“Nie ma takiego doła, z którego nie można się wydostać”. Piotr Pogon to chodząca motywacja

Choroba, bezdomność i samotność nauczyły Piotra Pogona, że nawet śmierci można roześmiać się w oczy. I to cztery razy.

Zawsze był ruchliwy. Nie usiedział ani chwili. Życie podwórkowe, sport i harcerstwo wciągnęły go na całego. Nie zniechęcały ciągłe choroby i złamania. Na pogotowiu bywał często, czasem nawet kilkakrotnie w miesiącu. Kiedy w wieku szesnastu lat poczuł, że ma przykurcz w szyi, był przekonany, że przewiało go na obozie harcerskim w Tatrach. Lekarz zajrzał mu do gardła, zmienił wyraz twarzy, kazał wyjść na korytarz. „On ma w krtani guz wielkości śliwki – powiedział mamie. Z gabinetu wyszła z płaczem” – wspomina Piotr.

 

PROBLEMY JAK WĘZEŁKI

Kilkanaście dni po tej wizycie Piotr znalazł się w szpitalu. Dostał łóżko blisko okna z widokiem na zakład pogrzebowy. Obserwował ruch w interesie. W czasie badania rentgenowskiego technik poprosił go, by ułożył się głową w dół. Tyle pamięta, bo potem Już tylko smak krwi i cholerny ból. Czop krwi zszedł do mózgu. „Podobno na chwilę odpłynąłem. Lekarz powiedział, że to była śmierć kliniczna – opowiada Piotr. – Ale po kilku minutach wróciłem do żywych. Znów miałem całe życie przed sobą”.

Znajomi z technikum do szpitala nie przychodzili. Nie dlatego, że im nie zależało. W tamtych czasach o raku wiedziało się niewiele, a jeśli już coś, to że się na niego umiera.Trochę więc skazali go na straty. Leczenie było tak naprawdę eksperymentowaniem z dawkami i możliwymi terapiami. Chemio- i radioterapia dały Piotrowi w kość. Pokazały, co to znaczy ból w najczystszym wydaniu. Dziąsła miał poparzone – mógł jeść tylko papki, letnie rosołki, przeciery. Z uszu zamiast woskowiny wysypywał się proszek – to przez napromienianie. Na twarzy fioletowe plamy od markerów, którymi pielęgniarki zaznaczały, gdzie kierować fale. Z pozytywnych rzeczy Piotr właśnie tam usłyszał prawdę życiową od górala, współpacjenta, który wiedział, że odchodzi, i robił na głos rachunek sumienia.

Życiowa prawda brzmiała mniej więcej tak: „Bo wis cłeku, ze te problemy som jak wenzełki na powrozie tego nosego zycia. Jok ktoś kce się ino po nim poślizgoć – to go straśnie dupa zaboli, a jok będzie mondry, to kozdy wenzełek wykozysta, coby wyzej wleźć. Na wirsycek”. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, że ta opowieść go ukształtuje. Że podświadomie nie będzie chciał się już więcej ślizgać, tylko piąć w górę, czasem za wszelką cenę.

 

ONKOLOGICZNE ADHD

To był czas, kiedy wszystko się zaczęło w jego życiu układać. Technikum, choć z rocznym opóźnieniem na szpital, ale skończył. Dostał się na studia prawnicze. Spotkał miłość swojego życia. Wzięli ślub. Na wesele kupił wymarzone portugalskie buty ze skóry. Wypatrzył je W jednej z nowohuckich witryn. Były o numer za małe. Ale nie przejmował się, że boli. I że nad ranem wylał z nich krew. Był silny.

Przerzut do płuca przyszedł w nieoczekiwanym momencie. Piotr pozwolił już sobie nawet zapomnieć o szpitalnym koszmarze, który przeżył siedem lat wcześniej. Zaczęło się od kaszlu. Najpierw znowu stawiał na przeziębienie. Ale lekarze szybko zorientowali się, że choć zdarza się to rzadko, ma przerzut do płuca. Chociaż nie wypalił w życiu ani jednego papierosa (oprócz skręta z liści czarnej porzeczki, którego zrobił sobie z kumplami z podwórka). Gdy znowu trafił do szpitala, lekarze postanowili, że trzeba wyciąć dużą część płuca. Właściwie całe. I żeby przygotował się, że jego życie nigdy nie będzie takie samo. Żeby mieszkanie kupił na parterze, bo na piętro może nie wejdzie. Żeby pomyślał o ustatkowanym trybie życia. Żeby się pogodził z ciągłą zadyszką. I żeby nie miał zbyt wielkich oczekiwań. Piotr słuchał tego, ale nie słyszał. W głowie jak mantrę powtarzał słowa górala. Trzy dni po wypisie ze szpitala wsiadł na rower. Przejechał czterdzieści kilometrów. Rzygał i spał na zmianę. Ale udowodnił sobie, że może. I chce. „Wtedy dynamit zaczął się palić na dobre. Dostałem coś, co mój lekarz nazywa onkologicznym ADHD” – opowiada.

