Seks, kłamstwa i afera gruntowa

To historia o ludzkiej naiwności i zabójczej chciwości; o bezwzględnych oszustach, pazernych prawnikach i ludziach okradzionych z dorobku pokoleń. Jeśli zamierzasz pożyczyć pieniądze, uważaj, do kogo się zwracasz. Możesz stracić bardzo wiele.

Przepis na przekręt: potrzebny jest lokal-przykrywka, najlepiej firma pożyczająca pieniądze – tak zwana chwilówka. Nie obędzie się bez wygadanego cwaniaka, idealnie byłoby, żeby wyglądem wzbudzał zaufanie: garnitur, okularki, nie łysa pała. I ostatni element – prawnik, najlepiej notariusz z własną kancelarią.

– Ten przepis oszuści sprzedawali sobie jak know-how – opowiada emerytowany policjant z Poznania. – Pod celą jest mnóstwo czasu na opowieści, jak to zrobić, z kim, co po kolei. Potem ten, który pomysł sprzedawał, dostawał swoją działkę. I tak, z ust do ust, z jednego zakładu karnego do innego szedł „sposób na szybkie pieniądze”.

Orgia, rolex i księgowa

Poznań, rok 2003. Niemal w centrum miasta, nieopodal popularnego deptaku, działał lombard „Manolo”. Nazwę zyskał od pseudonimu Przemysława R., dziś jednego z oskarżonych w tzw. aferze gruntowej. Manolo jest jedną z tych osób, która poszła na współpracę i opowiedziała prokuraturze o działalności gangu oszustów i prawników. – Ludzie z półświatka sami nie byliby w stanie dokonać tylu oszustw. Bez prawników nie byłoby afery gruntowej – mówi prokurator Wioleta Rybicka z poznańskiej Prokuratury Okręgowej, przez kilka lat tropiąca oszustów „gruntowych”.

Wokół lombardu kręcili się ludzie z poznańskiego podziemia przestępczego, którzy dotąd na życie zarabiali m.in. brutalnymi napadami i handlem narkotykami. Grupa się wykrystalizowała: obok Manolo byli to Boruś, bracia Damian i Jarosław W., Marek F., Paweł B., Henryk B. Ten ostatni w latach 90. wyszedł z więzienia, był znany policji ze spraw narkotykowych.

Opowiada jeden z członków grupy: – W lombardzie pożyczało się ludziom pieniądze na lichwiarski procent. W mieście było wiadomo, kto pożycza i na jakich zasadach. Czasem przychodzili jednak ludzie nieznający realiów. Kiedyś do lombardu trafili państwo K. Wzięli 15 tys. zł pożyczki. To było jeszcze przed wprowadzeniem przepisów antylichwiarskich, kiedy standardowo domagaliśmy się olbrzymich odsetek. Pan K. zaczął dopytywać, czy nie zeszlibyśmy nieco z tymi procentami. Zażartowaliśmy sobie, że jeśli jego żona ma „ładnie wygoloną”, to tak. Skończyło się na tym, że regularnie uprawialiśmy z nią seks, głównie oralny, i to na jego oczach. On i ona nie protestowali; tłumaczyli, że są swingersami i wymiana partnerów to dla nich żadna nowość. Dla pana K. mieliśmy studentkę filozofii, która już wcześniej przychodziła do nas do lombardu, by za działkę narkotyku robić nam dobrze.

 

 

Ekipa z lombardu tak zaprzyjaźniła się z państwem K., że ostatecznie nie wzięto od nich żadnych odsetek od pożyczki. A orgie odbywały się również w mieszkaniu małżonków.

