Słowianie przybyli z Azji? O skomplikowanym pochodzeniu naszych praprzodków

Czy nasi praprzodkowie przywędrowali z Azji, czy są autochtonami, którzy w puszczach środkowej Europy żyli od zawsze? Mimo ponagleń polityków nauka w dalszym ciągu nie może rozstrzygnąć tego dylematu
Słowianie przybyli z Azji? O skomplikowanym pochodzeniu naszych praprzodków

LEGENDA

W dziełach historyków antycznej Grecji i Rzymu nie ma wzmianek o Słowianach, nie pojawiają się żadne słowiańskie imiona i nazwy geograficzne. A to Grecy panowali nad Bałkanami, rzymscy kupcy docierali bursztynowym szlakiem nad Bałtyk. Skoro nie spotkali tam naszych praprzodków, nasuwa się przypuszczenie, że ich tam wtedy po prostu nie było. Dopiero w VI wieku Słowian nagle zauważają autorzy bizantyjscy, w ich tekstach zaroiło się od charakterystycznych imion: Radogost, Sulimir, Wszemir. Najwybitniejszy dziejopis tych czasów Prokopiusz z Cezarei dostrzegał już nawet różnice między słowiańskimi plemionami oraz to, co je łączyło – język, obyczaje, obrzędy, wierzenia.

Wiedział oczywiście, że napierają na cesarstwo od północy, ale nie wnikał, skąd dokładnie przybywają. Sześć stuleci później Gall Anonim skwitował problem ich pochodzenia znamiennymi słowami: „Lecz dajmy pokój rozpamiętywaniu dziejów ludzi, których wspomnienie zaginęło w niepamięci wieków i których skaziły błędy bałwochwalstwa”. Przepowiednia Anonima, że początki Słowian zostały na zawsze ukryte w mrokach historii i należy opuścić na nie zasłonę milczenia, okazała się prorocza. Do dziś nie udało się rozwiać wszystkich wątpliwości, a o najliczniejszej grupie etnicznej Europy wiemy mniej niż o Celtach, Gotach czy Wandalach.

 

PROSTO Z RAJU

To, co tajemnicze i ukryte, jest jednak zawsze najbardziej pociągające. Mimo rad pierwszego kronikarza dziejów Polski szybko więc podjęto próby zajrzenia za kurtynę oddzielającą udokumentowane historycznie czasy Mieszka I od poprzedzających ją epok. Szlak przetarł biskup krakowski Wincenty zwany Kadłubkiem. Jego napisana po łacinie „Historia Polonica”, była dziełem tworzonym bardziej z potrzeby serca niż rozumu i miała służyć podniesieniu rangi Polski wśród szczycących się wspanialszą przeszłością królestw Europy. Mistrz Wincenty uznał więc za naszych praprzodków plemię Lechitów, które według niego zasłynęło już w starożytności, tocząc zwycięskie boje z Aleksandrem Macedońskim i Juliuszem Cezarem.

W dowód uznania Cezar dał rękę swojej siostry Julii lechickiemu księciu Lestkowi III oraz przekazał mu jako wiano część ziem zajmowanych przez Niemców. Kadłubek nie miał żadnych wątpliwości, że Prapolacy byli pierwszymi mieszkańcami ziem między Wisłą i Odrą, na których osiedlili się tuż po biblijnym potopie. Tę mile łechcącą narodową dumę koncepcję rozwinął autor tzw. Kroniki Franciszkańskiej, mnich Mierzwa (XIII w.), stwierdzając wprost, że praojcem Polaków był syn Noego Jafet. Kropkę nad i postawił w XVII wieku franciszkanin Wojciech Dębołęcki, który wykoncypował, że pierwsi Słowianie przybyli do środkowej Europy prosto z raju, gdzie Adam i Ewa rozmawiali oczywiście po polsku.
 

