Marek Kamiński o sile paradoksu: “Liczy się droga tu i teraz”

Ludzie sądzą, że w życiu najważniejsze jest osiąganie sukcesów. Tymczasem tak naprawdę liczy się droga, a cel potrzebny jest tylko po to, żeby w tę drogę wyruszyć.

Praca nad książką „Moje wyprawy” to okazja do spoglądania w przeszłość. Próbuję zrozumieć swoje życie oraz to, co się w nim wydarzyło. Jednocześnie pracuję nad audiobookiem mojej książki „Wyprawa”. To też jest okazja do refleksji, bo kiedy ją czytam, czuję się jak czytelnik. Odkrywam ją na nowo. Kiedy szliśmy z Jankiem Melą na biegun południowy, nie wiedzieliśmy, czy dojdziemy i jaki będzie teren przed nami. Wtedy pomyślałem, że szkoda, że nie mamy jakiejś relacji z tego, co nas czeka. Okazało się, że Jasiek ma moją książkę „Moje bieguny”. Jej czytanie nam pomogło. Jakby umocniło nas psychicznie. To paradoks, że człowiek, który pisze książkę, potem sam nie pamięta jej treści. Autor musi przeczytać własną książkę, żeby być na bieżąco z jej doświadczeniem.

No właśnie – paradoks. Spotykam się z wieloma ludźmi, udzielam wywiadów. Ludzie pytają, czy nie nudzi mnie odpowiadanie na te same pytania. Nie, nie nudzi. Najlepiej wyjaśnił to Albert Einstein: „Pytania się nie zmieniają, ale zmieniają się odpowiedzi”. Nie dlatego, że zmienia się nasza wersja wydarzeń, po prostu dzięki nowym przemyśleniom lepiej rozumiemy rzeczywistość i lepiej potrafimy ją opisać.

Kiedy miałem pięć lat, złamałem rękę, spędziłem wiele lat w szpitalach i sanatoriach bez rodziców. Sam, ze starszymi dziećmi. Żartowały, że moi rodzice już do mnie nie wrócą. Doświadczenia z tamtego okresu były – teraz to rozumiem – filarem, na którym zbudowałem swoją umiejętność radzenia sobie z samotnością i przeciwnościami. Co może być gorszego niż pięciolatek bez rodziców w szpitalu? Ale gdyby moje życie było gładkie i bez przeciwności, może nie posiadłbym umiejętności, które pozwoliły mi dojść na biegun? Dobrze to ujął Antoine de Saint-Exupéry w „Twierdzy”: Drzewa, które mają dużo światła, rosną powykręcane, a te, którym tego światła brakuje, strzelają wysoko w górę w pogoni za nim. I tak też jest często z ludzkim życiem. Jako dziecko zacząłem trenować karate, później kontynuowałem to w AZS-ie na Uniwersytecie Warszawskim. W dużym skrócie można powiedzieć, że karate polega na monotonnym powtarzaniu tych samych układów, ruchów, na monotonnym treningu wytrzymałościowym, który składa się z niewielu w sumie elementów. Często nie ma nawet kontaktu z przeciwnikiem, tylko powtarza się proste układy. Monotonna praca z ciałem. Dla kogoś z zewnątrz to może być absurdalne i wydaje się stratą czasu, ale praca włożona w treningi spowodowała, że nabrałem wytrzymałości i zwiększyłem umiejętności radzenia sobie z pustką, co przydało się właśnie na Arktyce i Antarktydzie.

Przez całe liceum chciałem zdawać do szkoły morskiej, ale w czwartej klasie liceum, czytając Gombrowicza, Wojaczka i Stachurę, straciłem tę pewność. Pamiętam, jak przeglądałem informator dla maturzystów. Widziałem te wszystkie kierunki studiów i byłem pewien, że nie chcę być wojskowym, ekonomistą. Nie wybrałem tych kierunków, ponieważ nie czułem do nich powołania. I kiedy natrafiłem na filozofię, nie byłem przekonany. Ale nie czułem też, że nie chcę nie być filozofem. Paradoksem jest to, że moje studia były o wszystkim i o niczym, a nauczyły mnie precyzyjnie myśleć, widzieć pytania tam, gdzie inni widzą odpowiedzi. Te studia pomogły mi osiągnąć sukces. Wybrałem je intuicyjnie. Jeżeli człowiek próbuje sobie odpowiedzieć na pytanie, po co istnieje świat, potem każdy inny problem, łącznie z problemem dwóch biegunów w jednym roku, wydaje się łatwiejszy.

Następnym paradoksem jest dla mnie moja samotna wyprawa na biegun południowy z 1995 roku. Zdobywszy biegun północny, zaspokoiłem swoje ambicje „podbijania świata”. Tym razem chciałem, żeby ta wyprawa czemuś służyła. Okazało się, że oddział chemioterapii w Gdańsku przy Akademii Medycznej ma być zamknięty. Mogłem pomóc temu szpitalowi zebrać pieniądze na remont i nagłośnić sprawę. W ten sposób, idąc na biegun południowy samotnie, tak naprawdę nie byłem sam. Szedłem z dziećmi, które były w gdańskim szpitalu, a one szły ze mną. Dla wielu z nich była to może ostatnia wyprawa w życiu. Popłakałem się, kiedy doszedłem na biegun i odebrałem e-mail od dzieci. To była prawdziwa wartość tej wyprawy, a nie to, że zdobyłem dwa bieguny w jednym roku. Paradoksalnie też nigdy nie byłem sam. Miałem przed sobą cel, do którego dążyłem. Byłem w harmonii z lodem, ze śniegiem, ze słońcem, ze światem i z sobą. Często ludzie są bardziej samotni w dużych miastach, niż ja byłem, idąc sam przez Antarktydę. 

Traktujemy dzieci jako osoby, które trzeba uczyć, ale od których sami niczego nie możemy się nauczyć. Sądzimy, że dziecko jest końcem kariery i że z dzieckiem nie można prowadzić aktywnego trybu życia. To są przesądy i schematy. Dzieci potrafią być niezwykłymi nauczycielami, czego doświadczyłem, realizując wyprawę „Z Polą przez Polskę” z moją półtoraroczną wtedy córką Polą. Dzięki Poli dowiedziałem się więcej o Polsce niż przez czterdzieści lat życia. Nauczycielem – w innej skali – był dla mnie również piętnastoletni Jasiek Mela. Wielu ludzi mogłoby się od niego nauczyć, jak sobie poradzić w beznadziejnej sytuacji.

Na koniec paradoks sukcesu. Ludzie sądzą, że w życiu najważniejsze jest osiąganie sukcesów, że jest on istotą wszystkiego. Wszystkie przykłady, które tutaj podałem, to dowód, że tak naprawdę liczy się droga, a cel potrzebny jest tylko po to, żeby w tę drogę wyruszyć. Osiąganie sukcesów za cenę deptania innych ludzi, wyrządzania krzywdy innym czy sobie powoduje, że sukcesy stają się antysukcesami i ciężko jest żyć. Liczy się droga tu i teraz, a mądra porażka, z której dowiadujemy się czegoś o świecie, jest lepsza niż pusty sukces, który powoduje, że stoimy w miejscu albo utwierdzamy się w błędnych przekonaniach. 

To były „moje” paradoksy. Spójrzcie państwo w głąb własnego życia i znajdźcie swoje. Życzę udanych poszukiwań i dobrej podróży w głąb siebie.