Oszuści w tamtym czasie świetnie się bawili. Lombard przypominał bardziej klub – z alkoholem, narkotykami i bezpruderyjnymi rozrywkami. Wspomina bywalec lombardu: – Któregoś dnia pojawiała się pewna początkująca poznańska dziennikarka. Uprawiała z nami seks, brała narkotyki. Była też księgowa z jednego z miast w Wielkopolsce. Była po 40., całkiem ładna i zadbana. Przyjechała do lombardu zastawić roleksa podarowanego jej przez partnera, z którym się rozeszła w złej atmosferze. Gdy zegarek okazał się podróbką, zapytała, czy nie mielibyśmy dla niej pracy. Odpowiedzieliśmy nieco żartobliwie, że może być panią do towarzystwa. Szybko się zgodziła i w najbliższy piątek przyjechała pociągiem do Poznania „do pracy”. Ale nie płaciliśmy jej żadnych pieniędzy. Za alkohol czy kolacje w dobrych restauracjach miło spędzała z nami czas przez weekendy. W tygodniu nie mogła, bo miała stałą pracę.

Dobra zabawa się jednak skończyła, bo pojawił się nie tylko apetyt na większe pieniądze, ale i pomysł, jak je zdobyć. Chodziło o przekręt na „notariusza”.

 

 

Szybko i skutecznie

W lokalnych gazetach pojawiało się ogłoszenie – „pożyczka szybka, bez ryzyka, dla osób, które nie są w stanie dostać pieniędzy w banku”. I numer telefonu. Stacjonarny, w nieistniejącej już kawiarni w Poznaniu.

Warunkiem był zastaw, zabezpieczenie dla tych, którzy pieniądze dają. Ziemia, mieszkanie, nieruchomość.

Po pieniądze dzwonili ci, których banki odsyłały z kwitkiem, ale trafiali się i tacy, którzy pieniędzy potrzebowali praktycznie z dnia na dzień. Naiwni i z nożem na gardle. Ograniczeni umysłowo. Alkoholicy.

 

 

– Zasada była prosta: podstawą był dobry zastaw, cenna ziemia, dom, gospodarstwo, działka. Klient im głupszy, bardziej naiwny, zdesperowany – tym lepszy – wylicza jeden z członków grupy.

W 2009 roku na ogłoszenie w gazecie odpowiedzieli małżonkowie P. z maleńkiej miejscowości pod Krotoszynem. Potrzebowali 60 tys. zł na niewielki remont w gospodarstwie i zakup zboża. Telefon odebrał Paweł B. Był miły i przekonujący.

Po kilku dniach do gospodarstwa przyjechała „delegacja” z lombardu. Józef P. (skończone pięć klas szkoły, prawie analfabeta, ograniczony umysłowo) wspominał ich odwiedziny jak wizytację: – Mieli czarne okulary, chodzili po zabudowaniach, mówili: »Ładnie macie, czysto macie«. I tak słodko gadali: »Dobrze będzie«”.

Józef i jego żona dostali zaproszenie do Poznania na podpisanie umowy. Spotkali się w kancelarii notariusza C. Tam miano im pokazać jakieś dokumenty i kazano je podpisać. Potem szybko wyproszono do pobliskiego baru.

Zastawem było 18-hektarowe gospodarstwo, warte wówczas około 600 tys. zł. Józef i jego żona dostali do ręki 40 tys. zł i zapewnienie, że resztę ktoś im dowiezie.

Państwo P. nie do końca wiedzieli, co podpisują. Świętością i gwarancją uczciwości dla nich była notarialna kancelaria i sam notariusz. Nic więcej ich nie niepokoiło. Do czasu.

Od sąsiadów kilka tygodni później Józef dowiedział się, że nie jest już właścicielem swojej ziemi. Dokument pożyczki okazał się aktem sprzedaży gospodarstwa – które zdążyło już dwukrotnie zmienić właściciela. Rolnik w pierwszym odruchu chciał zabić sąsiada (to on kupił część ziemi), a potem się powiesić. Strata ojcowizny była w jego przekonaniu największym wstydem.

 

 

Mama ratuje mieszkanie

Od kogo pożycza pieniądze, wiedziała doskonale pani A. Potrzebowała 45 tys. Znała ludzi z półświatka, przed laty mieszkała w Warszawie, była znajomą ludzi z gangu pruszkowskiego. Gotówki nie chciał jej dać żaden bank, a biznes, jaki rozkręcała, potrzebował zastrzyku finansowego. Poszła do lombardu. I liczyła, że sobie poradzi.