 

 

MY, SARMACI

W polskich szkołach uczono historii według Kadłubka, jednak odkrycie w epoce renesansu dzieł starożytnych kronikarzy i geografów mocno ją nadgryzło. Okazało się, że Tacyt, Herodot i inni nie słyszeli o żadnych Lechitach, Polanach czy Rusinach. A współczesny sobie świat znali dość dobrze, gdyż wnikliwie opisywali obyczaje tak egzotycznych ludów jak Scytowie, Sarmaci i Wenedowie. Coś z tym mankamentem trzeba było zrobić. Z mieszaniny wiedzy zaczerpniętej z antycznych ksiąg i dawnych legend w Rzeczypospolitej zaczęła się więc kształtować nowa teoria pochodzenia Słowian, zwłaszcza Polaków. Jednak już nie wszystkich, lecz wyłącznie stanu szlacheckiego, utożsamianego zresztą z narodem.

Fundamenty pod nią położyli najlepsi ówcześni historycy: Jan Długosz, Maciej Miechowita, Marcin Kromer oraz ojciec polskiej kartografii Bernard Wapowski. Ich pracy, poza pragnieniem poznania przeszłości, przyświecały cele patriotyczne i polityczne. W tym bowiem czasie Francuzi odkrywali swych przodków w nieujarzmionych Gallach, Włosi w dowodzonych przez Eneasza uchodźcach spod Troi, Niemcy szlifowali na nowo opowieści o gromiących rzymskie legiony Germanach. Czy Rzeczpospolita miała być gorsza i nie sięgać korzeniami do idealizowanej przez humanistów starożytności?

Znakomitą podpowiedź znaleziono w dziełach Klaudiusza Ptolomeusza (II w. n.e.), który w swej monumentalnej „Geografii” opisał Sarmację – krainę rozciągającą się od Germanii po Don. Inni autorzy przedstawiali jej mieszkańców jako lud waleczny, kochający wolność, świetnie jeżdżący konno i skutecznie odpierający ataki Rzymian. Sarmaci posiadali więc wszystkie cechy przypisane przez Wincentego Kadłubka Lechitom, od których różnili się jednak tym, że istnieli naprawdę. Dziś wiemy, że byli ludem pochodzenia irańskiego, który około V wieku p.n.e. przybył z centralnej Azji i przemieszczał się na zachód, docierając aż po Dunaj, gdzie zderzył się z imperium rzymskim. Jakieś echa tej wędrówki musiały się odzywać w dawnej Polsce i to wystarczyło do uznania Sarmatów za przodków narodu szlacheckiego.

Spierano się co najwyżej o to, czy dokonali podboju tubylczej ludności – przodków chłopstwa, czy jako dzielni rycerze sami zostali przez nią poproszeni o zapewnienie opieki i ochrony. Wiara w sarmacki rodowód jednoczyła szlachtę, wzmacniała mocarstwowe ambicje Rzeczypospolitej i służyła jako uzasadnienie dla ekspansji na Wschód. Nikt nie wątpił, że żyjący tam Rusini są również Słowianami-Sarmatami, ale każdy szlachcic wiedział, że „głową i królową Sarmacji jest Polska”. W czasach oświecenia uznano sarmatyzm za mit, uzasadniający uprzywilejowaną pozycję szlachty. Nawet jeśli tak było, otwarte pozostało pytanie, co się stało z ludem, który dał podstawy do powstania tego mitu. Intrygującej odpowiedzi udzielił prof. Tadeusz Sulimirski, wykładowca archeologii na Uniwersytecie Londyńskim.

W monografii „Sarmaci” przedstawił mocne argumenty na rzecz hipotezy, że wojownicze plemiona jednak dokonały podboju lub uzależniły do siebie Słowian, a następnie – jako mniej od nich liczne – uległy asymilacji. Pozostało po nich trochę znaków w szlacheckich herbach (Jaksa, Szeliga, Roch), kilka słów związanych z religią (raj, wiara, Bóg), kilka nazw geograficznych i etnicznych (Chorwat, Serb). Nie można więc wykluczyć, że Sarmaci faktycznie byli protoplastami niektórych rodów szlacheckich.

 

A MOŻE WENEDOWIE?