Objawy tej nietypowej jednostki chorobowej, która zaczęła kształtować życie Piotra: wyostrzenie widzenia – nagle zniknęły szarości, wszystko stało się wyraziste. Brak zgody na kompromisy. Bycie w nieustannym ruchu. Potrzeba pomocy innym. Poczucie, że czas płynie szybko, za szybko, że trzeba się życia nachapać. Zaczął właściwie od razu. Rzucił się w wir pracy. Chciał kupić mieszkanie, być kimś. Stanąć na wysokości zadania jako ojciec, właśnie urodził mu się syn. Najpierw współtworzył spółdzielnię mieszkaniową dla osób niepełnosprawnych, potem rozkręcił agencję reklamową, która produkowała ceramikę na zamówienie. Były lata 90., kubki z napisami stały się hitem. Zamawiały je prywatne firmy i kościoły. Po dwóch latach mieli tyle zamówień, że Piotr spał dwadzieścia cztery godziny na tydzień. Rosły mu zera na koncie. Miał kolejny samochód, motor, wakacje spędzał za granicą i urządzał drogimi sprzętami mieszkanie. Rósł mu też brzuch, bo codziennym rytuałem były dwa pączki do lektury „Rzepy”. Był biznesmenem pełną gębą. Machina miała się już nie zatrzymać. Miała, ale życie Piotra znowu napisało inny scenariusz.

 

POMAGANIE POMAGA

Duża firma nie zapłaciła mu faktury, informatyk wyniósł dane z firmy, nagle na serce zmarł ukochany starszy brat Piotra. Ten, którego podziwiał i który był niedoścignionym wzorem. Zaczęło sypać się małżeństwo. Nie chciał iść na żadne kompromisy – spakował plecak i wyprowadził się ze swojego dopieszczonego domu. Na działki. Był maj i w nocy bywały przymrozki. Czasem udawało mu się przekimać u znajomych. Zaczął pić, by się rozgrzać i zapomnieć. Z dnia na dzień stał się bezdomny. Pączki zamienił na wizyty w jadłodajni św. Alberta.

 

Przychodził na herbatę, ciepłą zupę. Nazywali go tam „Carrington”, bo jako jeden z niewielu wiedział, jak pachnie pieniądz. Kiedy był trzeźwy, wymyślał plan na życie. Ktoś podpowiedział mu, żeby poszedł i zapytał o pracę w fundacji Anny Dymnej Mimo Wszystko. Poszedł raz i został odprawiony z kwitkiem. Nie poddał się, poszedł drugi raz. Dymna postanowiła dać mu szansę. Wysłała do Radwanowic, gdzie miał zajmować się osobami upośledzonymi. Pensja 400 zł. Pierwsza myśl Piotra: „Nie będę ze świrami robić”. Ale nie miał niczego innego, chwycił się więc tej możliwości. I jeździł tam codziennie. Pracował z Maniusiem, który codziennie dawał mu soczyste buziaki na powitanie. I z Sabinką, która poproszona o namalowanie drzewa za oknem rysowała las wszystkimi kolorami tęczy, zapewniając, że właśnie tak to widzi. „To była najlepsza szkoła życia. »Te świry«, jak ich najpierw nazywałem, nauczyły mnie żyć. Wtedy zrozumiałem, że »być« jest znacznie ważniejsze niż »mieć«. Odstawiłem alkohol, postanowiłem, że będę pomagał innym, bo to mi pomaga, żeby zawalczyć o siebie” – mówi Piotr.

Anna Dymna przeniosła go do fundacji, gdzie miał zajmować się fundraisingiem. Działał jak nakręcony. Rzucał się na kolejne zadania i wykonywał je na 200 proc. Dostał kontakt do Janusza Świtaja, pierwszego Polaka,który poprosił o eutanazję. Żył przykuty do łóżka. Od miesięcy starał się o nowy ssak do odsysania wydzielin. Piotrowi załatwienie sprzętu zajęło tydzień. A potem jeszcze skombinował wózek, który przerobił razem z tatą tak, by Janusz mógł być bardziej samodzielny.

Gdy Piotr usłyszał w biurze o pomyśle zorganizowania wyprawy na Kilimandżaro z grupą niepełnosprawnych, uprosił Annę Dymną, by dała mu szansę i pozwoliła znaleźć sponsorów. Działał jak szalony, odzywał się do starych znajomych, roztaczał wielkie wizje. Udało mu się. Dziewięć miesięcy później z grupą wózkowiczów, poruszających się o kulach czy z protezami i w towarzystwie osoby niewidomej przechodził kontrolę na Okęciu. Wyprawa okazała się trudniejsza, niż przypuszczał.