Na spotkanie z nią oszuści przyprowadzili znajomego „z banku” (to członek grupy). Ten obiecał załatwienie kredytu, a na razie pożyczkę dać miał pani A. lombard. Kobieta się zgodziła. Zgodnie z umową notarialną przedmiotem zastawu było jej mieszkanie w Warszawie. Gdyby nie oddała pożyczki, traciła mieszkanie.

Pani A.: – Zaczęły się podchody, bo oczywiście „pan z banku” niczego nie załatwił, a ja miałam problem z oddaniem kasy. Ale miałam też szczęście, bo w mieszkaniu była zameldowana moja chora matka i gdyby oni przejęli mieszkanie, byłby problem z jej usunięciem. Oszuści się zorientowali i zaproponowali, że zamiast tego zastawem będzie moja działka nad morzem. W międzyczasie od pożyczki urosły odsetki

100 proc., a pani A. dostała prawdziwy kredyt w banku i robiła wszystko, by lichwiarski dług spłacić. Ale ludzie z lombardu „Manolo” wyczuli, że działka nad morzem jest lepsza niż gotówka i zaczęli naciskać na realizację umowy. W przypadku działki też była podpisana umowa, na której realizacji pani A. tylko traciła.

Oszuści sięgnęli po ostateczną broń – paradoksalnie najuczciwszą – pozew sądowy. Założyli sprawę o zapłatę zobowiązania. Pierwszą sprawę wygrali, ale kobieta się odwołała. Sprawa jest teraz w drugiej instancji.

Myślałam, że serce mi pęknie

Biznes się kręcił. Im większe pieniądze płynęły do lombardu, tym mniejsze były skrupuły „biznesmenów”. Któregoś dnia zadzwonił telefon, pomocy szukała pani B., emerytowana nauczycielka. Potrzebowała kilkunastu tysięcy na opłacenie chemioterapii dla niepełnosprawnego chłopca z porażeniem mózgowym, którym od lat się opiekowała.

Szybko ustalono warunki – oszuści zaproponowali, by zastawem był niewielki domek letniskowy w wypoczynkowej miejscowości w Wielkopolsce. Piękna okolica, malownicze jezioro. Wartość może niewielka, ale dla chłopca olbrzymia – od lat spędzał tam każde wakacje i przechodził rehabilitację.

– Pan z lombardu, słuchając historii o chorym chłopcu, powiedział, żebym już przestała, bo sam ma dzieci i aż go dławi w gardle, jak słyszy o takiej tragedii. Dla mnie był to odruch prawdziwego człowieka. Jak miałam nie wierzyć w jego dobre intencje? – pani B. nie potrafi powstrzymać płaczu.

Kobieta szybko dostała gotówkę, a po kilku tygodniach wiadomość z administracji, by zabrała swoje rzeczy po sprzedaży domku.

– Myślałam, że pęknie mi serce, próbowałam odkupić domek, apelowałam do serca i sumienia. Bezskutecznie. Nawet sprawa w sądzie niczego nie dała. Sąd uznał, że transakcja zawarta została prawidłowo. Dokumenty pożyczki okazały się aktem notarialnym sprzedaży domku. Przestępstwa nie dopatrzyła się także zawiadomiona prokuratura. Oszuści czuli się pewnie, bo w dokumentach wszystko się zgadzało.

O skrupułach nikt nie wspominał. Nawet w przypadku sprawy państwa S.

Mieszkali w niewielkiej wsi pod Grodziskiem Wielkopolskim. W 2010 roku Arkadiusz S. wziął od ludzi z lombardu pożyczkę pod zastaw swojego 6-hektarowego gospodarstwa. Ale dokument, jaki podpisał, był de facto aktem sprzedaży gospodarstwa. Mężczyzna próbował pertraktować, odkręcić umowę. Gdy to nie dało skutku, napisał list do żony.: „Kochanie, wybacz mi. Nie mam już siły dalej tego ciągnąć”. Potem powiesił się w warsztacie obok domu. Zostawił czwórkę małych dzieci. Obok ciała znaleziono akt notarialny sprzedaży majątku.

