“Piękna sprawa” – tak francuska policja oceniła zuchwałą kradzież, której dokonali Polacy

Sprawa kradzieży brylantów, diamentów oraz biżuterii we francuskim miasteczku zapewne była głośna i sensacyjna, ale polska prasa, z jednym wyjątkiem, przemilczała ją, bo źle świadczyła o rodakach.

Parbleu! (Dalibóg) – wykrzyknął zapewne markiz Eduard de Vaugelas, kiedy w kasie pancernej nie znalazł rodowej biżuterii, zbioru starożytnych monet oraz drogich kamieni, które od lat kolekcjonował. W Château (zamku) de Lounay, posiadłości markiza w miejscowości Saint-Foy pod Lyonem wybuchł skandal. Z Lyonu przyjechali policjanci z komisarzem Marcelem Foex na czele. Był grudzień 1936 roku.

RODOWE SKARBY

– Une belle affaire! (piękna sprawa) – ocenił komisarz, kiedy stwierdził, że kasa pancerna, z której zniknął majątek, nie miała śladów włamania. Najprawdopodobniej otworzona została kluczem, który markiz przechowywał w szufladzie swego biurka, zresztą nigdy nie zamykanej. Kradzież została odkryta przypadkiem, gdy markiz przeczytał artykuł na temat drogich kamieni i postanowił obejrzeć szlif kilku sztuk ze swej kolekcji. Nie było więc nawet wiadomo, kiedy zniknęła zawartość kasy. Złodziej (lub złodzieje) pozostawił pieniądze w banknotach. Kiedy policjanci przesłuchiwali domowników i służbę, markiz obliczał straty. Skradziony zbiór brylantów i diamentów bez oprawy wart był 150 tysięcy franków; złote monety – 800 franków.

Opis rodowej biżuterii, przechodzącej z pokolenia na pokolenie w rodzinie de Vaugelas, przyprawiłby o dreszcz emocji każdego jubilera i kolekcjonera: między innymi zniknął złoty zegarek z brylantem; stary złoty zegar z mechanizmem dzwonkowym; bransolety z perłami i brylantami, antyczna złota tabakierka wysadzana perłami i brylantami; sygnet złoty ze szmaragdem. „Ponadto” – relacjonował „Kurier Poranny” – „z kasy zabrano również komplet bezcennych starożytnych monet oraz wiele wartościowych przedmiotów. Łączną wartość skradzionych rzeczy pokrzywdzony określił na kilkaset tysięcy franków”. De Vaugelas to arystokratyczne nazwisko mające swoje miejsce w historii Francji. Najsłynniejszy z rodu był Claude de Vaugelas, zmarły w 1650 roku pisarz i lingwista, twórca gramatyki nowoczesnego języka francuskiego. Czarną owcą jest Jean de Vaugelas, lotnik, jeden z szefów milicji kolaborującej z Niemcami podczas ostatniej wojny; w dywizji SS „Charlemagne” dosłużył się stopnia SS-Sturmbannführera. Walczył w 1945 roku na Wale Pomorskim i dostał się tu do niewoli radzieckiej. Repatriowany do Francji w 1946 roku, uciekł przed sądem i więzieniem do Argentyny, gdzie zginął w 1957 roku w wypadku samochodowym. Jak twierdzą rozmaite źródła, istnieją podejrzenia, że zgładzili go agenci francuskiego wywiadu SDECE. Miasteczko Saint-Foy, w którym stał zamek markiza, to historyczna miejscowość, dziś wymieniana we wszystkich przewodnikach turystycznych. Znajdują się tutaj budowle opactwa z X wieku, z romańskim kościołem.

 

LOKAJ I KUCHARKA Z POLSKI

Policjanci nie mieli wątpliwości, że złodzieja lub złodziei należy szukać w la chambre de doméstique, czyli w pokoju dla służby. Większość zatrudnionych w posiadłości markiza stanowili mieszkańcy Saint-Foy, którzy od pokoleń służyli rodowi de Vaugelas, więc podejrzenia od razu padły na „obcych”. Było wśród nich polskie małżeństwo – Antoni i Anna Gieżgałowie, którzy w połowie października 1934 roku zostali przyjęci do pracy w Châteu de Lounay. Gieżgała był szoferem i lokajem, a Gieżgałowa kucharką. Jak pisał „Kurier Poranny”, Gieżgałowie „w końcu października 1936 roku oświadczyli swoim chlebodawcom, że wygrali na loterii narodowej 5 tysięcy franków, wobec czego zamierzają wkrótce wyjechać do Polski, by za wygrane pieniądze założyć sobie własny warsztat pracy”.