Jako organizator starał się cerować logistyczne dziury, naprawiać pogięte koła od wózków, prowadził niewidomego Łukasza Żelechowskiego, gdy inni nie dawali rady. Opowiadał dowcipy, oddawał swoją herbatę tym, którzy marzli. Ale i tak niektórzy mieli pretensje, że trasa nie ta, że za szybka aklimatyzacja, że na wariata. On nie do końca słuchał. Brnął.

5 października 2008 r. o 7:30 stanął na szczycie. Zaraz po paraolimpijce Kasi Rogowicz, której kosiarka w dzieciństwie ucięła dwie ręce, i niewidomym Łukaszu Żelechowskim.

 

UPADEK TO SZANSA

Przestał dogadywać się z dyrekcją fundacji. Chciał działać po swojemu, nie chciał tracić czasu na formalności – to jego wersja wydarzeń. Fundacja nie chce komentować. Pewne jest, że odszedł z hukiem. Zaczął pomagać Jaśkowi Meli w rozkręcaniu fundacji Poza Horyzonty. Zorganizował wyprawę na Elbrus, najwyższy szczyt Europy. Zaczął też biegać maratony – na nowojorski wziął ze sobą Jaśka Melę. To był ich ostatni wspólny projekt. Znowu trochę się zapędził i musiał rozstać się z fundacją. Jasiek o Piotrze nie chce do dziś mówić. Sprawa zamknięta – komentuje.

Ale Piotr jak rozpędzona kula śnieżna toczył się dalej. Zaliczał kolejne biegi, organizował wyprawę na Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej, zaczął występować jako mówca motywacyjny. I w końcu wpadł na szalony pomysł, żeby jako pierwszy człowiek bez płuca ukończyć morderczy triathlon Ironman: 3,8 km pływania, 180 km na rowerze, 42,2 km biegu. Dla zdrowych ludzi to często nadludzki wysiłek. Co dopiero dla niego. Gdy prosił trenerów o opiekę i plany treningowe, pukali się w głowę i mówili, że się nie podejmują. „Bali się, że prędzej zejdę, niż ukończę ten bieg” – opowiada. Zaczął więc trenować sam. Sześć dni w tygodniu. Pływanie, rower i bieg. I tak przez osiem miesięcy. Wysiłek odbił się na zdrowiu. Zaczął coraz gorzej słyszeć i często tracić równowagę. Lekarze sugerowali kolejną operację, odmówił. Udało mu się namówić już kilku sponsorów, żeby pomogli ze sprzętem.

Kilka osób uwierzyło w niego i dostał pieniądze na start w Ironmanie. Nie chciał stracić szansy. Wyścig zajął Piotrowi dwanaście godzin, piętnaście minut i pięćdziesiąt sekund. Przekroczył linię mety jako 997. Był jak w transie. Nie padł, nie położył się. Czuł, że teraz może wszystko. Zapisywał się na kolejne zawody. Nie przejmował się tym, że po punkcji zauważono zgrubienia na jego tarczycy. Żył jak we śnie: medale, flesze, wywiady, nagrody. Znalazła się nawet nowa miłość. I marzenie, by znów być ojcem. Spełniło się w maju 2014 r., kiedy na świat przyszła Emilka.

W 2015 roku chciał wystartować w kolejnym Ironmanie, tym razem na wyspie Lanzarote. „Od początku były problemy. Byłem w formie, ale nie topowej” – wspomina. Nie miał gdzie spać przed zawodami, czuł się wymęczony.

Od początku Pogonowi nie płynęło się dobrze. Fala nie pomagała złapać rytmu. Nagle zrobiło mu się czarno przed oczami, w ustach poczuł znajomy smak krwi. Zaczął się dławić. Gdy z trudem wyszedł z wody, wokół rozległy się krzyki. Ktoś wołał o pomoc. Mignęła mu przed oczami kartka z napisem „DIS”. Został zdyskwalifikowany. Zdołowany rzucił sport, guz na tarczycy urósł tak, że nie dało się go nie zauważyć. Związek zaczął szwankować. Słuch coraz częściej odmawiał posłuszeństwa. W wieku
48 lat Piotr nie miał nic swojego i wrócił na garnuszek rodziców. Cały swój dobytek zmieścił w plecaku, plus pudełko z medalami.

Gdy zadzwoniłam do Piotra i powiedziałam mu o pomyśle na książkę, skomentował to słowami: „Trzeba się spieszyć, bo życie może napisać okrutne zakończenie”. Ale dynamit ciągle się w nim tlił: „Choroba i bezdomność wyostrzyły mi zmysły. Dały mi powera, dzięki któremu mogę się odradzać. Teraz też wyjdę. Jeszcze tylko nie wiem, czego się chwycę” – odgraża się.