– Wielki naród nie przychodzi znikąd, ale w swoim miejscu wzrasta – przekonywał Joachim Lelewel. Tworząc romantyczną wersję pochodzenia Słowian, krzepił złamanego po rozbiorach narodowego ducha, ale odpowiadał także na nowe zagrożenie. Jego zwiastunem był władca Prus Fryderyk II, który na pytanie, w jaki sposób uzasadni zagarnięcie ziem polskich, odpowiedział, że od tego ma historyków. Dopóki praca usłużnych badaczy dziejów sprowadzała się do odczytywania starych dokumentów, można się było do woli spierać o interpretację tych tekstów. W XIX wieku pełnym głosem przemówiła jednak nowa dziedzina nauki – archeologia, a z tym, co znajdowano w wykopaliskach, polemizować było już bardzo trudno. Tymczasem odnajdywano coraz więcej dowodów świadczących, że w Europie Środkowej na długo przed powstaniem pierwszych państw słowiańskich istniały inne kultury. Co więcej, stwierdzono, że między V i VI wiekiem n.e. na ziemiach tych nastąpił gwałtowny regres cywilizacyjny. Znaleziska pochodzące sprzed tego okresu wskazywały, że ich twórcy znali koło garncarskie, techniki wytwarzania broni i ozdób z żelaza, radło z metalowym okuciem.

Nagle wszystko to zniknęło, w wykopaliskach z czasów późniejszych znajdowano jedynie garnki lepione ręcznie, włócznie z prymitywnymi grotami, drewniane sochy bez okuć. Niemieccy historycy zaczęli więc lansować pogląd, że Słowianie nie byli pierwszymi mieszkańcami zajmowanych przez siebie ziem, lecz osiedli się na nich dopiero w połowie pierwszego tysiąclecia, niszcząc przy okazji bardziej rozwiniętą kulturę. Na takie, godzące w narodową dumę, hipotezy szczególnie energicznie reagowali Polacy i Czesi, tworząc własne kontrteorie. Największy rozgłos zyskała koncepcja czeskiego etnografia i poety Pavla Šafárika. Według niej pierwotnymi mieszkańcami ziem środkowej Europy byli, wymieniani także przez starożytnych autorów, Wenedowie. Šafárik uznał ich za lud słowiański, a do masowej wyobraźni wprowadził Juliusz Słowacki poematem „Lilla Weneda”.

W interpretacji naszego wieszcza Wenedowie zostali pokonani przez Lechitów, co oznaczało, że na prasłowiańskiej ziemi jedni Słowianie zastąpili innych. Nie ma niestety dowodów potwierdzających słowiańskość Wenedów. Są za to niepodważalne ślady obecności w naszej części kontynentu Celtów i germańskich Gotów, którzy przybyli ze Skandynawii. Przez pewien czas uczeni starali się unikać wykorzystywania swych odkryć do uzasadniania „prawem pierwszeństwa w osadnictwie” roszczeń terytorialnych. Ale w miarę wzrostu nastrojów nacjonalistycznych stawało się to coraz trudniejsze. Ostatnią barierę przełamał w 1895 roku guru niemieckiej archeologii profesor Gustaf Kossinna.
 

DZIKUSY Z BAGIEN

Kossinna był zgermanizowanym Muzurem i jak wielu neofitów – bardziej zawziętym germanofilem niż rdzenni Niemcy. Z uporem pisał swoje imię przez f, gdyż tak robili Skandynawowie, a właśnie w Skandynawii widział kolebkę kultury germańskiej. Na drobnych dziwactwach jednak się nie kończyło. Kossinna stworzył nową szkołę historyczną głoszącą, że każdy wyodrębniony obszar archeologiczny należy przypisać określonemu ludowi. W tym ujęciu nie było miejsca na przenikanie się różnych kultur czy ich przemiany w czasie. Jeśli więc w danym regionie, np. na Śląsku czy w Wielkopolsce, odkrywano wcześniejsze ślady osadnictwa germańskiego niż słowiańskiego, uznawano cały ten obszar za pragermański. Słowian przedstawiano jako najeźdźców, którzy, wykorzystując koniunkturę po Wielkiej Wędrówce Ludów, albo zajęli opuszczone przez pierwotnych mieszkańców tereny, albo ich wyparli.