– Bardzo chciał papier na to, że dajemy mu pożyczkę. Więc ja z nim taki papier podpisałem. Dostał może ze 20 tys. zł. Ale jeszcze tego samego dnia podpisaliśmy z nim akt notarialny. Wynikało z niego, że sprzedaje nam 6 hektarów. Z tego i późniejszego aktu notarialnego wynikało, że dostał łącznie ponad 100 tysięcy zł zadatku. Ale tak naprawdę, poza drobną pożyczką ode mnie, niczego nie dostał – mówi Paweł B.

To były członek grupy. Skruszony. To m.in. on namawiał ludzi na branie pożyczek, uczestniczył w podpisywaniu dokumentów. Siedział kilka miesięcy w areszcie. Grożono mu, kiedy zaczął zeznawać przeciw kumplom. Mimo to nie wycofał zeznań, a jego informacje pozwoliły postawić zarzuty i oskarżyć 18 osób, w tym adwokata oraz dwóch notariuszy w kancelariach, których klienci podpisywali krzywdzące ich umowy. Straty oszukanych ludzi idą w miliony. Ile dokładnie, nie wiadomo.

– Zdarzało się, że upijaliśmy klientów w barze tuż obok kancelarii notariusza. W jednym przypadku był plan wrzucenia klientowi narkotyku do napoju, by go „zmiękczyć” i wykorzystać jego odurzenie. To nie było jednak potrzebne – wspomina Paweł B.

Dziś jedną z ofiar jest Piotr Ł., alkoholik, wymagający leczenia zamkniętego, od którego oszuści wyłudzili majątek po zmarłej matce, wart kilka milionów złotych. To grunty położone nieopodal autostrady i obwodnicy Poznania. Po odziedziczonym majątku zostało tylko wspomnienie, a Piotr Ł. najczęściej widywany jest pod sklepem, gdy prosi o drobne na piwo.

Prokurator Wioleta Rybicka na ławę oskarżonych wysłała nie tylko oszustów z bogatą kartoteką. Obok notariuszy na proces czeka mecenas R., który zdaniem prokuratury doradzał gangsterom jak „bezpiecznie” oszukiwać klientów i składać fałszywe zeznania. Oskarżony został także M., urzędnik z poznańskiej Agencji Nieruchomości Rolnych. Za łapówki miał wystawiać zaświadczenia, że agencja nie skorzysta z przysługującego jej prawa pierwokupu gruntów rolnych przejmowanych przez gang. Akt oskarżenia skierowano także przeciwko powszechnie szanowanemu małżeństwu J., które kupowało od oszustów wyłudzone grunty. Zdaniem prokuratury małżonkowie wiedzieli, że pochodzą one z przestępstwa.

 

Wojna z wdową

Sprawa poznańska nie ma jeszcze swojego zakończenia. Akt oskarżenia trafił właśnie do sądu. Wcześniej na wokandzie znalazła się sprawa państwa S. spod Grodziska Wielkopolskiego. Po samobójstwie Arkadiusza S. jeden z członków grupy, Jarosław W., złożył pozew przeciwko wdowie i jej dzieciom. Chciał, by uznano, że jest spadkobiercą i należy mu się część majątku po zmarłym. To atrakcyjny kawałek gruntu, z szansami na odrolnienie i korzystne sprzedanie.

W 2011 r. Jarosław W. przegrał pierwszą sprawę. Nie dał za wygraną – złożył kolejny pozew, tym razem domagał się 105 tys. zł. To kwota, którą miał rzekomo dać Arkadiuszowi S. jako zaliczkę w sprawie sprzedaży gospodarstwa. Jarosław W. jest pewien, że tym razem wygra. A byłego przyjaciela i wspólnika Pawła B. nazywa kłamcą i oszustem.

Pośrodku tego konfliktu została wdowa i jej czwórka dzieci. Bez męża i ojca, bez pieniędzy, z procesem na karku. I strachem przed utratą domu.

Jakub Stachowiak – Superwizjer TVN, Łukasz Cieśla – Głos Wielkopolski

 

Więcej:Poznań