimierz Górski. Trener, którego legenda zaczynała się właśnie wtedy. Potrzebowaliśmy zwycięstwa, by zagrać w wielkim finale. Jednak to radziecka jedenastka od 28 minuty po strzale Olega Błochina prowadziła 1:0. Długo Polacy nie mogli sobie dać rady z dobrze zorganizowanymi zawodnikami z – jak to wtedy określano – „Kraju Rad”. Jednak przyszła 78. minuta. Kazimierz Deyna skutecznie wykonał rzut karny i Polacy przybliżyli się do sukcesu. Nawet w telewizyjnej transmisji słychać, jak spośród 5 tysięcy kibiców ktoś donośnie dopinguje Polaków. Wicemistrzowie Europy (ZSRR uległo trzy miesiące wcześniej w finale mistrzostw ekipie RFN 0:3) wyraźnie zadowoleni z wyniku grali na czas. Od kilkunastu minut przebywał już na boisku Zygfryd Szołtysik, zawodnik, który pewnie nie zagrałby w tym meczu, gdyby nie… odmowa gry Andrzeja Jarosika. Piłkarz obraził się i trener Górski kazał wybiec na boisko właśnie Szołtysikowi. Na całe szczęście, bo to właśnie on w 87. minucie przechylił szalę zwycięstwa na polską stronę. Już można było zagrać o złoto, a legendarny komentator TVP Jan Ciszewski mógł po zakończeniu zwycięskiego finału z Węgrami (2:1) emocjonalnie wypalić na telewizyjnej antenie: „No mój Boże, no cóż ja mam państwu powiedzieć, tyle lat na to czekałem”. 

Zibi CCCP

Minęło kolejnych dziesięć lat i ponownie na wielkiej imprezie stanąć trzeba było naprzeciwko Rosjan. Mundial w Hiszpanii w 1982 roku Polacy zaczęli słabo, obudzili się dopiero w trzecim meczu z Peru (5:1) i kiedy w drugiej fazie pokonali Belgię 3:0, a ZSRR zwyciężył Pfaffa i spółkę tylko 1:0, wiadomo było, że o tym, kto awansuje do półfinału czempionatu, zadecyduje mecz z ekipą Konstantina Bieskowa. W Polsce trwał stan wojenny, antyradzieckie nastroje nie były już skrywane. Mecz urastał do rangi manifestacji politycznej. Zwłaszcza że na trybunach widać było białe flagi z czerwonym napisem „Solidarność”. Realizatorzy z Woronicza dokonywali cudów, żeby pokazać ich jak najmniej. Nie ułatwiali im tego hiszpańscy operatorzy kamer, którzy z lubością, kiedy na boisku trwały przerwy, pokazywali polityczne transparenty. Mecz był zacięty, a Rosjanie, chociaż prowadzili grę, nie mogli znaleźć sposobu na dobrze zorganizowaną ekipę trenera Antoniego Piechniczka. Do przerwy 0:0. Kiedy mecz zbliżał się już do końca, na akcję, która przeszła do historii futbolu, zdecydował się Włodzimierz Smolarek. Uciekł z piłką do narożnika boiska i tam przetrzymywał ją, tak by piłkarze „Sbornej” nie mogli jej odzyskać. Skończyło się bez bramek. Kiedy w kwietniu tego roku Smolarek niespodziewanie zmarł, wszyscy wspominali nie tylko wspaniałe bramki, ale również tę pamiętną akcję z Barcelony. Euforia w unilateralnym studio zaraz po meczu była trudna do opisania. Zbigniew Boniek przyszedł w białej koszulce z olbrzymimi czerwonymi literami CCCP na piersiach. „Cieszymy się razem z kibicami w kraju” – mówił, a te litery na koszulce nie pozwalały zapomnieć, kogo Polacy wyrzucili z turnieju. Po raz kolejny narodowe marzenie „dokopać Ruskim” stało się faktem, bo to 0:0 wszelkie kryteria „dokopania” spełniało.

Polityka, polityka

W meczach Polski i ZSRR – jak w żadnych innych – obecna była polityka. Częściej niż wygrywać, zdarzało się jednak Polakom pozostawać w pokonanym polu. Upokorzyli nas piłkarze ZSRR, zwyciężając w Moskwie 7:1. Jednak w tych najważniejszych meczach o wielką stawkę częściej to jednak my byliśmy górą. Sportowe porachunki z „radzieckimi” mieliśmy zresztą nie tylko w futbolu. Starczy wspomnieć mistrzostwa Europy w boksie w 1953 roku w Warszawie, hokejowy mecz w Katowicach czy olimpijski finał w siatkówce na parkiecie w Montrealu w 1976 roku. Na te triumfy czekał wtedy cały kraj. I chociaż sytuacja polityczna mocno się zmieniła, to jednak i teraz, 12 czerwca, kiedy Polska zagra w swoim drugim meczu na EURO 2012 z Rosją, na Stadionie Narodowym będzie to wydarzenie historyczne.