Wcześniej mieli zamieszkiwać bagniste lasy nad Prypecią. Kossinna dysponował świetnym warsztatem naukowym, więc prezentując znaleziska archeologiczne, bez trudu udowadniał, że na terenach Polski i Czech ludy germańskie osiedliły się wcześniej niż słowiańskie i to one były twórcami wysokiej kultury zniszczonej przez następców. W samej teorii niemieckiego archeologa nie było nic złego i dziś większość badaczy akceptuje pogląd o migracji Słowian ze wschodu na zachód. Kossinna dodawał jednak do niej sądy wartościujące, przeciwstawiając cywilizowanych Germanów prymitywom z bagien, którzy gnieździli się w wykopanych w ziemi jamach i nie mieli kontaktu z jakąkolwiek cywilizacją.

Posuwał się nawet do stwierdzeń jawnie rasistowskich, pisząc o Słowianach: „Hołdowali oni już wówczas pewnego rodzaju bolszewizmowi, złagodzonemu jedynie przez niemożność zbierania się w większych gromadach i przez skrajny brak potrzeb. Dla Germanów, których zawsze, przede wszystkim w czasie wojny, ożywia pragnienie prawa i ładu, byli oni przedmiotem wstrętu i ohydy”. Jak łatwo się domyślić, takie opinie ochoczo podchwycili naziści. Związany z NSDAP historyk o „czysto” germańskim imieniu Bolko von Richthofen w ogóle zakwestionował prawa Polaków do Śląska i Wielkopolski, dowodząc, że krainy te były odwiecznie zamieszkane przez Germanów.

 

 

RÓWIEŚNICY TROJAN

Polscy uczeni z pasją odpowiadali na te insynuacje. Największym przeciwnikiem Kossinny stał się jego najzdolniejszy uczeń prof. Józef Kostrzewski. Posługując się tą samą metodologią co nauczyciel przekonywał, że ludy germańskie faktycznie pojawiały się na Śląsku i w Wielkopolsce, ale „przebywały tam przelotnie i nie mają większych praw do tych dzielnic niż Cyganie, którzy również włóczą się po całej Europie”. Starał się też dowieść, że pierwotnymi mieszkańcami tych dzielnic byli Prasłowianie. Argumenty miał jednak słabe, więc koncentrował się głównie na wytykaniu adwersarzom ewidentnych błędów. W roku 1932 niespodziewanie zdobył potężny oręż. Po regulacji rzeki Gąsawki w niewielkiej wiosce koło Żnina z wody wynurzyły się drewniane konstrukcje przypominające dachy. Miejscowy nauczyciel poinformował o tym prof. Kostrzewskiego, który przystąpił do prac wykopaliskowych. W 1934 r. stało się jasne, że odkryto pozostałości prastarego grodu, który z pewnością nie został zbudowany przez Germanów.

Wkrótce każdy Polak znał nazwę tego miejsca – Biskupin. W archeologii obszar, na którym odnajdywane są wytwory materialne wykazujące znaczne podobieństwo metod wytwarzania, zdobień, technik budowlanych określa się mianem kultury. Biskupin zaliczono do kultury łużyckiej. Prof. Kostrzewski uznał ją za prasłowiańską i poświęcił resztę życia na obronę tej hipotezy. Zaskoczony Kossinna odstąpił od poglądu, że wszystko co doskonałe, stworzyli praprzodkowie Niemców, i zasugerował, że kultura łużycka nie była ani dziełem Germanów, ani Słowian, lecz Ilirów lub Traków. Niewykluczone, że miał rację. Dziś swoich zwolenników ma również teoria wiążąca Biskupin z Celtami.

Ale w II Rzeczypospolitej teorię prof. Kostrzewskiego przyjęto z równie bezkrytycznym entuzjazmem, jak w przeszłości historie opowiadane przez Wincentego Kadłubka i propagatorów sarmatyzmu. Mało tego, dostrzeżono zbieżność między nimi, gdyż datowany na VII–VI w. p.n.e. gród był niemal rówieśnikiem antycznej Troi. To bardzo podnosiło na duchu. Świetnie oddał te nastroje publicysta Antoni Bechczyc-Rudnicki, pisząc w „Kurierze Poznańskim”: „Na terenie wykopalisk w Biskupinie przekonać się możemy naocznie, jak oczernili nas wrogowie naszego narodu. Nie byli przodkowie nasi bynajmniej dzikusami, skoro poziomem swej kultury dorównywali najbardziej kulturalnym narodom im współczesnym”.