1 listopada 1936 roku opuścili Saint-Foy i udali się do Lyonu, skąd po kilkunastu dniach wyjechali do Polski. Policja francuska szybko ustaliła, że Gieżgała sprzedał w Lyonie kilka złotych monet i usiłował zbyć kilkanaście drogich kamieni. Z monetami i brylantami chodził do jubilerów polski emigrant Ludwik Melza i jego personalia zanotowali jubilerzy. Policja odszukała Melzę. Przyznał, że monety i kamienie do sprzedania dał mu Gieżgała, który zapłacił za pośrednictwo. Z paryskiej centrali policji do tej sprawy oddelegowany został komisarz Abel de Fougeril, który przyjechał do Polski, gdzie zarządzono poszukiwania Gieżgałów. Zatrzymano ich w Starachowicach, choć zamieszkiwali tam bez zameldowania. Podczas rewizji znaleziono część skradzionych w Château de Lounay kosztowności. Antoni Gieżgała, przesłuchiwany w obecności francuskiego komisarza, przyznał się do okradzenia markiza de Vaugelas. Zapewniał jednak, że zrobił to sam, bez udziału swej żony i bez jej wiedzy. Jednak dalsze śledztwo wykazało, że Gieżgałowie działali wspólnie. Zauważyli, że markiz klucz od kasy pancernej trzyma w niezamkniętej szufladzie biurka. Być może zbadali też zawartość kasy. Wymyślili wygraną na loterii i przed wyjazdem z Saint-Foy otworzyli kasę, zabrali najcenniejsze rzeczy, pozostawiając banknoty. Kasę zamknęli, klucz włożyli z powrotem do biurka i następnego dnia wyjechali do Lyonu, a potem do Polski. Markiz dopiero po miesiącu zajrzał do kasy i wtedy odkrył kradzież.

PRZEROBILI NA PIERŚCIONKI

Antoni Gieżgała miał w Polsce bogatą przeszłość kryminalną: był pięciokrotnie karany za różne przestępstwa, a w 1920 roku został wydalony z armii. Jak ustaliła polska policja, Gieżgałowie po przybyciu do Polski udali się najpierw do krewnych, zamieszkałych we wsi Bronów pod Radomiem i zostawili u nich część rzeczy skradzionych we Francji. Krewni twierdzili później, że wszystko dostali „na pamiątkę”. Złote monety Gieżgałowie sprzedali w Domu Bankowym Wacława Klepczyńskiego (Marszałkowska 108) i w kantorze walutowym Weiselfisza w Radomiu. Drogie kamienie oraz biżuterię Gieżgała zawiózł do niejakiego Szyi Cukra, prawdopodobnie zawodowego pasera, mieszkającego w Szydłowcu. Cukier wraz z bratem Abramem i Władysławem Stępniakiem zakupił wszystkie brylanty, diamenty i całą biżuterię za 4 tys. zł. Bracia Cukrowie i Stępniak zawieźli skarb do Warszawy i sprzedali go pokątnym jubilerom z Nalewek: Herszowi Gliksbergowi, Mojżeszowi Frydmanowi i Jakubowi Rachimowi. Jak twierdził Abram Cukier, za wszystko dostali 4470 złotych, czyli trzej paserzy zarobili „na czysto” tylko po sto kilkadziesiąt złotych na głowę. Gdy do warsztatów i domów jubilerów wkroczyła policja, znaleziono podczas rewizji kilkaset drogich kamieni pochodzących z biżuterii markiza.

Proces został wyznaczony na 28 maja 1937 roku. Na ławie oskarżonych w sądzie w Radomiu mieli zasiąść: Antoni Gieżgała i jego żona Anna (oskarżeni o kradzież mienia wielkiej wartości), Abram i Szyja Cukier i Władysław Stępniak (paserzy z Szydłowca) oraz warszawscy jubilerzy z Nalewek: Mojżesz Frydman, Hersz Gliksberg i Jakub Rachim (prokurator zarzucał im paserstwo). „Kurier Poranny” podał: „Na świadków powołano m.in. markiza Eduarda de Vaugelas, jego żonę Matę Bouchet de Vaugelas, szefa sekcji w Bezpieczeństwie Narodowym w Paryżu Abla Fougerila i szefa bezpieczeństwa w Lyonie Marcela Foex”. Oskarżycielem posiłkowym w imieniu markiza de Vaugelas był adwokat Biedrzycki. Gazeta dodała, iż „zbiór brylantów i diamentów stanowi dowód rzeczowy”. Nie znamy przebiegu procesu ani wyroków. Tekst w „Kurierze Porannym” (z 24 maja 1937 roku), zapowiadający rozprawę jest jedynym na ten temat w ówczesnej polskiej prasie. Czyżby zadziałała cenzura, bo afera miała jednak wymiar skandaliczny: polski emigrant okradł przedstawiciela jednego z najświetniejszych rodów francuskich, a starą rodową biżuterię jubilerzy przerobili na tanie pierścionki i obrączki.