W PRL koncepcja o słowiańskich autochtonach na ziemiach między Wisłą i Odrą urosła wręcz do rangi obowiązującej doktryny państwowej, gdyż – opierając się na niej – uzasadniano prawa do tzw. Ziem Odzyskanych (czytaj także – str. 34). Twierdzenie, że kolebka Słowiańszczyzny znajdowała się na terenie Polski, niezbyt jednak odpowiadało Rosjanom, więc archeolodzy radzieccy, m.in. Borys Rybakow i Michaił Artamonow, powiększyli ją i rozciągnęli od Odry aż po Dniepr. Było to już jednak nie tyle rozciąganie, ile naciąganie. Na przypisanej Słowianom olbrzymiej przestrzeni zabrakło bowiem miejsca dla innych ludów, które pozostawiły po sobie wiele niemożliwych do zignorowania śladów materialnych – od grobów po resztki domostw. Próbą wyjścia z impasu była hipoteza o niezróżnicowanej etnicznie wspólnocie indoeuropejskiej, która żyła i przemieszczała się między Renem i Wołgą. Jeszcze w czasach prehistorycznych w jej obrębie miały się ukształtować bardziej zwarte grupy, które dały początek Pragermanom, zajmującym Skandynawię i północne Niemcy, Wenedom nad Bałtykiem, Prasłowianom w środkowej Europie i Prabałtom na północnym wschodzie kontynentu. Każdy więc od zarania dziejów był u siebie, a problemy zaczęły się później.

 

SPOD KIJOWA

Brzmiało to kusząco, ale dowodów, zwłaszcza w odniesieniu do Słowian, brakowało. Gdyby od czterech tysięcy lat przebywali między Wisłą i Odrą, musieliby się na nich natknąć Rzymianie przemierzający bursztynowy szlak. Dla zwolenników tezy o słowiańskości Wenedów nie był to jednak argument, bo z tym ludem Rzymianie się kontaktowali. Trudniej wytłumaczyć, dlaczego tak cenny produkt nie zyskał własnej nazwy w językach słowiańskich. Bursztyn to spolszczone niemieckie słowo Bernstein, jantar – litewskie gintaras. Językoznawcy wysuwali wiele innych, podobnych wątpliwości, zwłaszcza dotyczących obiektów geograficznych, które wyznaczały plemionom trudne do przekroczenia granice i powinny być jakoś przez nie nazywane. Tymczasem nazwy rzek: Wisła, Odra, Nida, Ner, Narew, Warta z całą pewnością nie są słowiańskie. Ktoś musiał je więc nadać jeszcze przed osiedleniem się Słowian.

Dopóki teorie o odwiecznej „tubylczości” Słowian na ziemiach polskich kwestionowali uczeni zachodni, zwłaszcza niemieccy, można to było traktować jak element walki ideologicznej. Ale sceptycyzm narastał także wśród Polaków. I wreszcie w latach 70. XX wieku wybitny archeolog prof. Kazimierz Godłowski całkowicie zanegował koncepcję autochtoniczną. Opierając się na własnych badaniach i wynikach prac innych naukowców – stwierdził, że kultura łużycka, przeworska, znaleziska na Śląsku i Pomorzu oraz obiekty z wczesnego średniowiecza są zbyt różne, by mogły być dziełem jednego ludu.

Wszystko więc zaczęło się układać w logiczną całość. Na początku naszej ery istniało na tych terenach potężne państwo Gotów, obejmujące również inne ludy, w tym Sarmatów. Pod koniec IV wieku najechali je świetnie zorganizowani i okrutni Hunowie. Bezsilny król Gotów Hermaneryk popełnił samobójstwo; pozbawione władzy, przerażone plemiona ruszyły na zachód, w stronę Cesarstwa Rzymskiego. Rozpoczęła się Wielka Wędrówka Ludów.

Teoria prof. Godłowskiego, zbieżna z ustaleniami wielu innych europejskich badaczy, jest obecnie uznawana za najbardziej prawdopodobną. Wciąż jednak nie brak patriotów, którzy w wykopaliskach, starych tekstach, a ostatnio także badaniach genetycznych szukają argumentów, potwierdzających obecność Prasłowian na ziemiach polskich „od zawsze”.